Moskwa 1977

Biblioteka Akademii Nauk ZSRR liczy przeszło sześćdziesiąt pięć milionów woluminów, nie licząc dubletów. Zgromadzono w niej praktycznie cały dorobek postępowej ludzkości. Oczywiście obskuranckie dzieła, powstałe w krajach imperialistycznych, spoczywają w dziale prohibitów i nie są powszechnie udostępniane. Do tego działu prowadzą solidne, stalowe drzwi, pociągnięte estetyczną, zieloną farbą. Należy szukać ich na lewo od głównego wejścia. Drzwi nie są w żaden sposób oznakowane, wyglądają też na niestrzeżone. Pozory mylą. Jeśli tylko przekroczymy próg, trafimy na aż trzech wachmanów. Ci sprawdzą dokładnie nasze dokumenty, a jeśli okaże się, że na przykład przepustka budzi jakiekolwiek wątpliwości, zadzwonią gdzie trzeba. Ponieważ pechowego delikwenta po takim telefonie czekają bardzo grube nieprzyjemności, nie jest to dobra metoda przeniknięcia do środka. Jeśli znajdziemy się wewnątrz legalnie, też oczywiście nie pozwolą nam grzebać do woli w katalogu. Dyżurny bibliotekarz przyjmie tylko konkretne zamówienie. Jeśli nie wiemy, czego szukamy, nie zostaniemy obsłużeni.

Krążą uporczywie pogłoski, iż zbiór zakazanych tytułów jest znacznie większy od ogólnodostępnego księgozbioru. Jest to oczywista bzdura. Biblioteka udostępnia w czytelniach zwyczajnych czterdzieści milionów woluminów, zaś w tych specjalnych nie więcej niż dwadzieścia pięć milionów.

Bywalcy, często przekraczający zielone drzwi, po pewnym czasie zaczynają się orientować, że dział książek na indeksie (ten na pierwszym piętrze) to tylko niewielka część kompleksu… Rzeczy naprawdę ciekawe, a przy tym, niestety, ściśle tajne, trzymane są w podziemnych magazynach i udostępniane w kolejnych czterech czytelniach. Aby jednak tam dotrzeć, musielibyśmy dysponować naprawdę dobrymi pozwoleniami i równie ważnym powodem…

Profesor Siergiej Filipow, powszechnie znany i ceniony astronom, bez większych kłopotów uzyskał przepustkę do tej pierwszej, można powiedzieć prawie ogólnodostępnej czytelni.

– Czego szukacie, towarzyszu profesorze? – zapytał dyżurny bibliotekarz.

Uczony wahał się jeszcze przez chwilę. Kiedyś, dawno temu, rozmawiał ze swoim promotorem. Padło wówczas nazwisko hrabiego. Promotor miał na twarzy stare blizny po lampie lutowniczej – pamiątkę z 1937 roku… Siergiej uwierzył jego doświadczeniu, więc pogrzebał to nazwisko w swojej pamięci. Przez następne dwadzieścia lat zajmował się innymi problemami. Jednak w instytucie pojawili się nowi. Ludzie, którzy szybciej niż on rozwiązywali astronomiczne łamigłówki. Młodzi, ambitni, a przy tym członkowie partii. Zdobyty tytuł go chronił, jednak czuł już na karku oddech pogoni. Musiał dokonać jakiegoś odkrycia. Odkrycia na tyle ważnego, by zapewnić sobie sławę, która utrzyma się całymi latami…

Przypomniał sobie słowa umierającego starca. Pomyślał o tych tajemniczych doświadczeniach, które okazały się na tyle ważne, by CzK, a potem NKWD starało się zatrzeć wszelkie ich ślady. Przypomniał sobie. Ale tak naprawdę, czy kiedykolwiek zapomniał? Nie. To wracało, przychodziło niespodziewanie nocami, gdy siedział i obliczał trajektorie ciał kosmicznych. Atakowało podświadomość. Swędziało, jak stare blizny po zaleczonych odmrożeniach z Komi… Przez ostatnie dwadzieścia lat wielokrotnie myślał o tej chwili, w której stanie w czytelni prohibitów i poda zakazane nazwisko. A teraz czuł strumyczek potu na plecach.

– Poszukuję prac hrabiego Kokuszewa-Mirskiego – wykrztusił.

Nic się nie stało. Przez okna nadal wpadało światło letniego poranka. Nie rozstąpiła się podłoga, nie nadbiegli wachmani. Dyżurny nie zmienił nawet wyrazu twarzy, nie wcisnął guzika. Zamiast tego wysunął szufladkę katalogu oznaczoną odpowiednią literą i przez chwilę grzebał wśród fiszek.

– Mamy jedną jego pozycję – oznajmił w końcu. – Ale niestety, książki tej, ze względu na zły stan zachowania, się nie udostępnia.

Profesor milczał przez dłuższą chwilę. Niby nic wielkiego. Książka zniszczona, trzeba poczekać, aż zostanie ponownie oprawiona, a chwilowo nie udostępnia się jej, żeby czytelnicy nie pogubili latających luźno kartek. Odmowę można łatwo wytłumaczyć… Jednak czuł lęk. Czy może się jeszcze cofnąć? Co mu grozi, gdy zada kolejne pytanie? Wreszcie się przemógł. Taka okazja nie powtórzy się chyba nigdy więcej.

– Mógłbym poznać chociaż tytuł? – zapytał.

Bibliotekarz się zawahał. Wreszcie bardzo niechętnie skinął głową.

– „Cywilizacja Marsa – dowody na istnienie życia rozumnego w kosmosie” – powiedział.

A potem stanowczym, jednoznacznym ruchem zatrzasnął szufladkę. W tym nerwowym ruchu uczony wyczuł strach. I domyślił się zaraz, że istnieje kilka różnych powodów, dla których pewnych pozycji nie można przejrzeć. Konieczność wykonania oprawy introligatorskiej może być jednym z nich. Ale nie w tym przypadku.

Filipow wyszedł z czytelni i na dole przy wejściu oddał przepustkę. Strażnik za kontuarem spokojnym ruchem przedarł ją na dwie części i wrzucił do metalowego koszyka. Za profesorem ciągnęła się ciężka woń potu, a na plecach i pod pachami koszuli pojawiły się mokre plamy… Jednak lęk minął.

– Jeszcze jeden nawiedzony – mruknął wartownik. – Naczyta się taki tajemnic, a potem nie może z tym żyć… Zaczyna się dzielić z innymi i wreszcie idą wszyscy do piachu…


***

Szczepanik pokazywał mi wcześniej już eksperymenta z zamianą obrazu widzianego na impulsa elektryczne. Stwierdził, że każde zdjęcie może przesłać kablem telegraficznym, rozbite na tysiące punktów i w stacji docelowej zrekonstruować je z wielką dokładnością. Tu pojawiała się trudność, jako że nie mieliśmy kabla, a jedynie sygnał radiowy, zaś wykonanie fotografii wobec wzajemnego ruchu planety i pocisku wydawało nam się niezwykle trudnem.

Szczepanik i tę trudność rozwiązał, instalując aparat zaopatrzony w złożony system żyroskopów. O ile tylko sonda nie wpadnie w rotację, obraz będzie nieruchomy przez piętnastą część sekundy. To wystarczy, by po zwolnieniu migawki padł na płytkę z komórkami selenowymi. Szczepanik opracował ogniw kilka różnych, przy czym najlepsze miało po dwieście komórek w stu rzędach. Z każdego zdjęcia uzyskalibyśmy więc dwadzieścia tysięcy plamek w pięciu odcieniach szarości. Przy przesłaniu ich kablem telegraficznym rekonstrukcja nie sprawiałaby problemu. W tym przypadku jednak należało impulsa elektryczne przekształcić na radiowe, a po odebraniu – utrwalić. Tu pomocnym niezwykle stał się wynalazek fonografu Edisona, który, pod warunkiem odpowiedniego doboru długości wałka, byłby w stanie tego dokonać. Jednakowoż już w trakcie eksperymentów dowiedzieliśmy się o istnieniu znacznie praktyczniejszej maszyny, zwanej elektrogramofonem, w której dźwięk zapisywać można poprzez magnesowanie cienkiej stalowej taśmy. Nakazałem z Anglii dwa takie aparaty sprowadzić.


Cywilizacja Marsa


***

Młody oficer w nienagannie odprasowanym mundurze szedł dziarskim krokiem korytarzem wydziału badawczego KGB. Mijał kolejne drzwi laboratoriów. Podświetlone klawiatury zamków kodowych połyskiwały bladozielonym światłem w półmroku. Drogę znał na pamięć. Skręcił w boczny korytarz i po chwili zapukał do drzwi, opatrzonych tabliczką „Pułkownik Wasilij I. Strieczkin”.

