ROZDZIAŁ 4

To coś, to jedno wielkie pośmiewisko, ten przypadkowy zbiór najbardziej przypadkowych jednostek jakie można sobie wyobrazić nazwano oficjalnie Armią Ekspedycyjną Królestwa Arkach. Nieoficjalna jej nazwa brzmiała: Wielka Pomyłka Biafry. Armia składała się na papierze z trzech dywizji: Drugiej Górskiej, Pierwszej Zwiadu i Pierwszej Cudzoziemskiej. Dlatego te dwie dodatkowe dostały pierwsze numery, bo… ani zwiad nie miał dotąd żadnej własnej dywizji, ani, tym bardziej, cudzoziemcy. Jedynie dywizja górska była pełnowartościową jednostką, jednolicie wyszkoloną, jednolicie dowodzoną, biorącą już udział w wielu walkach jako całość. Dywizja zwiadu to była czysta parodia. Co prawda wojsko w służbach zaopatrzenia i rozpoznania składało się z jednostek jeszcze bardziej elitarnych niż słynne „Dziewczyny z gór”, ale… Zwiad zawsze miał wielką liczbę małych jednostek rozproszonych na terenie całego Królestwa i wszelkie doświadczenie wzajemnej współpracy poszczególnych dowódców pochodziło najwyżej ze szczebla kompanii. Czasem batalionu. Nigdzie i nigdy dotąd poszczególne jednostki nie współpracowały ze sobą choćby na szczeblu pułku, nie mówiąc już o dywizji. Nie było żadnych mechanizmów, które umożliwiałyby dowódcom wypracowanie jakiejkolwiek koordynacji działań choćby tylko w poruszaniu większych mas żołnierzy.

Ale to jeszcze było nic. Jeżeli zwiadowców nazwać parodią, to dywizję cudzoziemską trzeba byłoby nazwać czarną rozpaczą, największym koszmarem, który mógł się przyśnić jakiemukolwiek dowódcy w godzinie śmierci. Była to klasyczna dywizja papierowa (to znaczy nieistniejąca w rzeczywistości, a jedynie na papierze sztabowym). Składała się z trzech pułków… Bogowie! Przecież tego słowa nie można wymówić w odniesieniu do tej jednostki. No dobrze, powiedzmy więc w cudzysłowie: składała się z trzech „pułków”. Pierwszy to było ponad sześciuset wojowników z Wielkiego Lasu. Hm… Największym problemem były próby nakłonienia ich, żeby zaczęli nosić jakiekolwiek ubrania. No, ale to jeszcze można jakoś tam darować. W końcu żadna inna armia na świecie nie miała gołych żołnierzy, więc nikt pewnie nie pomyli się w walce, nie mogąc odróżnić w kłębowisku ciał swoich od obcych. Niektórzy mieli nową broń, ale już na ćwiczeniach, jak tylko doszło co do czego, odrzucali ją gremialnie i zaczynali szyć z łuków, a potem ruszali do ataku na miecze.

Drugi „pułk” stanowiło tysiąc żołnierzy Królestwa Dery. Byli jako tako wyszkoleni, przynajmniej żaden nie zgubił swej piki na ćwiczeniach. Żaden nie zgubił też swojego miecza, tarczy, jednej części ostrokołu, trojaka do zatrzymywania jazdy, połowy namiotu, zapasów jedzenia i wody na trzydzieści dni, miednicy, garnka i jakiegoś tysiąca innych przedmiotów, które każdy żołnierz musiał dźwigać na sobie. Jako tragarze byli nieźli, jako żołnierze – śliczni i pachnący, bowiem Armia Dery jako pierwsza w świecie nakazywała w regulaminie codzienne mycie.

Trzeci „pułk” to ponad tysiąc ochotników Chorych Ludzi. Każdy z nich miał przynajmniej karabin. Byli wyszkoleni, jeśli chodzi o strzelanie. Byli ochotnikami… Cóż. Szkoda tylko, że Królestwo Chorych Ludzi postanowiło niewielkim kosztem pozbyć się wszelkich mętów, złodziei, bandytów i morderców. Kupili każdemu karabin, zapłacili za żywność i transport. A rekrutacja pewnie odbywała się tak: wchodzi kat do celi skazańca i mówi – masz do wyboru, psie nasienie, albo cię zaraz powiesimy, albo pójdziesz służyć gdzieś w zarazę daleko… Krążyły plotki, że część skazańców wykazała się jednak choć odrobiną rozsądku i wybrała szubienicę. Nie mieli żadnego umundurowania. Każdy chodził w tym, w czym go złapano i wrzucono do lochu. Jeden nawet paradował w „kazionnej koszuli” – musiał wyrwać się z łap kata dosłownie wprost z miejsca egzekucji. Oddział oberwańców usiłowano wyposażyć przynajmniej w jednokolorowe chusty, żeby wprowadzić choć pozory ładu. Ale to nie był dobry pomysł – chusty szybko opchnięto, wymieniając na alkohol. Dało się nimi dowodzić wyłącznie przy pomocy strachu – liczba etatowych katów w tej jednostce przewyższała liczbę katów w całej armii.

Biafra miał także jazdę. To było z tysiąc… a może dwa razy więcej… rycerstwa z Północy. Nikt ich nigdy nie zdołał nawet policzyć, ponieważ nie byli żołnierzami tylko walczącą na koniach szlachtą. Ponieważ szlachta stanowiła rodzaj pospolitego ruszenia, nie było możliwości ustalenia dowódcy, rządzić mógł ten, kto zdobył największy mir wśród towarzyszy. A to mógł być człowiek, który opowiadał przy ognisku najbardziej śmieszne kawały, albo taki, który wypił haustem garniec gorzałki i rozwalił głową największy dzwon. Ponieważ nie było pewności, czy facet po wypiciu garnca gorzałki i rozwaleniu dzwonu własną głową nadawał się jeszcze do wydawania choćby najprostszych rozkazów, Biafra zrezygnował z ustanowienia jakiegokolwiek dowódcy w tej jednostce. Rycerze zresztą byli formacją, która nadawała się do walki jedynie rano, ponieważ wieczorem panowie szlachta byli już z reguły tak schlani, że w większości nie odróżniali własnego konia od wojskowej latryny. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że armia Biafry miała konnicę połowiczną – rano, bo wieczorem już nie miała, niestety.

Ale nie to było najgorsze. Oddziały nienawidziły się wzajemnie. Górska dywizja nie cierpiała dywizji zwiadu za to, że tamte miały lepsze mundury i większy żołd, co pozwalało im pić więcej wódki. Zwiad nienawidził „góralek”, bo na ćwiczeniach wszystko wychodziło im lepiej, a rozpoznanie i zaopatrzenie gubiło się zawsze w chaszczach, ponieważ nikt nie był w stanie opanować tych trzech tysięcy indywidualistek przekonanych o własnej wyższości nad resztą świata. Obydwie dywizje Arkach nienawidziły reszty wojska, bo to byli mężczyźni, którzy wieczorem całymi bandami usiłowali wyłapywać i gwałcić dziewczyny, i okoliczne lasy szybko stały się miejscem większych lub mniejszych starć między poszczególnymi formacjami. Piechociarze z Dery nie cierpieli Chorych Ludzi, bo ci nie musieli niczego dźwigać poza swoimi karabinami, a poza tym mogli chlać od rana do wieczora, jeżeli tylko było ich na to stać. Chorzy Ludzie nienawidzili piechociarzy z Dery, bo ci byli na tyle dobrze zorganizowani, że regularnie, trzy razy dziennie byli w stanie pobrać należne im posiłki. Obydwie te formacje jednak łączyły się w nienawiści do dziewczyn z Arkach, bo te, po doświadczeniach pierwszych kilku dni, łaziły wokół wyłącznie w większej liczbie, z karabinami, więc ciężko było którąś złapać i zgwałcić. Rycerze z Północy co jakiś czas ruszali, by gromić potwory z lasu, co łaziły na golasa i nie piły gorzałki, ale tu na szczęście straty były żadne, bo zanim się rycerstwo zorganizowało, to już popiło tak, że nie mogło odnaleźć własnych koni.

Naczelny dowódca, Biafra, był okresami trzeźwy, co naprawdę nie wróżyło dobrze kampanii. Achaja usiłowała być trzeźwa. Dowodziła samodzielnym batalionem zwiadu, który miał torować drogę, ale… widząc, co się dzieje, często doprowadzała się do takiego stanu, że pół plutonu musiało ją na siłę wyciągać z karczmy, a nie szło to łatwo, bo nawet pijana w sztok była dość sprawna. Raz Shha, wymęczona całodziennymi ćwiczeniami, musiała ją ciągnąć nieprzytomną za nogę w poprzek całego obozowiska. To, że nikt ich, dwóch samotnych dziewczyn, nie dopadł i nie zgwałcił, mogły zawdzięczać jedynie późnej porze i temu, że jedynie warty mogły się utrzymać jako tako na nogach.

Armia ruszyła jednak, zanim zaczęła się prawdziwa wiosna. Tylko wojsko Arkach miało własne zaopatrzenie wiezione na mułach ciągniętych przez żołnierzy. Pozostali żołnierze grabili najpierw własne (to jest „sojusznicze”) wioski, paląc, mordując i rabując co popadnie, potem przymierali głodem w pasie granicznym, a potem już odrabiali zaległości na wioskach należących do Luan. Przejście lasami tak, by ominąć Drugi Mieszany Korpus Sił Luan, nie udało się. Armia została rozciągnięta w pasie długim mniej więcej na dzień drogi. Jednostki dobrze zorganizowane przeszły dość prędko, ale luański korpus zdołał wyjść z garnizonów i rozwinąć się na tyle szybko, żeby przyszpilić Pierwszą Cudzoziemską… Chorzy Ludzie byli na czele i udało im się jeszcze przejść bokiem, jako choć w miarę zorganizowanej jednostce. Wojownicy z lasu w ogóle nie podjęli walki i schronili się w gęstej kniei pogranicza, a potem, klucząc po lasach, dołączyli do sił głównych. Rycerstwo uciekło na sam widok nieprzyjaciela. Część, niewielka, dogoniła Armię Arkach, ale większość wprost udała się grabić i rabować prowincję Negger Bank w małych grupkach, bez jakiejkolwiek koordynacji. Natomiast pułk Królestwa Dery przestał istnieć po krótkiej, nierównej walce, w której siły Cesarstwa rozsmarowały agresorów na jakiejś niewielkiej polanie. Po pierwszych dziesięciu dniach marszu miał więc Biafra już tylko dwie dywizje i mniej lub bardziej zorganizowane kupy wojska, które ciągnęły już tylko mniej więcej w tym samym kierunku co siły główne.

Miłym zaskoczeniem było to, że Pierwszy Gwardyjski Korpus Imperialny w ogóle nie wylazł ze swych fortów, by bronić ojczyzny. Po pierwsze było ciągle za zimno, po drugie gruntowe drogi w pasie przygranicznym były zbyt rozmoknięte, by po nich maszerować, po trzecie Suhren, dowódca Drugiego Mieszanego, zameldował, że rozproszył całe siły nieprzyjaciela i uwierzono mu, bowiem nikt nie spodziewał się, że cała armia mogła ciągnąć lasami przez chaszcze, wlokąc swoje zaopatrzenie na mułach. Rycerze jednak zrobili Biafrze przysługę. Rozlali się po jednej z najbogatszych prowincji cesarstwa, grabiąc i paląc tak intensywnie, że trzydziestotysięczny „drogowy” korpus Mohra wyprysnął spod Syrinx i w krótkim czasie wpadł do prowincji Negger Bank, „trasując” drogi i obsadzając wszystkie strategiczne punkty. Z jednej strony armia Biafry znalazła się w kleszczach pomiędzy nieruchawym Pierwszym Gwardyjskim za plecami, a „drogowym” od czoła. Z drugiej strony jednak Biafra miał rację. Pięciu rycerzy wystarczyło, żeby spacyfikować dowolną wieś. Dziesięciu robiło, co chciało z niewielkim miasteczkiem.

Fala rabunku i zniszczenia przelała się przez bogatą głównie w zboże prowincję i nic, żadna kontrola dróg nie mogła temu zapobiec, bo gnani chciwością rycerze jechali przez pola i lasy, unikając traktów jak ognia. To po prostu nie była nowoczesna armia. To byli bandyci, których powstrzymanie należało powierzyć siłom policyjnym, a nie regularnej armii. Z tym, że zbrojnych sił policyjnych nie posiadało wówczas żadne państwo na świecie. Owszem, w przeciągu pierwszych dziesięciu dni wyrżnięto prawie połowę rycerzy. Ale co z tego, skoro zła sława zaczęła ich wyprzedzać i później wystarczyło, żeby choć jeden pojawił się na wzgórzu nad miastem. Wszystko, co żyło, tak jak przewidział Biafra, ładowało dobytek na wozy i uchodziło w amoku przerażenia, zatykając imperialne drogi tak, że oddziały Mohra musiały często wyrąbywać sobie przejście, zabijając własnych ludzi, powodując bunty, strach, zaszczucie, falę niezadowolenia i wzajemną podejrzliwość tylko po to, by zobaczyć końskie gówno na wspomnianym wzgórzu… Wielu uchodziło w lasy. Negger Bank było jedyną prowincją, gdzie jeszcze jakieś lasy zostały nietknięte przez rozwiniętą gospodarkę Cesarstwa. I to było jeszcze gorsze. Luański chłop zaczął się bać wszystkiego. Jakichś monstrów zabijających w lasach, rycerzy, własnego wojska, Chorych Ludzi, którzy strzelali do wszystkiego, co się rusza i niczego nie zabierali bo czniali, tylko wypijali całe wino…

Wojsko zaczęło reagować jeszcze bardziej gwałtownie. I… To było coś niezbyt prawdopodobnego. Bez żadnej klęski na polu bitwy, bez jakiejkolwiek porażki, wojska Luan stały się nagle najgorszym z wrogów dla własnej ludności. Prosty człowiek wiedział swoje. Rycerzy nie było zbyt wielu, a poza tym im głównie o dobytek chodziło, jak zostawiłeś gotowiznę, można było spieprzać, gdzie kto chce – oni palili tylko po pijanemu, raczej nie mordowali bez potrzeby. Potwory… eee… trza było wleźć między drzewa, żeby zobaczyć legendarne potwory. Chorzy Ludzie? Tych było najmniej. Fakt, że zabójcze gnoje, ale ilu w końcu ludzi mogło zaliczyć bezpośrednie spotkanie ze zwartą ciągle jednostką? A własne wojsko? No nieeeee… To dopiero były skurwysyny. Cięły, zabijały, spychały małpy tylko dlatego, że pan cesarz kazał, żeby drogi były przejezdne. Biafra miał rację. Imperialne siły zbrojne wystąpiły przeciw własnej ludności i korpus „drogowy” topniał coraz bardziej, musząc obsadzać coraz więcej strategicznych punktów i to nie broniąc się bynajmniej przed obcą armią, a jedynie usiłując spacyfikować własnych chłopów i mieszczan.

I wszystko byłoby dobrze, z punktu widzenia Arkach, gdyby nie fakt, że Pierwszy Gwardyjski wydostał się wreszcie z własnych przygranicznych legowisk i spadł nagle na karki armii Biafry. Ale to nie była taka akcja, o jakiej mógł marzyć ich dowódca. Tepp miał rozkaz, żeby połączyć się z Mohrem. Nikt nie znał jeszcze liczebności sił przeciwnika. Musiał więc najpierw przedostać się przez „spaloną, ziemię”, a potem, przedzierać się przez watahy blokujących drogi własnych uciekinierów. Niemniej ani Mohr, ani Tepp nie byli idiotami. Jeden z trzydziestotysięcznego korpusu zdołał utrzymać w linii prawie dwadzieścia tysięcy żołnierzy (główne „straty” to „delegowanie” ludzi do małych garnizonów w strategicznych punktach), drugi z czterdziestotysięcznego korpusu wprowadził do serca prowincji ponad dwadzieścia pięć tysięcy ludzi (główne „straty” to konieczność zabezpieczenia pogranicznych fortów i utrzymanie dróg zaopatrzenia dla Drugiego Mieszanego Suhrena, który nadal znajdował się na granicy Arkach).

Cesarstwo więc mogło wystawić czterdzieści pięć tysięcy żołnierzy na realne siedem tysięcy (mówimy o jako tako zorganizowanch) Biafry. Tyle tylko, że Biafrze udało się w zamieszaniu dotrzeć do wybrzeża i przejąć z łodzi Chorych Ludzi zaopatrzenie, amunicję i jakieś sto sześćdziesiąt armat wraz z doświadczonymi artylerzystami (z dwustu, które mu obiecano). To była zresztą pierwsza strategiczna operacja na taką skalę, która została przeprowadzona siłami kilku państw. Dobicie do brzegu Cesarstwa łodzi z ładunkiem było możliwe tylko dzięki temu, że Troy skoncentrowało całą swoją flotę w porcie w Yach, co zmusiło całą marynarkę Cesarstwa do zablokowania portu i ściągnięcia sił ze wszystkich odcinków. W rezultacie flota Troy nie odegrała już żadnej roli w rozpoczynającej się wojnie, ale… sama jej koncentracja w Yach sprawiła, że flota cesarstwa również nie zrobiła niczego konkretnego, choć do żadnej bitwy na morzu nigdy nie doszło.