– Wejść. – Dobiegło ze środka.

Przekroczył próg gabinetu.

– Wzywaliście mnie, towarzyszu…?

– Siadajcie – mruknął Strieczkin, wskazując mu fotel.

Przybysz przywitał się i zajął miejsce na brzegu mebla, całą swoją postawą podkreślając szacunek wobec zwierzchnika.

– Czy mówi wam coś nazwisko Siergiej Iwanowicz Filipow?

– To znany astronom… Akademik, wykłada na uniwersytecie moskiewskim. Taki wysoki, na dłoniach blizny po odmrożeniach.

– Właśnie – potwierdził pułkownik. – Do tej pory w zasadzie przez nas nie notowany. A teraz niespodzianka. Zgadnij, czego szuka akademik Filipow w prohibitach?

– Hmm. Niewiele mamy w kraju utajnionych dzieł astronomicznych… Niech zgadnę. Czyżby chciał się dobrać do prac Kokuszewa-Mirskiego?

– Zgadza się. Gratuluję bezbłędnej dedukcji.

– To co my teraz z tym problemem zrobimy? – zafrasował się młody agent.

– Trzeba zobaczyć, jak daleko uda mu się dotrzeć. Przypuszczam, że będzie grzebał nadal w bibliotece akademii. Dostaniesz wykaz naszych współpracowników, chcę znać każdy jego krok. Wszystko, o co zapyta, tytuł każdej pozycji, do której zajrzy. Sądzę, że to jednorazowy wybryk z jego strony, ale, mimo wszystko, sprawy trzeba dopilnować…

– A co zrobimy, jeśli trafi do rezerwatu?


***

Przedrewolucyjna burżuazja nie żałowała pieniędzy na swoje zachcianki. Pamiętam jak dziś jednego z tych paniczyków. Przyszedł do naszych Zakładów Puntiłowskich z jakimś polskim inżynierkiem. Gadali, że to prawdziwy hrabia, w każdym razie nasz dyrektor tylko czapkę przed nim zdjął. Arystokrata plany rozwinął i wyjął książeczkę, taką do wypisywania czeków.

A potem zaczęła się robota. Dzień zamieniał się w noc, a my godzinami staliśmy przy rozpalonych piecach martenowskich. Jak się okazało, hrabia zamówił dla siebie lufę działa, idiotycznej długości dwudziestu arszynów. Jakby tego było mało, kazał odlać ją z najlepszej stali i nagwintować na całej długości.

Do czego chciał strzelać, czort go wie. Majster, zanim zginął, zastrzelony podczas strajku w 1905, mówił, że to do wystrzeliwania pocisków w kosmos. Tak, dla durnego pomysłu zaśmiecania innych planet, pot i krew robotników w naszej fabryce wyciskano.

K.W. Iwanow,

Wspomnienia starego metalowca,

Leningrad 1948


***

W Moskwie nietrudno o antykwariat. Jest ich co najmniej kilkadziesiąt. Zdecydowana większość mieści się w centrum miasta. Niestety, są to instytucje wyłącznie państwowe, a co za tym idzie, nie sposób znaleźć w nich rzeczy naprawdę ciekawych. Jeśli poszukujemy książek Zamiatina, Awerczenki, Wojnowicza oraz innych autorów, którzy okazali się wrogami ludu, musimy poświęcić na to sporo czasu.

Jeśli pałamy chęcią posiadania wydanych przed rewolucją dzieł uczonych, których władza radziecka skazała na zapomnienie, możemy stracić na to nawet wiele miesięcy. Nasze poszukiwania warto rozpocząć od dziadków-bukinistów, siedzących na jednym z kilku moskiewskich bazarów.

Staruszek taki na pierwsze pytanie odpowie najprawdopodobniej wzruszeniem ramionami. W jego łaski wkupywać się trzeba tygodniami. Po piątej, szóstej wizycie, gdy zakupimy całą masę zupełnie nam niepotrzebnych książek w rodzaju podręcznika budowy kesonów (Moskwa 1907), dziadek odrobinę zmięknie. Wstanie wówczas ze skrzynki, na której siedzi, i wyjmie jej zawartość na ladę. Zobaczymy wówczas prawdziwe cuda, na przykład opis Sankt Petersburga z 1735 roku czy przedrewolucyjny przewodnik po cerkwiach Tobolska. Ceny tych dzieł są porównywalne z ich wartością, czyli zazwyczaj horrendalne. Jeśli jednak zależy nam na przyjaźni antykwariusza, musimy przepuścić równowartość kilku ładnych pensji i cierpliwie kupować jego skarby. Po zakończeniu podchodów możemy opylić je w państwowym antykwariacie, co pozwoli odzyskać mniej więcej połowę zainwestowanej sumy.

Jeśli zdobędziemy zaufanie, dziadek zaprosi nas do swojego mieszkania. Tam, najczęściej wśród tysięcy książek, znajdziemy to, czego szukaliśmy. Podobno istnieją miłośnicy literatury, którym zdarzyło się przeniknąć nawet do zakamuflowanych magazynów moskiewskich bukinistów. Legenda głosi, że przechowują w nich książki z tajnej biblioteki Iwana Groźnego, ukrytej w lochach pod Kremlem i oficjalnie nigdy nie odnalezionej. Ponoć widziano tam odbijane z powielacza wspomnienia religijnych wizji, które miał Jurij Gagarin, lecąc w kosmosie. Ktoś podobno widział nawet list miłosny Włodzimierza Lenina do pewnej arystokratki.

Profesor Filipow znał większość moskiewskich handlarzy książek. Oni też, po kilku latach, uznali go za swego, choć nigdy nie dostąpił zaszczytu zaproszenia do magazynów. Gdy tego czerwcowego popołudnia pojawił się na bazarze, zewsząd witały go przyjazne uśmiechy. Szedł powoli, pozdrawiając znajomych, aż wreszcie zatrzymał się przed najstarszym dziadkiem, Isaakiem Rabinowiczem, który z racji wieku i ogromnej wiedzy był swojego rodzaju szefem targowiska.

– Witam, Siergieju Iwanowiczu – powiedział stary handlarz, lekko mrużąc czarne oczy. – Czym mogę służyć?

Profesor z przyzwyczajenia rozejrzał się wokoło. Zniżył głos do szeptu:

– Szukam prac hrabiego Kokuszewa-Mirskiego.

Staruszek milczał dłuższą chwilę. Astronom znowu poczuł lekkie ukłucie niepokoju. Zaraz jednak minęło. Dziadek go nie sypnie.

– Za te książki rozwalono więcej ludzi, niż w tej chwili chodzi po tym targowisku – oznajmił wreszcie cicho starzec.

– Co w nich było? – zdziwił się Filipow.

– Nie wiem, nie brałem tego na wszelki wypadek do ręki.

– A więc widzieliście je…

– Tak. – Księgarz zamilkł.

– Chciałbym je kupić lub chociaż pożyczyć. Cena nie gra roli…

Milczenie trwało tym razem dobre trzy minuty. Wreszcie dziadek lekko potrząsnął głową.

– Nie mogę pomóc. Musisz skontaktować się z królem. Może on będzie miał je w swoich zbiorach. A może i nie… Za książki Trockiego wysyłano do łagrów. Za Kokuszewa pod ścianę… Nawiążę kontakt z królem. A ty… Przejrzyj pamiętniki Popowa. Tylko zdobądź wydanie z lat dwudziestych.

Profesor spojrzał zaskoczony na bukinistę.

– Poznam króla? – zdziwił się.

– Może…?

Filipow słyszał o nim legendy. Król był niekoronowanym władcą wszystkich antykwariuszy. Przez jego ręce przechodziły najcenniejsze i najrzadsze pozycje. Podobno miał sto lat, sto tysięcy książek i ukrywał się przed KGB od chwili powstania tej instytucji. Starzec niechętnie kiwnął głową.

– Idź już – rozkazał. – Zadzwonię. I pamiętaj…

– Wiem. Nikomu ani słowa.

Wiatr, nagłymi podmuchami przetaczający się przez targowisko, pachniał stepem. Ale Siergiej poczuł mrowienie starych blizn po odmrożeniach. Wystarczyło, by przymknął na chwilę oczy i pod powiekami pojawiał mu się obraz szarej doliny i poprzekrzywianych baraków, wzniesionych z pociemniałego ze starości drewna.


***

W naszych zbiorach nie stwierdziliśmy obecności żadnych meteorytów pochodzących z Grenlandii. Wedle zachowanych inwentarzy, nigdy takowych nie posiadaliśmy.