Teoretycznie można by było więc uznać tę operację za wspaniały sukces. Niestety. Lądowanie artylerii i przywiązanie jej do Armii Arkach sprawiło, że armia ta nagle ugrzęzła, tracąc wszystko ze swojej dotychczasowej mobilności. Na przejście terenu, który wcześniej można było przebyć w ciągu dnia jednego, teraz potrzebowano dni co najmniej pięciu. Działa wymagały koni, wołów pociągowych i wozów dla transportu kul, prochu i samych artylerzystów. Teoretycznie wozy można było zrabować w prawie dowolnej ilości, ale konie czy woły były praktycznie poza zasięgiem kwatermistrzów. Toż każdy, kto miał pociągowe zwierzę, na nim właśnie ewakuował swój dobytek. Ten wspaniały pomysł Biafry, który sprawił, że imperialne drogi zostały zablokowane, teraz powodował, że artylerię ciągnęły dojne krowy, żołnierze z karnych kompanii czy nawet sami artylerzyści i marynarze. Czasem usiłowano przyprząc do zaimprowizowanych wózków udających jaszcze… psy, kozy, a nawet wieprze. Pojęcie mobilnej w dowolnym terenie armii zniknęło z dnia na dzień. Nawet na świetnych drogach wlekli się noga za nogą. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. W momencie, kiedy Biafra z najwyższym trudem zbliżył się do głównego miasta Negger Bank i Złotej Alei, głównej arterii handlowej cesarstwa, drogę zastąpiły mu połączone korpusy Mohra i Teppa w liczbie jakichś czterdziestu tysięcy żołnierzy.

To był kres marzeń o szybkiej wojnie manewrowej. Trzeba było wydać bitwę. I to w najbardziej niesprzyjającym dla szczupłej armii terenie – na równinie w pobliżu miasta.

Armia Arkach miała jednak parę plusów. Po pierwsze to, że dowodził nią tylko Biafra. Jeśli był trzeźwy, oczywiście. Jeśli był „niedysponowany”, faktycznie dowodziła nią Achaja, co powodowało niezmiennie wiele personalnych intryg, ponieważ Achaja była księżniczką. Miała wysoką pozycję, ale, z drugiej strony, była tylko majorem, co stawiało ją w hierarchii korpusu oficerskiego dość nisko. Teoretycznie była dowódcą samodzielnego batalionu zwiadu i całkiem dobrze wyszkolonym strategiem, ale praktycznie uczono ją przecież w Troy, gdzie o strategii Arkach nikt nie miał zielonego pojęcia, a o karabinach to się im nawet nie śniło. Poza tym zwiad ją lubił, bo potrafiła pić jak inni i mówiła takim samym językiem, jak wszyscy żołnierze.

Druga Dywizja Górska jej nie cierpiała, bo przecież Achaja wywodziła się z Pierwszej Dywizji Górskiej, konkurencyjnej do tej, którą przychodziło jej w tej kampanii dowodzić, od czasu do czasu przynajmniej. Chorzy Ludzie jej nienawidzili, bo potrafiła dać w pysk z całej siły tylko za to, że ktoś klepnął ją w pośladek, a rycerze przeciwnie, bardzo lubili, bo była silna i fechtowała się jak mistrz. A poza tym… Potrafiła, siedząc w siodle, podjechać pod grubą gałąź, chwycić ją i unieść się na samych rękach razem z wierzgającym koniem! Gdyby tylko potrafiła jeszcze rozwalić głową dzwon… rycerze natychmiast uznaliby ją za swojego naczelnego dowódcę. Niemniej nawet bez tej, można rzec, ostatecznej próby, naprawdę lubili ją zupełnie szczerze i spontanicznie. Wojownicy z lasu byli po jej stronie, ponieważ uznawali ją za siostrę. Dla artylerzystów Chorych Ludzi była obojętna – oni nie wdawali się w personalne zawiłości „babskiej armii”. Reasumując, mniej więcej połowa wojska była skłonna poddać się jej rozkazom, a Biafra, jak tylko trzeźwiał, opanowywał drugą połowę.

Trochę gorzej działo się w oddziałach Cesarstwa Luan. Teoretycznie Tepp dysponował większą częścią wspólnych wojsk. Ale to był teren działania Mohra. Z tym, że Mohr nigdy w życiu nie brał udziału w żadnej bitwie. Nikt nigdy nie zaatakował Cesarstwa w samej jego macierzy. Korpus drogowy zwany był wśród żołnierzy „przetrwalnikiem”. Jeśli już cię do niego skierowali, groziło to tym, że spotka cię trochę ćwiczeń, trochę szybkich przemieszczeń i… tyle mniej więcej. Da się żyć! Inaczej Tepp, który wielekroć walczył z siłami Arkach. No ale… robił to w lasach i w górach. Nie miał żadnego doświadczenia, nawet takiego z symulacji i ćwiczeń, które predysponowało go do walki na równinach i drogach Cesarstwa. Sam cesarz nie wahał się długo i specjalną dyrektywą powierzył całość sił Mohrowi. Ten szybko zabrał wszystko, co najlepsze, z korpusu gwardyjskiego, i zostawił „kolegę” z dziesięciotysięcznym oddziałem do ochrony mostów na największej spławnej rzece. Sam z trzydziestotysięcznym teraz połączonym korpusem dosłownie przestrzelił Złotą Aleję i błyskawicznie zablokował wrogowi dostęp do miasta Negger Bank.

Jeszcze za tysiąc lat strategowie będą podziwiać tę szybkość. Za tysiąc lat dowódcy, którzy będą mieć na wyposażeniu wielkie ciężarówki, wozy pancerne, czołgi, transportery piechoty i ciągniki siodłowe, nie będą w stanie poruszać się tak szybko jak Mohr! No tak… Ale na usprawiedliwienie przyszłych dowódców dodajmy dwie rzeczy: po pierwsze – Arkach nie dysponowało wtedy lotnictwem, które mogło sparaliżować ruch na drodze, po drugie – Mohr nie musiał taszczyć ze sobą setek tysięcy ton paliwa dla ciężarówek, wozów pancernych, czołgów, transporterów piechoty i ciągników siodłowych, ponieważ… ich nie posiadał.

Tepp jednak nie zamierzał wypuścić z rąk łatwej zdobyczy. Zostawił połowę swych sił do ochrony mostów i z pięciotysięcznym oddziałem również ruszył w stronę wybrzeża. Zbliżał się powoli, licząc na to, że w momencie, kiedy już dojdzie do walnej bitwy, on dotrze tam z boku i uderzy na flankę lub tyły armii ekspedycyjnej.

Tymczasem Suhren, dowódca Drugiego Imperialnego Korpusu Mieszanego, wściekły na siebie, że opisał w raporcie rozbicie maleńkiego oddziału Królestwa Dery jako rozproszenie całej armii i teraz śmiano się z niego na dworze, również wyprowadził swoje wojska w pole. Zaskoczona tak wczesną porą ataku, osłabiona wygospodarowaniem ze swojego składu sił ekspedycyjnych Armia Arkach dała się odepchnąć od Kupieckiego Szlaku. Suhren wbił klin pomiędzy zgromadzoną na płaskowyżu konnicę i piechotę wroga i oddzielił je od elitarnych jednostek, które w ten sposób zmuszone zostały do kontrataku w niekorzystnym dla siebie terenie. To, czego nie dokonał Virion, zrobił Biafra, ułatwiając wrogą akcję i prowokując jej przebieg. Pierwsza Dywizja Górska poniosła takie straty, że trzeba ją było wycofać aż do stolicy i właściwie formować na nowo. Suhren zmienił front i, pozostawiając pomieszane, wykrwawione jednostki górskie, zaatakował wściekle garnizony i obozy warowne, szybko zmuszając Arkach do koncentracji sił. Mniej więcej o to właśnie mu chodziło. Nie pozwalając swoim żołnierzom jeść ani spać, ruszył w stronę zbieranych naprędce oddziałów, usiłując doprowadzić do walnej bitwy.

Tymczasem w Luan armia ekspedycyjna znalazła się w kleszczach pomiędzy wzmocnionym korpusem Mohra i okrojonym korpusem Teppa. Musiała walczyć na równinie, w pobliżu świetnych imperialnych dróg, prawie pod murami wrogiego miasta. Nie można było zaszyć się w lesie, nie można było nawet wybrać jakiegoś wzgórza do ustawienia sił, bo w okolicy nie było wzgórz… Artylerzyści Chorych Ludzi poradzili więc Biafrze zajęcie pozycji tuż za rzeką, tak by mieć chociaż wodę za plecami. W pobliżu, za zakolem, znajdował się most na drodze prowadzącej do miasta (w rękach sił Luan), po lewej zagajnik oliwkowych drzewek. Od imperialnej drogi, którą właśnie zajmował korpus Mohra, dzielił Armię Arkach jedynie niski, ułożony z rzecznych kamieni murek z wieloma wyrwami dla przepustów melioracyjnych i drewniany płot bardzo starannie utrzymany przez pokolenia luańskich chłopów.

Tak właśnie wszystko przedstawiało się w dniu, który przeszedł do historii jako data „Masakry pod Negger Bank”.

A zaczęło się bardzo niewinnie. Mohr rozwinął swoje oddziały w oparciu o drogę. Zaatakował próbnie na lewym skrzydle mniej więcej dziesięcioma setkami, zanim jeszcze Armia Ekspedycyjna zdołała stanąć w szyku. Tysiąc luańskich żołnierzy atakujących przez oliwny gaj spowodowało zamieszanie wśród dywizji zwiadu, panikę wśród artylerzystów, którzy nawet nie wyciągnęli jeszcze z wozów kul i prochu, oraz mało zborne wycofanie całego pułku Chorych Ludzi. Dywizja Górska zapobiegła panice, ale zaskoczony zwiad zaczął się cofać, tratowany przez własnych, uciekających rycerzy, i zostawił na łasce losu wszystkie działa wraz z obsługą i wyposażeniem.

W tym właśnie momencie tysiącosobowy oddział Luan… został – wycofany. To przecież nie była jeszcze bitwa, to tylko rozpoznanie. Według wszelkich prawideł sztuki wojennej atakować trzeba według przygotowanego planu, a nie w przypadkowy, dowolny sposób. Mohr był bardzo dobrym dowódcą i zamierzał tę bitwę wygrać, żeby później nie ośmieszano go na dworze kąśliwymi wierszykami o strategu, który rzucił wszystkich naprzód jedną wielką kupą. Zamierzał wygrać i… wygrał. Ale nie uprzedzajmy wypadków.

Biafra jeszcze nie był zbyt pijany. Obsobaczył pułkowników, ale ci nie mogli zaprowadzić ładu w swoich jednostkach. Wzorowo ustawiona była tylko dywizja górska, potem dołączyli do niej artylerzyści. Zwiad udało się uporządkować dopiero w momencie, kiedy siły Luan zbierały się do ataku. Chorzy Ludzie jakoś tam stanęli, ale tego burdelu nie można było nazwać szykiem. Rycerze trzymali się tyłów armii, zerkając ku rzece. Wojowników z lasu właściwie nie było na polu bitwy, ponieważ myszkowali po okolicznych lasach, napadając i grabiąc wszystkich, którzy znaleźli się w ich pobliżu.

W tym momencie uderzyła luańska ciężka jazda. Z przeciwnego skrzydła, rozwijając się i rozpędzając na drodze, za plecami własnych piechociarzy. Konie nie mogły sforsować ani murka, ani płotu – kawaleria musiała zrobić obejście wielkim łukiem, ale jakie miało to znaczenie przy ich szybkości? Oddział o liczebności mniej więcej dwóch tysięcy żołnierzy wyprysnął znienacka i uderzył na „Ochotniczy Pułk Piechoty Chorych Ludzi”. Ach… Ochotnicze oddziały to zawsze najświetniejszy brylant w koronie każdej armii. Żołnierze, którzy walczą, bo chcą, bo uważają, że postępują słusznie, którzy chcą się poświęcić. Takie wojsko zatrzymuje często natarcie wielekroć silniejszego przeciwnika i, mimo że skrwawione, często samo przechodzi do kontrataku. Ochotnicy to cud i łaska boska dla każdej armii. Ochotnicy to istny Bicz Boży, który w rękach sprawnego dowódcy może sprowadzić na wroga dzień klęski ostatecznej! To najwspanialsze wojsko – obiekt marzeń każdego stratega. Ale… Nie ci ochotnicy, których miał Biafra, nie ci… Po pierwsze, trudno nazwać ochotnikami ludzi, których odciągnięto spod szubienicy i dano wybór: „śmierć teraz albo na zatracenie gdzieś na końcu świata”. Po drugie, prawdziwy ochotnik to z reguły człowiek inteligentny, świadomy, gotów walczyć w obronie swojej ojcowizny, a nie szubrawiec, zbój, najgorszy męt i złoczyńca. Po trzecie, ochotniczy diament, żeby stać się brylantem w koronie armii, musi zostać oszlifowany, musi przejść przez normalny program ćwiczeń, musi się zahartować.

Niektórzy z Chorych Ludzi zdołali nawet wystrzelić. Potem cały oddział rozprzągł się, rozdzielił i zaczął uciekać zanim jazda spadła mu na kark. Impet ataku luańskiej konnicy poniósł ją więc aż do rzeki, gdzie kawalerzyści musieli zawracać w wodzie i szukać uciekających przeciwników w indywidualnych wypadach. Ale Chorych Ludzi niełatwo było złapać. To nie byli żołnierze, to byli bandyci i złodzieje. Nie potrafili stać w linii, ale uciekać, kryć się, kluczyć. To był ich żywioł. Jazda rozsypała się na równinie, pośród małych drzewek, na rzecznych płyciznach, w nabrzeżnych krzakach – nie notując większych sukcesów. Że przypadało co najmniej dwóch kawalerzystów na jednego uciekiniera? Bez różnicy. Przecież straż miejska również nie goniła złodzieja w pojedynkę.

W każdym razie zaimprowizowane skrzydło Armii Arkach przestało istnieć.

W tym momencie luańscy łucznicy zaczęli szyć, a do ataku ruszyło dwieście setek piechoty korpusu Mohra.

– No to, kurwa, po nas – mruknął Biafra.

Achaja skrzywiła się, jakby zgryzła coś kwaśnego, pułkownicy rozbiegli się do swoich jednostek, żołnierze, tak jak wcześniej rycerze, zaczęli zerkać do tyłu, ku rzece.

Ale…

Artylerzyści, którzy zdołali wcześniej wycelować swe działa, odpowiedzieli ogniem tak silnym, że szeregi łuczników rozprzęgły się już po drugiej salwie. Kamienne kule rzeźbiły wielkie wyrwy w zwartej masie szeregów przeciwnika, metalowe granaty rozrywały się, zabijając, raniąc i parząc mistrzów łuku tak skutecznie, że ci, którzy przeżyli, zmieszali się i runęli w tył jak, nie przymierzając, piechota Chorych Ludzi. Nikt w Luan dotąd nie widział czegoś takiego! Wbrew pozorom to nie było złe wojsko. Tylko… Łucznicy w całej swojej dotychczasowej historii byli atakowani głównie przez jazdę, czasem piechotę. Nikt nigdy nie zadał im strat na samym początku bitwy, podczas pierwszego ostrzału. No, może inni łucznicy, może kusznicy. Ale nie dziwna, niewidzialna śmierć, która przyszła znikąd wraz z dziwnym dymem, który zasłaniał teraz pozycje przeciwnika.

– Przenieść ogień na piechotę! – ryknęła Achaja, bo tak było napisane w instrukcji „dołączonej” do oddziału artylerii. Instrukcję tę przeczytała zaledwie dwa dni temu.

Artylerzyści jednak byli dobrze wyszkoleni, odwracali działa, zmieniając jednocześnie kąt podniesienia luf. Piechota dochodziła właśnie do kamiennego murku, kiedy armaty wypaliły znowu. Nie było takich możliwości celowania, jakie pojawiły się tysiąc lat później. Kule padały byle jak, jedynie w pobliżu wskazanych celów. Ale… Jeśli jakaś uderzyła w murek – rozpryski kamieni kaleczyły wszystkich wokół. Jeśli za murkiem, odłamki i rykoszety zabijały tych, którzy pragnęli się skryć choć na chwilę. Jeśli przed… Uuuuuuu, tym, którzy byli przed murkiem w momencie, kiedy padł tam granat, to już lepiej było się nie rodzić…

Świetna, doborowa piechota Luan przeszła jednak i rozlała się na niezasianym jeszcze polu.