Z listu akademika W. I. Szczukina

do prof. Siergieja Filipowa


***

Profesor Filipow siedział w czytelni ogólnej biblioteki Akademii Nauk. Zazwyczaj zajmował stolik koło okna, dziś jednak jego ulubione miejsce było zajęte. W cieple blizny po odmrożeniach przestawały swędzieć…

Pamiętniki inżyniera Aleksandra Popowa liczą sobie dwa tomy po przeszło sześćset stron każdy. Popow pisał dziennik przez całe swoje życie, notując skrzętnie dzień po dniu, poczynając od studiów na politechnice w Petersburgu, aż po przegrany wyścig do Nagrody Nobla, wydartej mu sprzed nosa przez Guglielmo Marconiego, który w oczach świata zachodniego do dziś uchodzi za twórcę radia. Jakby wredni imperialiści nie potrafili zestawić dwu dat i określić, która jest wcześniejsza…

Astronom kartkował drugi tom. Przeczuwał, że to, czego ślady spodziewał się odszukać, nastąpić musiało pod koniec życia inżyniera. Wreszcie znalazł… Szybko zamówił kolejne pozycje: dzieła profesora Szkłowskiego i wielkiego teoretyka astronautyki, Ciołkowskiego. To były ogólnie dostępne książki. Lęk minął…


***

Badania te po wsze czasy zapiszą się złotymi zgłoskami w annałach ludzkości. Jako pierwsi udowodniliśmy niezbicie, że na Marsie istnieje rozumna cywilizacja, posługująca się radiem z równą łatwością, z jaką my przywykliśmy używać telegrafu.

A.I. Popow,

Perspektywy rozwoju ruchu radiowego,

Rękopis niepublikowany z ok. 1901 r. w zbiorach

Kazańskiego Instytutu Radiotechnicznego


***

Isaak czekał na Arbacie. Stał w swojej wytartej jesionce, udając, że czyta przez szybę nagłówki wystawionych w kiosku gazet. Profesor podszedł i zatrzymał się obok niego.

– Pójdziesz w stronę Sadowego Kolca – powiedział staruszek półgłosem. – Znajdziesz malarza, który wiesza swoje obrazy na płocie. Jeden przedstawia zimowy pejzaż. Las, białe brzozy i topniejący śnieg. Człowiek, który będzie oglądał to właśnie płótno, jest królem.

– Dziękuję.

– Drobiazg.

Filipow ruszył naprzód. Przeszedł na drugą stronę ulicy i niebawem znalazł się przed wiszącymi na parkanie malowidłami. Wysoki człowiek w starym palcie wyczuł wyraźnie jego obecność.

– Jestem profesor Filipow, Siergiej Iwanowicz – przedstawił się astronom.

– Możecie mi mówić Iwan – odezwał się król, nie odwracając głowy. – Poczekajmy jeszcze chwilę.

Patrzyli na obrazy.

– Sprawdzone, nie ma ogona – oznajmił młody człowiek, przechodzący obok nich.

Król odwrócił się przodem do uczonego. Miał pociągłą twarz o arystokratycznych rysach. I, faktycznie, wyglądał na stuletniego starca.

– Chodźmy – powiedział poważnie.

Ruszyli ulicą. Po chwili dogoniła ich stara wołga. Za kierownicą siedziała młoda, jasnowłosa dziewczyna.

– Może podrzucić, sąsiedzie? – zaproponowała, opuszczając szybę.

Zasiedli na tylnej kanapie i ruszyli w miasto.

– Przykro mi, takie są zasady. – Król podał profesorowi opaskę na oczy.

Filipow posłusznie zawiązał ją sobie naokoło głowy. Jechali dobrą godzinę, kilkakrotnie zmieniając kierunek. Najwyraźniej król i dziewczyna chcieli, aby astronom zupełnie stracił orientację. Zapachniało lasem. Byli na którejś z dróg wylotowych za moskiewską obwodnicą. Wyboje, musieli widocznie zjechać na drogę gruntową. Wreszcie po kilkunastu minutach samochód się zatrzymał.

– Może pan zdjąć opaskę, profesorze – powiedział król.

Auto stało w garażu jakiegoś domu. Filipow wysiadł. Król otworzył drzwi prowadzące w głąb. Przeszli kawałek ponurym korytarzem i znaleźli się w sporym, całkowicie ciemnym pomieszczeniu. Gospodarz zapalił światło. Cztery stuwatowe żarówki rozwidniły mrok. Jak robaczki świętojańskie zalśniły złocone literki na grzbietach książek. Sala, wielkości niedużej hali produkcyjnej, zastawiona była regałami. Dziesiątki, może setki tysięcy tomów zapełniały pomieszczenie, nasycając powietrze niepowtarzalną wonią starego papieru.

Ruszyli naprzód wąskim przejściem pomiędzy regałami. Dzieła Bucharina, Trockiego, Kamieniewa, wydane przed rewolucją dzienniki rosyjskich carów, tajne protokoły świętego synodu, literatura polityczna i religijna… Profesor mógł tylko przypuszczać, że księgozbiór ten jest znacznie bogatszy niż sekcja prohibitów biblioteki Akademii Nauk ZSRR.

– Skąd to wszystko? – jęknął.

– Głównym miejscem pozyskiwania cennych starodruków są skupy makulatury i śmietniki – wyjaśnił król. – Pracuje dla mnie dwustu ajentów w skupach i pięciuset zbieraczy makulatury grzebiących w śmietnikach. Poza tym jestem królem, podlegają mi wszyscy moskiewscy bukiniści. I nie tylko moskiewscy…

Uczony nie pytał już o nic więcej.

Na końcu pomieszczenia, przy solidnym, drewnianym biurku stały dwa fotele. Na blacie leżała tylko jedna cienka broszurka, oprawiona w szary papier pakowy nieco postrzępiony na krawędziach.

– A więc popatrzmy na nasze materiały. – Król Iwan usiadł przy biurku. Profesor zajął drugi fotel.

– Hrabia opublikował tylko jedną książkę, nakład wynosił jedynie sto egzemplarzy. Ale jeśli zdobędzie pan polskie czasopismo „Wszechświat”, tam w 1914 roku zamieścili obszerny materiał…

Założyli cienkie, bawełniane rękawiczki.

– To prawdopodobnie ostatni na świecie egzemplarz, krążący w wolnym obiegu – wyjaśnił król z dumą.

– Ile kosztuje? – zainteresował się profesor.

– Wyceniam na osiemdziesiąt tysięcy.

– Rubli?

– Dolarów.

Filipow milczał przez chwilę.

– Moje stupięćdziesięcioletnie zarobki – powiedział wreszcie.

– To unikatowy manuskrypt, profesorze… Ale żeby nie mówili potem, że odmówiłem wsparcia nauce, dostanie pan fotokopię za jedyne dwadzieścia rubli. A teraz proszę nacieszyć oczy oryginałem.

Profesor odwrócił okładkę i z szacunkiem przeczytał pierwszą stronę. Poniżej tytułu zamieszczono jedną z kilkunastu fotografii. Zobaczywszy ją, Filipow zrozumiał bardzo dużo. Sportretowany na stronie tytułowej autor dzieła w niczym nie przypominał wychudłego starca, umierającego na gruźlicę w zawszonym baraku. Tylko oczy, świetliste, przenikliwie patrzące spod krzaczastych brwi, pozwalały odgadnąć tożsamość starego więźnia…


***

Dywagowanie na temat życia na Marsie w chwili bieżącej nie ma najmniejszego sensu. Być może zamieszkują go jacyś Marsjanie, jednak na obecnym etapie przygotowania bojowego Armii Czerwonej, planeta ta i tak jest poza naszym zasięgiem. Do zagadnienia wrócimy po przezwyciężeniu trudności technicznych.

J. Stalin, Problemy szerzenia ideologii komunistycznej,

referat wygłoszony na XXVII zjeździe WKP(b)

w: Dzieła wszystkie, tom 88, str. 542


***

Agent wszedł do pokoju pułkownika. Ten oderwał się od studiowania raportu.

– Złe wieści? – Bezbłędnie odczytał wyraz twarzy podwładnego.

– Tak.

– Referujcie.

– Akademik Filipow dobrał się do wspomnień profesora Aleksandra Popowa.

– Tego radiowca?

– Właśnie.

Pułkownik zabębnił palcami po blacie, najwyraźniej z niecierpliwością oczekując dalszych wyjaśnień.

– Znalazł tam pewną informację… – Widząc minę zwierzchnika, wywiadowca przeszedł natychmiast do konkretów. – A więc anteny w rezerwacie zbudował Popow na polecenie Kokuszewa-Mirskiego.

– Cholera. Nie wszystko widać da się wyczyścić… Co jeszcze znalazł?

– W zasadzie tylko ich opis i nazwę majątku. Niestety, sięgnął też do polskiego czasopisma naukowego z 1914 roku i tam wyczytał informację, że Kachowka leży w pobliżu Moskwy.

– Ludziom z działu zabezpieczenia zbiorów bibliotecznych jaja poukręcam.

– Czy mam skonfiskować książkę?

– Nie… Za późno. Jak sądzicie, towarzyszu, zdoła zlokalizować miejsce?

– Chyba tak.

– Opracujcie wykaz wszystkich bibliotek kartograficznych, w których mógłby skorzystać z map, wydanych przed rewolucją i przejdźcie się po nich. Zostawicie wszędzie ostrzeżenia, że gdyby ktoś pytał, ten akurat arkusz uległ zagubieniu jeszcze przed wojną. Coś jeszcze?

– Istnieje przypuszczenie… Nasz informator na targowisku widział, jak Filipow rozmawia z bukinistami.

– Cholera, dawno trzeba było ich wszystkich przeciągnąć na naszą stronę… Znalazł coś?

– Mało prawdopodobne. Ale nie da się tego wykluczyć. Mirski wydał swoją książkę w nakładzie stu egzemplarzy. Przez sześćdziesiąt lat poszukiwań udało nam się zabezpieczyć tylko osiemdziesiąt sześć sztuk. Te czternaście może być dosłownie wszędzie… Co robimy, jeśli znajdzie rezerwat?

– Mam pewną koncepcję – mruknął pułkownik. – Jeśli mu się uda…


***

Wszelkie publikowane prace naukowe byłego hrabiego Kokuszewa-Mirskiego należy bezwzględnie zabezpieczyć. W tym celu CzK winna przeszukać wszystkie księgozbiory publiczne oraz, w miarę możliwości, prywatne. Za ukrywanie egzemplarzy książki „Cywilizacja Marsa” oraz jej odpisów stosować bezwzględnie karę śmierci. Usunąć wszelkie ślady badań, a dostęp do ich wyników umożliwić wyłącznie wąskiemu gronu wtajemniczonych ekspertów. Pałac byłego hrabiego przeszukać i wysadzić w powietrze. Upewnić się przez naszą agenturę, czy on na pewno nie żyje. Jeśli przypadkiem pojawił się za granicą – schwytać i natychmiast dostarczyć do Moskwy. Na wykonanie operacji daję tydzień.

F.E. Dzierżyński, Rozkaz nr 23/1922,

Archiwum Rewolucji Październikowej,

teczka ż-235/4, karta 387


***

Profesor siedzi w bibliotece. Tym razem jego ulubione miejsce jest wolne. Na lakierowanym blacie stolika leży kilka książek, zamówionych przed chwilą z magazynu. Ich grzbiety są leciutko zakurzone. Największe wrażenie robi pięć opasłych tomiszczy – urzędowy wykaz miejscowości ZSRR. Jeśli kiedykolwiek przyjdzie wam do głowy odnaleźć dowolną, zabitą dechami dziurę, polecam sięgnięcie do tej cennej pozycji. Znajdziecie w niej każdą informację, jakiej wam potrzeba. Położenie, nazwę, jaką nosiła przed rewolucją, nazwę obwodu i rejonu, gdzie należy jej szukać.

Oczywiście, istnieją w tym pięknym kraju miejscowości, których położenia z różnych przyczyn nie wolno nikomu zdradzić. Walczące o światowy pokój państwo musi przecież dobrze strzec nazw ośrodków produkujących broń jądrową, czy baz szkoleniowych internacjonalistycznych bojowników o wolność uciskanych narodów…

Te dane znajdziecie w suplemencie. Zasadniczo skorzystać można z niego tylko w czytelni prohibitów, ale przez jakieś niedopatrzenie także on znalazł się na stoliku Filipowa. Tylko nieliczni wiedzą, że istnieje także suplement do suplementu. Zawarto w nim informacje naprawdę ważne. Niestety, odbito go w nakładzie jedynie dziesięciu sztuk i do tej pory nie trafił do biblioteki.

Profesor szuka majątku Kachowka. Nie ma go jednak ani w głównym indeksie, ani w wykazie nazw przedrewolucyjnych. Co dziwne, nie figuruje w spisie osad, doszczętnie startych z powierzchni ziemi podczas wojen domowych i światowych. Nie ma go także w indeksie. A przecież artykuł w polskim czasopiśmie „Wszechświat” wyraźnie wspomina, że warszawski dziennikarz odwiedził dobra o tej nazwie, leżące – co więcej – gdzieś w pobliżu Moskwy…

Filipow otwiera raz jeszcze oprawiony rocznik „Wszechświata”. Słownik rosyjsko-polski leży w zasięgu jego ręki, ale astronom nawet nie spogląda w tamtą stronę. Język polski, wbrew pozorom, nie jest trudny do zrozumienia. Sporo wyrazów ma podobne brzmienie. Jeśli dobrze zna się ukraiński, można od biedy poradzić sobie bez słownika. Akademik ponownie czyta początek artykułu… A potem zaczyna świtać mu pewien, nader ryzykowny pomysł.


***

Osobnym problemem było zainstalowanie w sondzie aparatu radiowego, któren byłby zdolnym wysłać wiadomość przez tysiące kilometrów przestrzeni, wypełnionej li tylko eterem. Sama konstrukcja, według Popowa, nie przedstawiała sobą trudności, jednak problemem zasadniczym było jej zasilanie.

Rozważaliśmy wykorzystanie akumulatorów Edisona, jednak ich wielkość, waga i ograniczony czas działania wykluczały ich praktyczne użycie. Bo i pomyśleć tylko, trudno w sondzie, która ważyć ma nie więcej niż trzydzieści funtów, umieszczać beczkę kwasu o objętości trzystu litrów! Tu znowu z pomocą pospieszył Szczepanik, proponując mały akumulator, na kilka tylko minut wystarczający, połączony miedzianym drutem z płytkami selenu, na zewnątrz sondy umieszczonymi. Światło Słońca, padając na selen, wzbudzić powinno dość elektryczności, by zasilać akumulator aparatu radiowego… Anteny zaś, których używaliśmy w majątku Kachowka do odbioru sygnałów marsjańskich, i sygnał pocisku powinny bez trudu wychwycić. Co by się stało, gdyby Marsjanie sygnały jego pochwycili i, złożywszy z nich obraz, spostrzegli, że ku ich planecie sonda nadlatuje? To przyniosłoby jedynie korzyści dla naszego kontaktu! Możemy mieć także nadzieję, że po upadku na powierzchnię uczeni Marsa zbadają sondę i, odkrywszy zasady działania urządzeń Szczepanika, zechcą nam tą samą metodą przesłać fotografie, wykonane na powierzchni swojej planety!


Cywilizacja Marsa


***

Jeśli pociągają was uroki aktywnego wypoczynku, polecam szczerze nabycie książki „Okolice Moskwy – przewodnik pieszego turysty”. W tej dość opasłej książce, liczącej bez mała trzysta stron, zawarto dane na temat przeszło czterdziestu tras wycieczkowych, rozrzuconych wokół tego pięknego miasta. Opracowano ją niezwykle starannie. Znajdziecie tu krótkie opisy ponad stu pięćdziesięciu miejscowości, otaczających stolicę w promieniu około czterdziestu kilometrów. Zespół autorów podszedł do zagadnienia niezwykle profesjonalnie. Przy omówieniach tras umieszczono informacje, jak dojechać, gdzie znaleźć nocleg oraz, co najważniejsze, w których wsiach natrafić można na sklepy i czy honorują w nich moskiewskie kartki żywnościowe. Podano także adresy posterunków milicji, gdzie należy się zameldować, jeśli pobyt w danej okolicy trwa dłużej niż dobę, oraz – gdyby zaszła tak konieczność – gdzie znaleźć przedstawicieli KGB. Opublikowano ją w poręcznym, kieszonkowym formacie. Książka ta cieszy się sporym zainteresowaniem i dość szybko znika z rynku.

Przewodnik doczekał się dotąd jedenastu wydań. Każde jest, oczywiście, drobiazgowo aktualizowane. W miarę, jak gęstnieje wokół stolicy ZSRR sieć ośrodków obrony przeciwrakietowej, zakładów zbrojeniowych oraz rezerwatów i daczy wysokich rangą towarzyszy z politbiura, niektóre miejscowości znikają z wykazu, a trasy zwiedzania ulegają pewnym modyfikacjom. Warto zawsze korzystać z najnowszego wydania.

Najlepiej zdobyć je w klubach pieszego turysty. Jedynym mankamentem jest wysoka cena tego dzieła, sięgająca zawrotnej sumy osiemdziesięciu rubli. Ta cena nie powinna jednak dziwić. Oprawa z wodoodpornego brezentu, grzbiet szyty nylonową nicią, bezkwasowy, cienki papier i amerykańska farba drukarska bardzo podnoszą koszty publikacji. Jednak wydawca i tu poszedł na daleko idące ustępstwa. Jeśli do klubu przyniesiemy nieaktualne już wydanie, za nowiutkie, prosto spod prasy drukarskiej, zapłacimy tylko pięć rubli.