– Strzelać! – Biafra nasypał sobie pół kubka białego proszku, zalał wódką i wypił. – Strzelać, psia wasza mać.

– Nie schlej się! – warknęła Achaja, choć i ona miała ochotę na coś, co odsunie strach choć trochę. Tak po prawdzie była przerażona zagładą własnego skrzydła i kawalerią wroga, która dosłownie o kilkaset kroków od jej stanowiska ciągle uganiała się za resztką Chorych Ludzi.

Żołnierze składali się do strzału. Pierwszy szereg wykonał przyklęk, drugi wysunął lufy ponad ich głowami.

Oficerowie obliczali odległość, podoficerowie wywrzaskiwali komendy, żołnierze ustawiali celowniki swoich karabinów.

Pierwsza salwa. Prawie sześć tysięcy karabinów przemówiło jednym głosem. Dym zasnuł własne stanowiska tak, że nie można było zobaczyć jakichkolwiek efektów. Sto kroków. Ktoś w atakujących oddziałach padał, ktoś dławił się własną krwią, ktoś szedł dalej.

– Łaaaaaaduuuuuuj!

Sześć tysięcy żołnierzy wyjęło z ładownic po jednym naboju każdy. Sześć tysięcy dziewczyn włożyło kule do ust i odgryzło papierowe tutki. Proch został wsypany do luf, papier zmięty i dociśnięty wyciorami. Sześć tysięcy kul wbito do gorących luf, zatkano papierem, przybito.

Piechota Luan zbliżała się właśnie do drewnianego płotu. Oddziały skłębiły się, ci z tyłu zaczęli napierać na tych, którzy przełazili przez płot, panował coraz większy ścisk. Niektórzy już zeskakiwali, niektórzy chcieli przewrócić płot, żeby przyspieszyć akcję, ci, którzy przeszli, i tak musieli czekać na pozostałych.

W tym właśnie momencie w odległych o sześćdziesiąt kroków oddziałach Arkach rozległy się ostre gwizdy oficerów. Prawie sześć tysięcy karabinów wystrzeliło wprost w kłębowisko ciał. Ludzie zaczęli wyć. Płot runął pod naporem martwych lub rannych ciał, przygniatając tych, którzy chcieli się pod nim ukryć. Część żołnierzy targnęła się do tyłu w szoku, część skłębiła jeszcze bardziej. Jedni chcieli pomóc rannym kolegom, inni kręcili się w kółko, nie bardzo wiedząc, co się dzieje. Armaty przykryły ich ogniem, bijąc na wprost w największe kłębowiska ciał.

Bogowie! Gdyby Biafra był tak dobrym taktykiem jak strategiem i puścił swoje dziewczyny do ataku, mógłby rozproszyć ten bezwładny tłum. Być może sześciotysięczna armia pokonałaby w bezpośredniej walce trzydziestotysięczną. Ale… Biafra po pierwsze był tchórzem, po drugie znał się na polityce i strategii, a nie taktyce pola bitwy, a po trzecie, miał ciągle pod bokiem wrogą konnicę.

Tymczasem w siłach Luan znalazł się odpowiedni człowiek na właściwym miejscu. Jakiś bezimienny setnik (historia nie zanotowała, kto to był), rycząc i kłując mieczem zebrał wokół siebie kilkudziesięciu ludzi. Ruszył do przodu, pociągając następnych. Po kilku chwilach parę tysięcy żołnierzy oderwało się od kłębowiska przy obalonym płocie i ruszyło do ataku, tym razem biegiem.

– Nabóóóóój bierz!

Prawie sześć tysięcy dziewczyn wyszarpnęło naboje z ładownic.

– Kulęęęęę odgryź!

Luańczycy rozpędzali się właśnie.

– Proch syp! Papier do lufyyyyyy…

Prawie sześć tysięcy żołnierzy armii wyciągnęło swoje wyciory i zaczęło przybijać ładunki w lufach.

– Wycior w łoże! Kulęęęęę do lufyyyyyy…

Luańczycy w biegu potrafili się formować. Im bliżej coraz bardziej przerażonych dziewczyn, tym bardziej równe były ich szeregi.

– Przyyyyybij!!!

Wyciory znowu wylądowały w lufach. Oni byli tak blisko! Oni byli tak blisko! Ta sama myśl pojawiła się w sześciu tysiącach dziewczęcych głów. Przecież nic ich nie zatrzyma!

– Równaaaaaj! Panewkę w górę!

Jeszcze niecałe dwadzieścia kroków. Jeszcze tylko kilkanaście. Bogowie!!! Aaaaaaaa… Co najmniej kilkuset żołnierzy Arkach nie wytrzymało napięcia, widząc zbliżający się pancerny taran i, rzucając karabiny, zaczęło uciekać do rzeki.

I wreszcie…

– Ładuuuuuj!

Rozległ się trzask odwodzonych kurków. Nie trzeba było mierzyć. Tamci byli tuż, prawie o wyciągnięcie ręki. Nawet nie można było ustawić celownika w karabinie na tak małą odległość.

– Pal!

Właściwie nie wiadomo tak naprawdę (a przynajmniej wtedy nie było wiadomo), dlaczego karabin zyskiwał przewagę nad kuszą i łukiem. Był bardziej szybkostrzelny niż ciężka kusza, ale mniej celny. Był wielekroć mniej szybkostrzelny niż łuk, ale za to dużo bardziej celny. Dlaczego więc ani łucznicy, ani kusznicy nie potrafili nigdy sami, bez wsparcia, zatrzymać atakującego wroga? Co było więc w tych wystrzeliwanych z karabinów ołowianych kulach o średnicy kciuka? Tamci bali się huku i dymu? Nie obrażajmy doborowych wojsk Luan, to nie byli tchórze. Huk i dym był straszny, ale… bardziej dla dziewczyn z Arkach, które miały osmalone twarze. To im dzwoniło w uszach. Dlaczego więc nie kusza, nie łuk, tylko karabin? Trudno na to odpowiedzieć, biorąc pod uwagę ówczesny stan techniki. Może jedynie dlatego, że człowiek trafiony strzałą często biegnie z rozpędu jeszcze kilka kroków i pada do przodu… Człowiek trafiony ołowianą kulą natomiast leci w tył, jakby któryś z Bogów z całej siły szarpnął nagle przywiązaną do jego pleców niewidzialną liną.

Po ostatniej komendzie „Pal!”, oficerowie Arkach odzyskali zdolność widzenia dopiero po kilku chwilach. Szeregi wojska cofały się odruchowo, niektórzy żołnierze wyjmowali nowe ładunki, większość oglądała się do tyłu, na rzekę…

Dym rozwiał się szybko, ukazując to, co zostało z atakującej szpicy. To, co zostało… właśnie uciekało.

Achaja, wykorzystując moment ciszy, podskoczyła do Biafry.

– Atakuj! – wrzasnęła. – Atakuj teraz!!!

Biały proszek musiał właśnie zacząć działać. Biafra był tak naćpany, że ledwie mógł przytomniej spojrzeć. Był osłupiały przebiegiem zajść. Zerkał na konnicę wroga, która rozlewała się coraz szerzej na równinie, popatrzył na trupy leżące pomiędzy płotem a ich własną, poszarpaną linią, ale… dwoiło mu się w oczach.

– Jak? – szepnął.

– No do przodu, kurwa, i już! – syknęła Achaja.

– I co? – głowa chwiała mu się lekko. – Podejdziemy do nich na trzydzieści kroków, zatrzymamy się, załadujemy i… – czknął głośno – i wystrzelimy?

– No nie wiem – gorączkowała się księżniczka. – Sieczmy tymi, no… no… tymi… – nareszcie przypomniała sobie właściwe słowo. – Bagnetami!

– Noż kurde – pociągnął wielki haust wódki. – Już widzę nasze dziewczyny, jak usiłują ciąć nożykiem na lufie facetów w pancerzach.


* * *

Po drugiej stronie pola bitwy Mohr również był osłupiały i również nie bardzo wiedział, co ma robić. Atak dwudziestu tysięcy doborowej piechoty i nagle takie straty w ogóle bez kontaktu z nieprzyjacielem? I nagle jego niepokonani żołnierze uciekają jak, nie przymierzając, zające? Bez choćby skrzyżowania mieczów? To nie mieściło się w głowie. Przecież szło już tak dobrze, udało mu się w zwiadowczym wypadzie zdezorganizować lewe skrzydło przeciwnika, jego konnica rozproszyła prawe skrzydło… Co się stało?