Każdy nabywający przewodnik zostaje też automatycznie członkiem Stowarzyszenia Turystów Pieszych, co pozwala na zniżki przy zakupie innych wydawnictw oraz możliwość zapisania się na społeczne listy uprawnionych do nabycia prawdziwych chińskich namiotów! (Dlatego też poproszą nas o okazanie dowodu tożsamości.) Warto też wiedzieć, iż posiadanie wydań sprzed 1968 roku traktowane jest jako szpiegostwo i karane bez litości.

Ciekawe, czy profesor Filipow wiedział o tym zarządzeniu, gdy za jedyne dwieście rubli na pewnym moskiewskim bazarze kupował od bukinisty Icka wydanie z roku 1928…


***

Z dworca kolejowego Moskwa II lub stacji Tiekstilszcziny należy pojechać podmiejską kolejką na południe. Po mniej więcej pięćdziesięciu minutach pociąg zatrzyma się na niewielkim przystanku Staronikolskoje tuż poza granicami administracyjnymi stolicy. Wokoło rozciągają się brzozowe zagajniki i tylko gdzieniegdzie pomiędzy nimi majaczą jeszcze domki kolejarskie, zbudowane przed rewolucją. Wszystkie stoją w odległości nie większej niż kwadrans drogi od stacji, więc niebawem znikną Wam z oczu. Musicie skierować się na zachód, w kierunku widniejących na horyzoncie wzgórz.

Po około godzinie marszu dotrzecie do kołchozu we wsi Kachowka. Ludność tu rozmnażała się dość chaotycznie i bez ograniczeń, toteż na jedynej błotnistej uliczce pomiędzy barakami napotkacie dzieciaki płci obojga umorusane, zasmarkane, obesrane. Opieka nad nimi spada na barki miejscowej organizacji pionierskiej, posterunku milicji i OGPU oraz terenowego oddziału Komsomołu, jednak niewiele mogą one tu wskórać. Mieszkańcy rekrutują się bowiem prawie wyłącznie z byłych i obecnych wrogów ludu. We wsi oczywiście nie ma sklepu. Zapasy żywności radzimy zrobić jeszcze w Moskwie.

Przejdźcie przez osadę możliwie szybko i wdrapcie się na wzgórze. Dobrym punktem orientacyjnym będą ruiny cerkwi. Zbudowana z czerwonej cegły i białego, wapiennego kamienia, stanowi bardzo charakterystyczny element krajobrazu. Na murach znajdują się interesujące resztki fresków ze scenami zabobonów religijnych. Za świątynią zaczyna się rozległy zagajnik. Tubylcy nazywają to miejsce Diabelskim Lasem, choć nazwa ta nie figuruje na oficjalnych mapach (patrz mapka nr 28). Koło ruin odnajdźcie ślady brukowanej kocimi łbami drogi. Diabelski Las porastają stuletnie świerki. Rosną gęsto, tworząc zbity gąszcz, określany przez leśników mianem ostoi zwierzyny. Około sześciu kilometrów od wsi droga dociera nad spory, zarośnięty trzcinami staw. Tamże znajdziecie pozostałości spalonego w czasie wojny domowej pałacu.

Setki ton żelaza, szyny, resztki dziwnych urządzeń i rur, poniewierających się ciągle w tym miejscu, świadczą dobitnie, jakie sumy była gotowa wydawać przedrewolucyjna burżuazja na realizację swoich idiotycznych zachcianek, nim burza rewolucji zmiotła ją na śmietnik historii.

Okolice Moskwy – przewodnik

pieszego turysty, wyd. II, 1928


***

Poranek był chłodny, pomiędzy drzewami wisiały języki mgły. Idący drogą młody człowiek wyjął z torby mapę i przez chwilę porównywał ją z okolicą. Uśmiechnął się do swoich myśli. Wiał zachodni wiatr, powoli rozpraszając opary. Turysta minął zabagniony, zarosły trzciną staw. Przez chwilę podziwiał zamarłe na zawsze koło wielkiej pompy. Pas transmisyjny nie istniał od dziesięcioleci, ale w gąszczu krzaków spoczywała jeszcze potężna, parowa lokomobila. Rury doprowadzające wodę biegły chyba pod ziemią. A zatem pałac był już niedaleko. Młodzieniec poprawił grube parciane paski wyładowanego plecaka i ruszył dalej. Niebawem jego oczom ukazało się gruzowisko. Wyjął plan i przez dłuższy czas porównywał resztki murów z rysunkiem na pożółkłym ze starości papierze.

– Domek ogrodnika – wydedukował wreszcie.

Zaraz obok podłużny garb znaczył miejsce, gdzie niegdyś stał mur otaczający posiadłość. Dawny podjazd zarosły gęsto brzozy. Wędrowiec zatrzymał się przed resztkami kamiennych ścian. Tynk odpadł już dawno, lecz ceglane łuki trzymały się jeszcze, dając pewne wyobrażenie o przebrzmiałej wspaniałości rezydencji.

Młody człowiek z ulgą zrzucił z barków ciężki pakunek. Pomachał chwilę ramionami, aby przywrócić krążenie i śmiało przeszedł przez ziejący w murze otwór dawnych drzwi. Z reprezentacyjnego holu zostało niewiele. Spod warstwy gleby i ściółki wystawały kawałki muru, a pomiędzy sosenkami sterczała dumnie marmurowa kolumna. Płomienie, które strawiły dom, oblizały ją, znacząc powierzchnię plamami wapna.

Pomieszczenia po lewej stronie uległy prawie całkowitemu zniszczeniu, ze stosów gruzu nie sposób było wydedukować pierwotnego rozkładu sal.

Mężczyzna wrócił przed drzwi i, wyszukawszy niewielką polankę, spokojnie rozbił wydobyty z plecaka namiot. Teraz pozostawało czekać. Nie tracił czasu. Wybrał z trawy kawałki cegieł i ułożył z nich nieduży krąg – miejsce na przyszłe ognisko. Okopał namiot i nazbierał duży stos chrustu na opał.

Było koło południa, gdy z oddali dobiegł go warkot silnika.


***

Jakoś w początku 1896 roku, wkrótce po zakończeniu moich prac w Rumunii, gdzie instalowałem piece grzewcze w zamkach królewskich w Siniaja (za co byłem odznaczony medalem złotym), zgłosił się do mnie rosyjski uczony-amator hrabia Kokuszew. Zapytywał, czy potrafiłbym zrobić lampy łukowe o mocy światła pięciu tysięcy świec. Odpowiedziałem mu, że robota to poważna, jednak jej wykonanie trudności specjalnej nie nastręcza. Zamówienie jednak okazało się znacznie poważniejszym niż pierwotnie sądziłem, hrabia bowiem lamp zamówił grubo ponad dwieście. Jeździłem co kilka tygodni na Ukrainę, gdzie w szczerym stepie budowy słupów i instalacji lamp pilnowałem. Tamże wznieść musieliśmy baraki, które by pomieściły stację dynamomaszyn mojej konstrukcji, potężniejszych jeszcze niż te dostarczające prądu dla lwowskich tramwajów.

Pytałem oczywiście hrabiego, w jakim celu taką iluminację stepu robi, on zaś odpowiedział, że to dla komunikacji z Marsyjanami. Śmiały ten pomysł nie przyniósł jednakowoż skutków. Po roku niepowodzeń hrabia lampy sprzedał magistratowi Kijowa, dla ulic oświetlenia i już do tego nie wracał.

Inż. F.D. Rychnowski, Rozliczne przykłady

mojej działalności zagranicznej, Lwów 1923


***

Stary, zdezelowany UAZ, będący własnością instytutu astronomii, zatrzymał się na brukowanej drodze koło resztek pałacowego muru. Profesor zeskoczył na gruby mech i wyciągnął z tyłu worek ze sprzętem obozowym.

– Kiedy po was przyjechać, towarzyszu profesorze? – zapytał kierowca

– Równo za pięć dni – powiedział uczony. – Tyle czasu mi wystarczy…

Zabrał drugi worek, a potem jeszcze szpadel i kilof. Samochód zawrócił i odjechał, pozostawiając w powietrzu mgiełkę spalin. Uczony dźwignął pakunki i ruszył w stronę pałacu, wypatrując jednocześnie dogodnego miejsca na obozowisko. Nieoczekiwanie prawie wpadł na szary, połatany, wojskowy namiot. Przed namiotem młody człowiek układał kopczyk chrustu na ognisko.

– A niech mnie – mruknął naukowiec zaskoczony. – Nie spodziewałem się…

– Witajcie. – Uśmiechnął się młodzieniec. – Turysta zapewne?