Kazał odwołać całą jazdę, która bezskutecznie goniła piechotę Chorych Ludzi po krzakach i sformować z resztą jazdy jeden klin. Cała piechota plus rezerwy – drugi klin. Teraz uderzy z dwóch stron. Kawaleria zdezorganizuje szeregi wroga, a piechota ich wykończy. Potrzebował jednak czasu, by rozkazy mogły być wykonane.


* * *

Istna komedia pomyłek, totalnej niekompetencji, splotu przypadków i niezrozumienia nowej sytuacji. Żaden, ani Mohr, ani Biafra, nie potrafił wykorzystać swoich atutów. Żaden nie miał pojęcia, jak należy walczyć w nowej sytuacji taktycznej. Mohr postępował według wytycznych sztabu, które zostały napisane w czasach, kiedy nawet Chorym Ludziom nie śniło się o karabinach. Nie potrafił skoncentrować sił tak, żeby wykorzystać swoją makabryczną przewagę liczebną. Biafra się bał, nigdy nie był dowódcą liniowym, a poza tym nie wiedział, jak się atakuje, mając w ręku karabin. Podejść i strzelić? Toż tamten nie będzie stał i czekał, aż karabin zostanie załadowany. Więc ciąć tym śmiesznym nożem, tym bagnetem? Toż tamten ma pancerz, tarczę i miecz, co mu można zrobić nożem, nawet zatkniętym na lufie… Był zdziwiony rozwojem wypadków, ale… wszystko wskazywało na to, że jeśli tylko będzie stał nieruchomo jak słup, to tamci niewiele mogą mu zrobić. Ale na jak długo starczy mu jedzenia, jeśli zdecyduje się stać jak wmurowany? I co z konnicą?

Tymczasem dwóch wojowników z Lasu podbiegło do Achai z ostrzeżeniem, że jakieś wojsko pojawiło się z boku, w oliwnym gaju, skąd przeprowadzono pierwszy atak tego dnia.

To był Tepp ze swoimi pięcioma tysiącami piechociarzy. Nie wiedział, jaka jest sytuacja na polu bitwy, po wykonaniu jednak wzorowego podejścia zauważył, że było już po pierwszym ataku. Widział trupy, widział bardzo szczupłe siły przeciwnika i konnicę ściąganą właśnie z równiny. Nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Wspaniałym manewrem skręcił z drogi, przegrupował w ruchu swoje siły (istny cud musztry) i zaatakował z marszu, właśnie przez oliwny gaj, który dawał mu osłonę, wprost na stanowiska dział i armat. Ich obsługa była już jednak ostrzeżona. Dowódca parku artylerii, widząc stan, w jakim znajduje się Biafra, podskoczył do Achai.

– Niech pani da ze dwa bataliony do osłony, to rozsmarujemy ich w tych krzakach!!!

Spojrzała na niego ogłupiała. Potem zerknęła na Biafrę.

– D… Dobra – skrzywiła się – zaraz odkomenderuję dwa bataliony zwiadu.

– Tylko nie zwiad, błagam! – krzyknął. – Niech pani da te w krótkich kieckach.

– Wszystkie mają krótkie kiecki – dała się zaskoczyć.

Uśmiechnął się lekko. Może to był dowcip.

– Te, co nie drgnęły nawet, jak Luan na nie szedł. Niech mi pani da waszych prawdziwych piechociarzy i sama nimi dowodzi. Niech, kurwa, ktoś wreszcie zacznie dowodzić tym burdelem na kółkach.

Zaklęła tak, że się cofnął. A szlag! Zmusiła panią pułkownik z dywizji górskiej, która, sarkając, wydzieliła dwa bataliony. Stanęła na ich czele, choć słysząc ze strony piechociarek takie przekleństwa pod swoim adresem, miała ochotę zacząć rozstrzeliwać własnych żołnierzy. Piechociarki, choć dławiąc się niechęcią do swojego nowego dowódcy, stanęły jednak w linii. Chorzy Ludzie przestawili już i załadowali większość dział. Piechota Luan właśnie wyłaniała się spomiędzy drzew, w dość równych nawet szeregach, krok w krok, idealnie ustawiając poszczególne oddziały. To był majstersztyk. To było arcydzieło prowadzenia wojska do ataku. To właśnie była ta potyczka, która dała nazwę całej bitwie: „Masakra pod Negger Bank”!

Chorzy Ludzie celowali spokojnie, wbijając kliny w podstawy swych dział. Potem dali ognia. Całe pokolenia dzieci w późniejszych szkołach musiały się potem uczyć poematu bezimiennego poety, który urodził się prawie dwieście lat po opisywanych wydarzeniach.


I szli z podniesionym czołem, w równych szeregach,

a potem…

Dwieście dział przemówiło głosem gromu!!!


Akurat. Biafra nigdy nie miał dwustu dział. Z tych stu sześćdziesięciu, które dostał, udało mu się doprowadzić na pole bitwy jakieś sto czterdzieści (historycy spierają się do dziś o dokładną liczbę), a Chorym Ludziom udało się odwrócić na czas i wycelować może trzy czwarte. Ile z nich mogło wypalić, a ile nie mogło, mając przed wylotami luf własne pozycje? Nie wiadomo (specjaliści od historii wojska skłaniają się dzisiaj ku liczbie dziewięćdziesięciu, maksimum). Ale jak niby nauka ma dyskutować z poezją?


Dwieście dział kierowało krokami śmierci,

a oni…

nadzy, musieli brać ją w ramiona.

Dwustu Bogów otworzyło swe otchłanne oczy,

a oni…

musieli w nie patrzeć i ślepnąć.


Dobre. Pierwsza salwa niewiele zaszkodziła atakującym oddziałom. Artylerzyści nabijali spokojnie i opuszczali lufy. Drugi raz dali ognia, kiedy Tepp już opuścił oliwny gaj. Ta salwa była lepsza, ale nie przesadzajmy z oceną skuteczności ówczesnych kul. Dwa bataliony elitarnej piechoty górskiej zaczęły strzelać, kiedy wrogowie znaleźli się w zasięgu ich karabinów. Chorzy Ludzie, w przeciwieństwie do oddziałów ochotniczych, byli dobrze wyszkoleni i bardzo spokojni. Wystrzelili jeszcze raz, wbijając celownicze kliny, a potem zaczęli ładować kartacze. Natarcie, wbrew poecie, który jeszcze się nie narodził, nie załamało się bynajmniej. Luańczycy, mimo poważnych strat, atakowali dalej. Ich głównym problemem (o czym poeta nie mógł wiedzieć) była powtarzana ciągle komenda: „Zewrzeć szeregi!”. Gdyby nie to, gdyby nie regulamin armii Luan, uwzględniający jedynie łuczników i piechotę zbrojną w miecze, może nie powstałby poemat pod tytułem „Masakra pod Negger Bank”? A może dotyczyłby kogoś innego? Niestety…

„Zewrzeć szeregi!!!” – wywrzaskiwali pozostali przy życiu dziesiętnicy, dokładnie jakby chcieli dać lepszy cel odległym o kilkadziesiąt kroków dalej facetom ze stemplami, pakułami, oliwą, stojącym wśród worków z prochem i stosów przygotowanych kul.

Notabene naukowcy do dziś zresztą głowią się, dlaczego kartacze były tak mało skuteczne. Teoretycznie przecież metalowa puszka wypełniona kulami po opuszczeniu lufy wysypywała swój ładunek i… powinno to działać prawie jak karabin maszynowy. Ale w praktyce nigdy nie działało. Kartacze sprawdzały się jedynie w wąskich korytarzach bronionych twierdz, podczas walk ulicznych w miastach… Nigdy na równinie. Nie były ani w tysięcznej części tak skuteczne jak karabin maszynowy, nie były nawet tak skuteczne jak współczesny im karabin ładowany przez lufę. Do dziś właściwie nie wiadomo, dlaczego.

Chorzy Ludzie dali ognia wprost w twarze atakującej piechoty, wybijając kliny swych armat.


I wtedy dwieście dział przemówiło znowu…

głośno i wyraźnie

plując śmiercią ze swych paszczy, a kartacze…

rzeźbiły krwawe wąwozy w szeregach.


Bzdury. Kartacze zabiły bardzo nielicznych. Faktem jest, że wielu odniosło powierzchowne rany, faktem jest, że żołnierz, który widzi, jak wszędzie wokół pojawia się krew, choćby z powierzchownych zadraśnięć, nie przejawia już takiej ochoty do walki jak przedtem, ale… Dwa bataliony zabezpieczenia prowadziły ogień precyzyjny i skuteczny. Dziewczyny z górskiej dywizji zaczęły nakładać bagnety na lufy swych karabinów. To one zatrzymały piechotę Luan w ostatniej chwili.

To, co zostało przy życiu, zaczęło uciekać. I wtedy właśnie, o czym nienarodzony jeszcze poeta nie wiedział, dowódca artyleryjskiego parku podskoczył do Achai.

– Teraz damy im popalić – krzyknął. – Ładuj granaty! Podniesienie na cały klin.

To nie było bezpieczne dla dział. Artylerzyści jednak spełniali pospiesznie niecodzienny rozkaz. Mordercze maszyny zostały nabite, lufy podniesione na maksymalną wysokość. Dowódca parku, przygryzając wargę, oceniał odległość.

– Teraz – warknął nagle.

Wystrzelone kule przeszły wysoko ponad głowami uciekających piechociarzy. Kilka wybuchło daleko przed nimi, kiedy drewniana zatyczka przez uderzenie została wepchnięta do ładunku prochowego. Reszta kul odbijała się od ziemi, toczyła, więzła pomiędzy zaoranymi bruzdami. Uciekający żołnierze po dłuższej chwili wbiegli pomiędzy leżące na ziemi, żelazne kule. Dokładnie w momencie, kiedy dopalały się w nich lonty…


I cisza zaścieliła pobojowisko jak całun,

i żaden już krzyk nie ośmielił wznieść się nad polem

chwały.


Nie do końca. Tepp, co prawda, stracił cały swój korpus. Przyczyną był bezpośredni atak na działa osłaniane przez piechotę. Dużo później ataki tego typu zostały zakazane w regulaminie, nawet w wykonaniu konnicy. Wbrew pozorom jednak ponad połowa jego żołnierzy wyszła cało z pola bitwy. Tepp stracił swój korpus dopiero w przeciągu następnych trzydziestu dni. Tak jak przewidział Biafra: od nieleczonych prawidłowo ran, z powodu złych warunków, infekcji i zakażeń, choć wtedy nikt jeszcze nie znał znaczenia tych słów.

Z drugiej strony pola bitwy „ochotnicza piechota” Chorych Ludzi w kompletnej rozsypce posuwała się małymi grupkami dalej i dalej od złowieszczej konnicy. To nie byli żołnierze, to byli bandyci – łatwo ich rozproszyć, ale niełatwo zabić. Teraz rozmyślali tylko, gdzie można coś zrabować i gdzie można się napić. A przed ich oczami ukazał się taki piękny cel… Miasto! Całe, wielkie, cholernie bogate miasto! To nie byli ludzie inteligentni, przewidujący i mnożący przed sobą problemy, które mogły się pojawić. To były szumowiny bez wyobraźni, które nagle zobaczyły przed sobą łup. Chorzy Ludzie ruszyli w stronę miasta.

W samym Negger Bank nikt nie znał wyniku bitwy. Krążyły różne plotki co do liczebności własnych oddziałów. Każdy jednak wiedział, że korpus Mohra to trzydzieści tysięcy doborowego wojska, a korpus Teppa to czterdzieści tysięcy. Jeśli więc siedemdziesiąt tysięcy Luańczyków stanęło naprzeciw dziesięciotysięcznej Armii Arkach (tak oceniano siły Biafry) to wynik był łatwy do przewidzenia. Bramy nie były zamknięte.

Kiedy więc pierwsi Chorzy Ludzie podeszli do Bramy Sakwowej, starszy strażnik usiłował po prostu pobrać od nich myto i cło za wnoszone do miasta karabiny. Ot, jacyś ludzie chcą przejść, przecież nie wojsko, bo mundurów nie mają. Chorzy Ludzie nie chcieli płacić cła – zastrzelili strażnika. W kilka chwil później wybito całą obsługę bramy. Ktoś przeciął liny od zwodzoneno mostu, ktoś rozwalił łańcuchy obronnej kraty. Coraz bardziej liczna wataha zbójów rozbiegła się po ulicach, by palić i rżnąć wszystko, jak leci.

Achaja została powiadomiona o tym dosłownie kilka modlitw później. Wojownicy z Lasu też mieli ochotę na rabowanie miasta, ale to nie był ich teren i trochę się bali. Donieśli swojej siostrze o rozwoju wypadków, ale sami nie chcieli ruszyć. Achaja zbagatelizowała meldunek. Podeszła do Biafry bardziej, by sprawdzić jego stan. To tylko poeta przypisał jej następujące słowa:


Chorzy Ludzie walczą na ulicach miasta!

Pozwolimy im zginąć, czy okryjemy chwałą sztandar Arkach?


Kompletna nieznajomość ówczesnej psychiki. Poza tym poeta, wychowany w zupełnie innych warunkach, nie miał pojęcia o wcześniejszej o dwieście lat taktyce i strategii. Achaja może i coś tam wspomniała o rabowaniu Negger Bank, ale jedyną rzeczą, jaka ją w tej chwili interesowała, była tocząca się właśnie bitwa. To właśnie Biafra był pierwszym człowiekiem, który w historii przełamał obowiązujące szablony i dzięki temu, tysiąc lat później, pewna uczelnia wojskowa będzie się nazywać: Akademia Wojskowa imienia generała Biafry.

Z powodu napięcia Biafra okresami trzeźwiał, nie mógł się też naćpać do końca (choć jego wrogowie w historiografii twierdzą coś zupełnie przeciwnego). Zdążył kilka razy zwymiotować, jego organizm nie przyjmował już ani wódki, ani prochów. Siedząc pod brzuchem swego konia, z mokrą szmatą na głowie, wyłowił z meldunku księżniczki to, co uważał za istotne.

To, co dawało mu nadzieję na dożycie końca tego strasznego dnia. Nie wiadomo, czy chodziło o nowe idee w strategii, czy też po prostu Biafra się bał i chciał zrobić cokolwiek, co pozwoliłoby mu opuścić pole bitwy. W każdym razie powiedział:

– Dobra. Nakłoń rycerzy, żeby zajęli most. Zmuś wojowników do trzymania bramy. Reszta wojska na drogę i do miasta.

– Czyś ty, kurwa, ocipiał??? – ryknęła Achaja. – Toż to będzie trwać do wieczora! Rozsmarują nas na tym polu.

Biafra nie mógł się podnieść. Ciało zawsze odmawiało mu posłuszeństwa szybciej niż umysł. Spróbował się przynajmniej oprzeć na rękach.

– Rycerze na most! – stęknął. – Dywizja górska podejdzie do tego obalonego płotu, niech strzelają, pozorując atak. Zwiad przeciąga działa na most. To rozkaz – zwymiotował znowu. – Wykonać!

Achaja, miotając przekleństwa na cały głos, podeszła do rycerzy. Było ich może dwustu na polu bitwy. Jednak sam fakt, że kobieta potrafiła kląć tak wulgarnie, od razu nastroił ich do księżniczki przychylnie. Oni naprawdę ją lubili.

– Nasza! – mówili. – Z nami jej iść, a nie z tym babskim wojskiem pospołu – i pili jej zdrowie, bowiem do wypitki każda sposobność dobra.

– Panowie – Achaja może i dyskutowała z Biafrą, nie zgadzała się z nim, ale rozkazy wykonywała ściśle. Za długo była w wojsku, żeby pozostały jej jeszcze jakieś wolontarystyczne ciągoty. – Panowie! Bracia! – krzyknęła, patrząc prosto w ich załzawione od nadmiaru alkoholu oczy. – Tam chwała na was czeka! Tam pamięć o was wiekuista może się zrodzić…

– Znaczy… – najbliżej stojący rycerz potrząsnął głową. – O co panience chodzi?

– Żebyście most zajęli – zaskoczona odparła szczerze.

– A po co?

– No… Tam droga do Negger Bank, które już Chorzy Ludzie rabują.

– O żesz ty… Kurwa ich jebana mać! – rycerz poskromił jednak swój język. Achaja też potrafiła kląć, co prawda, ale przecież była damą i księżniczką na dodatek. A jakby to w kronikach, które rycerz zamierzał kiedyś podyktować, brzmiało: „Księżniczka wydała nam rozkaz, a ja kląłem niczym, nie przymierzając, szewc!” – Niech panienka chwilę poczeka!

Dokonując cudów zręczności, stanął na własnym siodle.

– Panowie! Laleczka coś od nas chce… – pseudonim Achai, którego używał jej własny pluton, był rycerzom doskonale znany. – Mamy, kur… znaczy, mamy przebić się przez most!