– Jestem akademik Filipow – wyjaśnił z godnością.

– Ten słynny astronom? – Młodzieniec wytrzeszczył zdumione oczy. – Czytałem wasze artykuły, profesorze. O przepraszam, nie przedstawiłem się… Michaił Iwanow, student archeologii. Mam tu zrobić pomiary ruin pałacu.

Uczony cisnął bagaże na ziemię. Przypadek? Pewnie tak. Zresztą przebywanie w ruinach nie było zakazane…

– No to przez parę dni będziemy sąsiadami – rzucił. – Bo ja przyjechałem wykopać tu kilka dziur. – Spojrzał z uwagą na Michaiła.

Ten nie okazał zdziwienia.

– Bardzo mi przyjemnie, zawsze we dwójkę raźniej.

Filipow niebawem rozbił namiot i się w nim urządził. Nadeszło południe. Zjedli nieco zupy, przyrządzonej przez studenta w kociołku zawieszonym nad ogniem.

– Rozglądałeś się tu po okolicy? – zapytał profesor, siorbiąc z menażki.

– Trochę, w lesie poniewiera się cała masa złomu, jakieś szyny od kolejki, wagoniki, kupy zbrylonego cementu, zardzewiałe maszyny… Czyżby interesowała was historia przemysłu?

– Poniekąd. – Astronom uśmiechnął się do swoich myśli. – Ponoć leży tu gdzieś rura w rodzaju armaty?

– Owszem, widziałem coś takiego. Jeśli sobie życzycie, możemy po obiedzie zrobić mały rekonesans.

Uczony skinął głową. Spojrzenie studenta było czyste i niewinne. Z pewnością nie był podstawiony. Filipow przymknął oczy, analizując raz jeszcze swoje działania. Wpadł do działu prohibitów, nie dostał książki, oddał przepustkę. Potem zamawiał wyłącznie ogólnie dostępne dzieła… Aby sprawdzić, czy interesuje się nadal tym tematem, KGB musiałoby przeryć wszystkie czytane przez niego tomiszcza. List do Leningradu, czy mogli go po drodze przeczytać? E, chyba nie. Kupił przewodnik i zdobył fotokopię „Cywilizacji Marsa” na tyle dyskretnie, że nie groziło mu raczej wykrycie. A zatem był czysty…


***

Węgle hrabiego Kokuszewa, z Grenlandii przywiezione, które dziś w kilku muzeach oglądać można, widziałem po raz pierwszy chyba w 1892 roku, zaraz po jego powrocie. Wcześniej w muzeum geologicznym sankt-petersburskiej akademii miałem sposobność badać meteoryty, znalezione w różnych zakątkach naszego globu. Gdy się obejrzy ich odpowiednią ilość, nie sposób się pomylić. Mają wiele cech wspólnych, nawet jeśli zaliczają się do różnych rodzajów. Te były inne. Spalone po wierzchu, wyżarzone głęboko na dwa mniej więcej palce, pokryte jeszcze resztkami szarego popiołu. Wnętrze ich, choć noszące niekiedy ślady ognia, zachowało się doskonale. Odciski gałązek i małych zwierząt (na podobieństwo owadów), na pierwszy rzut oka zdradzały ich odmienność od form ziemskich. Znajomi botanicy tylko moje obserwacje potwierdzili. Jak przypuszczam, bryły owe pochodzić muszą z jakiejś obcej, a pobliskiej planety. Sądzić należy, że z Marsa.

K.I. Ciołkowski, Rękopis niepublikowany,

bez tytułu i daty sporządzenia,

Archiwum Centralne A.N. ZSRR,

syg. w.ż.3579/345


***

Stanęli na krawędzi kotliny sprawiającej wrażenie amfiteatru. Na samym dnie widniało gęste trzcinowisko. Stok ukształtowany został sztucznie w jak gdyby strome schody. Dziurę w ziemi zarastały brzozy. Profesor w zadumie wpatrywał się w majaczące tu i ówdzie pomiędzy drzewami zardzewiałe szyny. Spoczywały na tarasach, równolegle do siebie. Dobrze nasmołowane podkłady dopiero teraz zaczęły się rozsypywać. Na prawo od nich, opierając się o kilka kolejnych stopni, leżała gruba, stalowa rura. Pod nią tkwiły, zgniecione jej ciężarem, nieduże, metalowe wózki. Lufa była pokryta grubą warstwą korozji. Z tego miejsca trudno było zauważyć szczegóły, musiała jednak mieć co najmniej trzydzieści metrów długości.

– Aż dziwne, że nie rozebrano tego dawno temu na złom – powiedział uczony.

Skarcił się w myślach. Zapytał studenta o działo, odkrył częściowo karty… Powinien sam go poszukać.

– Może i chciano, ale jak stąd wywieźć taką kupę żelastwa? – mruknął Michaił. – Tu nie ma nawet dobrej przecinki, żeby podjechać ciężarówkami. Chyba żeby oczyścić tę starą, brukowaną…

– Jakoś musieli tu to wszystko przywieźć – zauważył Filipow. – Pewnie dawniej droga prowadząca do pałacu była w dużo lepszym stanie.

Ruszyli w dół po zniszczonych, betonowych schodkach. Tory co kilka metrów przecinały stok. Wreszcie zatrzymali się na dole. Z ciemnego błocka, spomiędzy trzcin wystawały zardzewiałe fragmenty jakichś maszyn.

– Ciekawe – zainteresował się profesor. – Co też to mogło być?

– Pewnie urządzenia przesuwające dolną część lufy.

Koniec rury spoczywał w bagnie, z boku ziała spora wyrwa. Eksplozja rozdarła metal i wygięła go na boki. W górę, wzdłuż połowy długości, biegło szerokie na dwa palce pęknięcie. Co kilka metrów znajdowały się umieszczone pod ostrym kątem krótsze pierścienie z zardzewiałymi zamkami.

– Ścianki grube na przeszło trzydzieści centymetrów. – Student archeologii zajrzał ciekawie w wyrwę, a potem włożył dłoń do otworu i pomacał wnętrze. – Nawet są ślady nagwintowania.

Profesor podszedł do działa i postukał w nie kijem.

– Po cholerę te krótsze elementy? – Spojrzał na rury doczepione po bokach lufy.

Naprawdę był ciekaw. Kokuszew zamieścił w swojej książce fotografię armaty, ale nie opisał szczegółów konstrukcji.

– To było działo wielokomorowe – wyjaśnił Michaił. – Przelatujący pocisk był napędzany kolejno odpalanymi nabojami, aż uzyskiwał ogromną szybkość. W Polsce hitlerowcy podczas ostatniej wojny testowali coś podobnego. Działo o nazwie „Tausendfüssler”, czyli po ichniemu „stonoga”. Nawiasem mówiąc, egzemplarze zabezpieczone przez wojska inżynieryjne Armii Czerwonej były bez wyjątku uszkodzone. Zupełnie tak jak to…

– Nie wytrzymują ciśnienia gazów – stwierdził profesor.

– Dziwi mnie kąt, pod którym ustawiona jest ta armata – powiedział student. – Przy tej szybkości pocisku w zasadzie pewne było wyrzucenie go poza atmosferę…

– Owszem – mruknął Filipow. – Ale o to właśnie mu chodziło… – Za późno ugryzł się w język, ale chłopak jakby tego nie zauważył.

Starzeję się, pomyślał uczony. Tracę czujność…

Blizny po odmrożeniach zaswędziały, jakby przypominając, gdzie może trafić… Wdrapali się po przeciwległym stoku kotliny. Pomiędzy brzozami leżały przepróchniałe resztki nasmołowanych, drewnianych słupów. Szli przez gęste poszycie, co chwila natrafiając na kolejne, zbutwiałe kawałki.

– Chyba pierwotnie była ich tu grubo ponad setka – zdumiał się Michaił. – I po co to wszystko? Elektrownię budowali czy może centralę telefoniczną?

– Centralę na pewno nie – ostudził go profesor. – Po prostu tu w okolicy poza Kokuszewem nie mieszkał nikt, komu telefon mógłby być potrzebny do szczęścia.

Ze ściółki tu i ówdzie sterczały spatynowane resztki zakręconych w spirale, miedzianych drutów. Były też i kawałki grubszych, żelaznych.

– A może hrabia zrobił tu wielką grzałkę do ocieplania klimatu – zażartował chłopak. – Popatrzcie, sprężyny jak z kuchenki elektrycznej…

Parsknęli śmiechem. Przedzierając się przez las, dotarli wreszcie do resztek muru otaczającego od tej strony teren majątku.

– Dziesiątki słupów, kilka kilometrów drutów. Słupy ustawione w kilka okręgów… Antena radiowa, archeologu.

– Myślę, że nie można tego wykluczyć – powiedział poważnie student. – Tylko że w 1899 roku niewiele było na naszej planecie nadajników radiowych. Zdaje się, Anglicy podczas wojny burskiej używali już radia, ale wojskom towarzyszył jako konsultant Włoch Marconi.

Lęk podszedł profesorowi do gardła.

– A skąd wiesz, kiedy to było stawiane?

Michaił spojrzał mu prosto w oczy.

– Czytałem monografię na temat prac Popowa. Tam opisywano budowę anten w pobliżu Moskwy, w 1899 roku, tylko nie wiedziałem, że to było właśnie tutaj…

Filipow poczuł gwałtowną ulgę. A już przez chwilę bał się, że…


***

Problem kolejny był taki: jak wnętrze pocisku urządzić, by delikatne aparaty zniosły straszliwy wstrząs przy wystrzale? Zdało nam się z początku, że rozwiązania nie zdołamy znaleźć. Tu jednak Szczepanik znowu błysnął pomysłem i zaproponował, by części unieruchomić, wypełniając wnętrze pocisku lodem! Na moją uwagę, że przecie lód ten wszelkie działanie aparatów uniemożliwi, odpowiedział ze śmiechem, że maleńką dziurkę wystarczy zostawić, a lód w próżni wysublimuje bez śladu w kilka godzin. Tak też i zrobiliśmy, zwiększając odpowiednio ładunek miotający armaty.


Cywilizacja Marsa


***

Wieczorne ognisko płonęło na polance. Języki ognia rzucały nierzeczywisty blask na brezentowe ściany namiotów. Filipow miał piersióweczkę prawdziwego ukraińskiego pierwacza, Michaił kilogram kartofli, które teraz powoli dochodziły w ciepłym żarze. Ponadto wysuszyli jeszcze pół litra kubańskiego rumu. Uczonemu język plątał się trochę w ustach, a myśli płynęły ciepłe i nieskładne. Zagryźli kawałkiem suszonej, końskiej kiełbasy. Astronom czuł potrzebę, aby trochę pogadać. Przestał się bać…

– Słyszeliście, towarzyszu, o tak zwanych chondrytach węglistych? – zapytał. – Mają oznaczenie C4…

Michaił pokręcił głową.

– To meteoryty zbudowane ze związków węgla i wapnia. W 1969 roku spadł taki w pobliżu miejscowości Allende w Meksyku.

– Węgiel – mruknął młodzieniec. – Czyżby pochodziły z planet, na których kiedyś rozwijało się życie organiczne?

– Nie – zaprzeczył uczony. – Zresztą zawierają niewiele węgla, najwyżej cztery procent. Są nawet szare, a nie czarne…

Wpatrywał się przez chwilę w płomienie.

– A teraz wyobraźcie sobie, że nasz drogi gospodarz – wskazał gestem resztki pałacowej ściany – przywiózł z Grenlandii kilka brył węgla. Wydobył je z lodowca i twierdził, że są to meteoryty.

– Grenlandia – powiedział w zadumie Michaił. – Pokrywa lodu gruba na setki metrów… Tam chyba każdy kamień znajdowany na powierzchni musi być meteorytem, bo przecież mógłby znaleźć się w tym miejscu tylko, jeśli spadłby z góry… Chociaż niekoniecznie, pod lodem jest skaliste podłoże…

– Tak, ale lód powstaje tam z padającego śniegu – wyjaśnił profesor. – Przyrasta od góry, zwiększając stopniowo swoją grubość, natomiast języki, które schodzą do morza, to, co oderwą od skały, toczą po ziemi głęboko pod swoją powierzchnią. Lód nie burzy się jak woda, przesuwa się tylko w dół lub po linii poziomej, więc jak słusznie zauważyliście, każdy kamień znaleziony na powierzchni po prostu musi być meteorytem. W każdym razie było ich kilkanaście. Po rewolucji zaginęły bez śladu… Zbadałem katalogi i inwentarze wszystkich moskiewskich muzeów posiadających kolekcje geologiczne…

– Dlatego sądzicie, że…?

– Jedynym miejscem, gdzie okazy te mogły przetrwać, są ruiny pałacu.

– Skoro zawierały dużo węgla, powinny spłonąć – zauważył student.

– Nie wykluczam takiej możliwości. Pałac podpalono, zawalił się, grzebiąc pod swoimi murami kolekcję. Myślę jednak, że większa część była przechowywana w piwnicy. To w każdym razie jedyna możliwość…

– Będziecie ich pewnie, towarzyszu profesorze, szukać całymi tygodniami. Tu jest ze trzysta metrów sześciennych gruzu.

– Niekoniecznie. Jeśli zachowały się stropy, a mnie uda się przebić od boku…

– Warto? Może to lipa?

– Znalezisko było dość głośne, Kokuszew pokazał je kilku ówczesnym uczonym, Ciołkowskiemu, Szkłowskiemu i innym astronomom. Bryły węgla po rozłupaniu ukazały w swoim wnętrzu jakieś skamieliny. Jeden egzemplarz posłał na uniwersytet w Nowym Jorku, gdzie gromadzono wówczas sporą kolekcję meteorytów z różnych zakątków świata. Podobno takich brył węgla mieli więcej, niestety, obecnie nie figurują w katalogach.

– Czy wiadomo, skąd mogły pochodzić? – zapytał Michaił, dorzucając drew do ognia.

– Trudno ocenić. Ciołkowski wysunął przypuszczenie, podchwycone natychmiast przez Kokuszewa, że z Marsa. Na jego powierzchni widać liczne kratery, można przypuścić, że uderzenia planetoid powodowały odłupanie brył planety… Marsa nie chroni atmosfera. Po latach, a może milionach lat wędrówki przez kosmiczną pustkę, niektóre bryły materii mogły spadać na Ziemię. Szkłowski zasłynął hipotezą, że księżyce Marsa to sztuczne twory, coś w rodzaju naszych sputników, a wystrzelone zostały przez Marsjan…

Profesor zamilkł i długo wpatrywał się w płomienie.

– Amerykanie wysłali przecież sondy na Marsa – odparł chłopak. – Robiły wiercenia w gruncie, ale nie natrafiły na ślady węgla. Testy na obecność organizmów żywych też zakończyły się niepowodzeniem. Nie ma tam życia. I zapewne nigdy nie było…

– Wyniki badań nie były jednoznaczne. – Filipow potrząsnął głową. – Opracowali trzy testy. Dwa dały wynik pozytywny. W wyniku rozkładu termicznego próbek gleby pojawiły się związki organiczne. Jednak trzeci dał wynik negatywny…

– Czyli, ewentualnie, mogą tam być bakterie?

Uczony milczał przez chwilę.

– Niekoniecznie – powiedział wreszcie. – Wystarczy sięgnąć po podręczniki akademickie do astronomii sprzed stu lat, by znaleźć w nich mapę Lowella z zaznaczonymi kanałami. Oraz opisy zmian pór roku na Marsie.

– Mieli wówczas ludziska fantazję…

– Może tak, a może i nie. Obserwowali zmiany koloru powierzchni. Latem, gdy kwitły porosty, robiła się zielonkawoczerwona. Zimą, po opadach śniegu, a może tylko szronu, bladoróżowa… Około 1905 roku ukazały się nowe, dokładniejsze książki. W nich to uczeni, którzy kilka lat wcześniej wyznaczali nawet daty nadejścia marsjańskiego lata, przyznali ze skruchą, że padli ofiarą złudzenia optycznego. Pomógł w tym wynalazek Polaka, Jana Szczepanika, tak zwany kolorymetr. Było to urządzenie do dokładnego zapisu barwy za pomocą elektryczności. Nie znam szczegółów jego konstrukcji, ale jak na owe czasy i potrzeby było bardzo dokładne… Mniej więcej w tym samym okresie stwierdzono, że mapy z kanałami można wsadzić do pieca. Udoskonalone teleskopy pozwoliły zweryfikować wcześniejsze obserwacje. Nie ma tam żadnych kanałów…

Archeolog milczał przez chwilę.

– A wy, profesorze, sądzicie…?

– Jestem pewien. Obserwacje tylu niezależnych astronomów wykonane wcześniej były dokładne. Odzwierciedlały prawdę. Tam było życie. Być może w fazie zaniku, ale na tyle bujne, by można było obserwować jego cykle z Ziemi… Co więcej, jestem zdania, że były i kanały…

– Co więc mogło się stać?