– Ueeeeee… – mruknął ktoś bardziej pijany. – Toż tych psów na moście w pół modlitwy wybijemy do nogi.

– No zaraz – dodał ktoś bardziej trzeźwy. – A nie lepiej uciekać przez rzekę?

– Tu nie o ucieczce mowa! – zawył rycerz stojący coraz mniej pewnie na własnym siodle. – Panowie bracia! Na most! – i dodał ciszej: – A potem do miasta, zanim Chorzy Ludzie do cna rozgrabią…

– Aaaaaaaaa… – z wielu gardeł rozległ się jęk zrozumienia.

– No dobra – powiedział ktoś. – Napijmy się i szarża!

– O kurde – jęknęła Achaja – Tylko nie pijcie. Runęła z powrotem do sztabu, gdzie Biafra był właśnie podnoszony z ziemi przez swoich adiutantów.

– Głowa – mruknął.

Jeden z żołnierzy chwycił go za włosy i podniósł głowę tak, by generał mógł patrzeć przed siebie.

– Spieprzamy, Achaja – powiedział. – Idziemy na miasto – odkaszlnął. – Poświęć wszystko!

– Szlag. Jak wszystko? – nie zrozumiała za pierwszym razem.

– Poświęć wszystko! – powtórzył. Coś nim wstrząsało. Jakieś dreszcze, nie wiadomo czy spowodowane strachem, czy dziwnymi substancjami krążącymi w jego żyłach. – To nie może trwać do nocy. Poświęć wszystko!

Achaja, klnąc tak, że wszystkim normalnym ludziom powinny więdnąć uszy, pobiegła na liniowy punkt dowodzenia.

– Zrzucać juki z mułów! Rozkulbaczyć kuce!!!

– Jak to zrzucać? – usiłowała się postawić pani pułkownik z dywizji górskiej. – To co potem zrobimy?

– Harmeen!!! – wrzasnęła Achaja. – Sprowadź tu mój pluton. Niech Lanni ich przypilnuje! Samodzielny batalion zwiadu wokół sztabu. Przypiąć armaty do mułów. Wygnać kuce na przedpole i strzelajcie im w zady… Niech lecą na Luańczyków.

– Kurde. Pani właśnie rozformowuje naszą armię! – pułkownik zmełła przekleństwo. – Księżniczko, psiamać, moja!

– To rozkaz Biafry! Wykonać!

– Pani właśnie rozformowuje naszą armię!!! – ryknęła pułkownik. – Czy pani wie, psiamać, co pani robi???

– Wykonać, psiamać, albo zabiję na miejscu!

Na szczęście pluton Achai zbliżał się biegiem, batalion rozpoznawczy przeformowywał się, usiłując stanąć tak, żeby móc uderzyć na Luańczyków lub chronić swojego dowódcę, w zależności od potrzeby w danej chwili. Cóż jednak znaczył pluton i batalion wobec pułku dowodzonego przez kobietę, której nie mieściło się w głowie, że ktoś może rozformować całą armię w trakcie morderczej bitwy?

Złość Achai przelała się jednak nad pancerzem opanowania. Nagle w jej ustach pojawiły się kły. Runęła na panią pułkownik i w amoku ugryzła ją w ramię.

Zdyszana Arnne stanęła tuż obok, palcem jednej dłoni celując w kapitana, który właśnie odwracał swój oddział tyłem do wroga. Drugą dłoń trzymała tuż przy ustach, gotowa do rzucenia zaklęcia.

– Ty, kurde, się opamiętaj! – ryczała. – Bo cię, kurde, zamienię w Królową Arkach, sikso… ale… to ci się zupełnie nie będzie podobało!

Pani kapitan wyraźnie zwątpiła. Jej oddział nie zwątpił. Na szczęście dla kotłujących się na ziemi kobiet, to jest pani pułkownik i Achai, pluton zwiadu i dwie kompanie rozpoznawczego batalionu wpadły właśnie na przegrupowywane piechociarki i zaczęła się prawdziwa bitwa. Oko w oko, bagnet skrzyżowany z bagnetem. Nie to, co z Luan. Dziewczyny wyły, siekły, wydrapywały sobie oczy, gryzły wzorem swojego dowódcy, wyrywały nawzajem włosy…

Mohr po drugiej stronie pola bitwy nie mógł uwierzyć własnym oczom. Oto wroga armia atakuje sama siebie. Kazał przegrupować piechotę na swoje prawe skrzydło, w stronę oliwnego gaju i szykować się do natarcia.

Po stronie Armii Ekspedycyjnej straty były coraz większe. Tu jednak, w bezpośrednim starciu, jeden na jednego, zwiad zaczął zdobywać przewagę nad piechociarkami z górskiej dywizji. Achaja wyjęła zęby z ramienia pani pułkownik i usiłowała stanąć na nogach. Ta jednak wyszarpnęła z kabury nóż i chciała rozwalić jej nogę. Na szczęście Arnne zdołała kopnąć panią pułkownik w nadgarstek. To jednak spowodowało, że uwolniona od groźby natychmiastowego rzucenia czaru pani kapitan rzuciła się na Achaję, zdzieliła ją łokciem w splot i przygwoździła do ziemi. Shha będąca w pobliżu wbiła jej nóż w pośladek, ale zaraz sama dostała kolbą w twarz od jakiejś piechociarki. Achaja uwolniła się od pani kapitan tylko po to, żeby upaść pod ciężarem pani pułkownik, która rzuciła jej się na plecy. Arnne straciła cierpliwość, wyrwała jakiemuś artylerzyście stempel i zaczęła okładać wijące się na ziemi ciała jak leci, bez celowania. Chwilę potem w jej ustach pojawiły się kły i runęła w dół, topiąc je w udzie pani pułkownik. Ta zawyła i, szarpiąc się z bólu, podcięła wstającą właśnie pani kapitan.

– Co tu się dzieje? – Biafra uwieszony ramienia adiutanta patrzył zadziwiająco przytomnie jak na stan, w którym się znajdował.

– Ugryzła mnie! Obydwie mnie pogryzły! – wrzasnęła pani pułkownik. – Co wy w tym zwiadzie? Zatrudniacie psy na etacie ludzi???

Kapitan trzymała się za pupę i nie była w stanie niczego powiedzieć. Leżała na boku. Ani wstać, ani usiąść. Miała tylko nadzieję, że pani major przejdzie wystarczająco blisko, by mogła zatopić w jej nodze własne zęby. Nawet, gdyby potem mieli ją zdegradować do etatu psa. Shha z zakrwawioną twarzą siedziała tuż obok. Usiłowała naładować swój karabin co, na szczęście, w pozycji siedzącej było niemożliwe do wykonania.

– Niech ktoś uspokoi te ofiary losu – stęknął Biafra.

Kilku oficerów z jego świty rzuciło się rozdzielać zwiad i piechotę. Jeśli chodzi o straty Armii Ekspedycyjnej, to ta właśnie potyczka powinna dać nazwę poematowi „Masakra pod Negger Bank”. Niemniej generalskim adiutantom udało się opanować sytuację na tyle, żeby rozesłać dwie jednostki, każdą w swoją stronę. Biafra, trzymając się pod bok wolną ręką, bo wątroba rwała go coraz bardziej, podszedł do Achai.

– Dlaczego nie wykonujesz rozkazów, co? – warknął.

Achaja bluznęła stekiem takich przekleństw, że nawet zakrwawiona Shha spojrzała na nią zdziwiona. Wstała lekko i wyszarpnęła swój miecz.

– Ja wam, kur… ty… Kur…

– Powiedz coś bardziej zrozumiałego.

Achaja zrobiła krok, żeby go zabić. W tym momencie znalazła się w zasięgu szczęk leżącej na ziemi pani kapitan. Czując cudze zęby zatopione głęboko we własnej łydce, upadła znowu, odruchowo zaczęła drapać tamtą po twarzy.

– Ja zwariuję z tymi babami – szepnął Biafra. – Niech je ktoś rozdzieli.

Shha przyłożyła kapitanowi kolbą. Uwolniona Achaja wstała i upadła znowu.

– Kurwa! – zaczęła płakać. – Ugryzła mnie! Jak ja będę wyglądać z taką blizną na nodze…?

– Przecież możesz se wyleczyć – mruknęła jedna z nagich wojowniczek, która stała w pobliżu.

– Czy ktoś tu może zacząć dowodzić? – Biafra też o mało się nie wywrócił. – Harmeen, zrób coś!

Harmeen doskoczyła do Achai z bukłakiem.

– Wypij i weź się w garść, bo ten pacan każe nas rozstrzelać zaraz…

Загрузка...