– Jakaś klęska, której nie zdołano zaobserwować z naszej planety. Coś sprawiło, iż w ciągu kilku lat wegetacja na Marsie uległa poważnej redukcji lub nawet zagładzie… Myślałem, że może przez jego atmosferę przeszła niewielka czarna dziura. Ale grawitacja musiałaby zakrzywić tor jej lotu. Czarna dziura uderzyłaby w Marsa i po pewnym czasie go połknęła, albo też, przechodząc blisko z dużą szybkością, całkowicie zmieniłaby jego orbitę. Mówiąc obrazowo, pociągnęłaby glob za sobą… Tymczasem wyliczenia ruchu tej planety wokoło Słońca mamy od mniej więcej osiemnastego wieku i nie widać najmniejszych nawet różnic…

– A cywilizacja marsjańska? Jak pan sądzi?

– No cóż. Kokuszew utrzymuje, iż zdołał nawiązać z nią kontakt. W latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku robiono eksperyment z układaniem na stepach Syberii figur geometrycznych z kamieni. Miały setki metrów długości, ale oczywiście z orbity Marsa ich dostrzeżenie było niemożliwe. Liczono tu na znacznie lepsze urządzenia obserwacyjne, którymi dysponować mieli hipotetyczni Marsjanie… Kokuszew uważał to za błąd. Na Ukrainie niedaleko Kijowa wykonał własną instalację, nawiasem mówiąc, robił ją na jego zlecenie polski inżynier Franciszek Rychnowski. To było kilkaset słupów zaopatrzonych w silne lampy łukowe. Cała instalacja zajmowała około czterech kilometrów kwadratowych. Prądu dostarczały potężne agregaty parowe… Niestety, jak się okazało, Marsjanie nie odpowiedzieli na te znaki. Wtedy też hrabia zdecydował się na próby kontaktu radiowego. Przeprowadzał je tutaj, w Kachowce…

– A to wielkie działo?

– Kokuszew chciał wystrzelić na Marsa pociski z informacjami. A jednocześnie coś w rodzaju sond badawczych. Niestety, jego „stonoga” musiała pęknąć już po pierwszych wystrzałach. W każdym razie wspomina o niej w swojej książce. Pisze też enigmatycznie o nawiązaniu łączności radiowej. Otrzymał przekaz, złożony z trzydziestu liczb pierwszych, na co odpowiedział, nadając kwadraty tych liczb… Strasznie to pobieżnie opisał, a polski artykuł z „Wszechświata” tylko gmatwa sprawę…

– Może chciał opisać dokładniej eksperymenty w jakiejś kolejnej publikacji? – podsunął Michaił.

– Może…? Nie da się wykluczyć, że pod gruzami uda się znaleźć jakieś papiery. – Profesor podniecił się tą myślą.

– Pora iść spać – westchnął student. – Jutro czeka nas ciężki dzień.

– Ty będziesz mierzył, a ja machał kilofem…

– Pomogę wam, profesorze – zaofiarował się Michaił. – A wy mi potem, przy mierzeniu.

– Zgoda. – Uśmiechnął się uczony.

Czuł ulgę, jak po spowiedzi.


***

Co też mogło się przydarzyć, że sygnał radiowy sondy nigdy przez nas odebrany nie został, trudno mi rozstrzygnąć. Prawdopodobnym się wydaje, że pocisk nasz uszkodzeń doznał, przez atmosferę przelatując, lub też, już w przestrzeni międzygwiezdnej z meteorem jakimś się zderzywszy, misję swoją zakończył. Drugi, którego wystrzelenie spowodowało uszkodzenie lufy działa, spadł blisko trzysta wiorst na zachód od Kachowki. Odnalazł go na polach majątku swego książę Orłow i zwrócił mi z bardzo uprzejmym listem. Skutkiem silnego uderzenia o ziemię pocisk popękał, jednak ponad połowa urządzeń wewnętrznych, dzięki zabezpieczeniu lodem, pozostała sprawna.

Wiosną 1902 roku, czyli w rok niecały po tym, jak pierwsza sonda dosięgnąć Marsa powinna, sygnały radiowe, wcześniej z tej planety dochodzące, ostatecznie ustały…


Cywilizacja Marsa


***

Ranek był chłodny i rześki. Uczony niósł na ramieniu szpadel, student krzepko dzierżył kilof. Przeszli między ścianami tworzącymi niegdyś hol.

– Ta część piwnic jest zapadnięta – powiedział profesor, patrząc na rumowisko. – Ale tam – wskazał dłonią – stropy musiały wytrzymać. Odgarniemy gruz i przebijemy się przez podłogę.

– No to do dzieła! – Michaił ujął kilof w dłoń.

– Zaczekajcie, Siergieju Iwanowiczu. – Rozległ się za nimi głos. Odwrócili się. Człowiek w mundurze przestąpił próg nieistniejących drzwi.

– Profesorze Filipow, nazywam się Strieczkin.

– Pilnujecie ruin? – zaniepokoił się uczony.

– W pewnym sensie… Nawiasem mówiąc, nazywamy to miejsce rezerwatem. Jestem szefem pionu badawczego KGB. Poznał pan już Michaiła…

Filipow powoli odłożył łopatę. Czuł nieznośny lodowaty ciężar w żołądku. Zupełnie jakby zaległa tam śnieżna kula. Wczorajsza rozmowa powracała falami z głębin pamięci. Wypił tyle i opowiadał o pracach Kokuszewa… Przełknął ślinę.

– I co, teraz mnie zastrzelicie tu, w lesie i zakopiecie w gruzie?

– Darujcie, profesorze. – Uśmiechnął się Strieczkin. – Czasy odrobinę się zmieniły… Przejdźmy do obozowiska, tam spokojnie usiądziemy i omówimy sprawę.

Poszli posłusznie za nim. Zasiedli na klocach.

– Zdobyliście książkę Kokuszewa-Mirskiego – powiedział spokojnie pułkownik. – A raczej pewnie jej kopię, Iwan jest pazerny jak diabli i za oryginał pewnie sobie słono liczy…

Lęk postawił Filipowowi włosy na karku. Skoro za posiadanie tego rozwalano… Wyprzeć się?

– Skąd wiecie?

– Mamy swoich informatorów w otoczeniu króla. To zresztą nieważne, jego działalność jest w zasadzie nieszkodliwa, możemy patrzeć przez palce. Niemniej jednak zaimponowaliście nam. Nie sądziliśmy, by ktokolwiek tu trafił po tym, jak poprzednie ekipy wyczyściły biblioteki.

– Nigdy nie da się wyszukać i zabezpieczyć wszystkiego – dodał poważnie Michaił. – Ale wy zdołaliście złożyć do kupy bardzo rozproszone informacje. Wypada pogratulować…

– A więc…? – zaczął uczony.

– Oczywiście w pałacu tylko byście się namachali łopatą bez sensu. To, co ciekawe, wykopali i zabezpieczyli jeszcze nasi poprzednicy.

Dojmujące poczucie nadchodzącej zagłady… Jednak przez ciemny, dławiący strach przebiło się inne uczucie. Ciekawość. Chęć, by przynajmniej przed śmiercią dowiedzieć się…

– A więc meteoryty węglowe istnieją? – zapytał.

– Tak.

Pułkownik wyjął z wojskowego plecaka nieduże, metalowe pudełko. Otworzył je, odsłaniając leżący w warstwie waty kawał węgla. Po wierzchu był przepalony, jednak wewnątrz widać było dobrze zachowany odcisk niedużego zwierzęcia. Profesor patrzył na nie. Wreszcie wyjął z kieszeni garść fotografii kolejnych stron broszurki hrabiego. Przekładał je, aż natrafił na identyczne.

– A więc to prawda – mruknął. – Ktoś to widział? Mam na myśli prawdziwego fachowca.

– Oczywiście, mamy takich. Wyizolowali nawet resztki DNA. Jest inne niż nasze, ziemskie…

– Mars?

– Tak.

– Jesteście pewni?

– Tak. Nasi kosmonauci potwierdzili na miejscu.

– Co!? Dlaczego nic o tym nie wiadomo?

– Bo nie powiodła się próba powrotu. Umarli tam…

– Cytowaliście mi, Siergieju Iwanowiczu, odkrycia i hipotezy z książki Kokuszewa – powiedział poważnie Michaił. – Te o obserwacjach zmieniających się pór roku na Marsie.

– Pamiętam.

– Ma pan rację. Mieliście obaj – powiedział agent.

– Tam było życie. Porosty, które nauczyły się istnieć w warunkach niewielkiego ciśnienia, małej ilości tlenu w powietrzu i arktycznego zimna – wyjaśnił pułkownik.

– Czy mam rozumieć, że Amerykanie…?

– Amerykanie nie znaleźli tam życia. Z bardzo prostej przyczyny. Nasz drogi hrabia Kokuszew je załatwił… +

,Jego działo, „stonoga”…

– Nie rozumiem…

– Kula, wydrążona wewnątrz z listem do Marsjan i próbkami ziemskiej flory. Pisze o tym w dziennikach, które zabezpieczyliśmy. Upadła na powierzchnię planety i się rozbiła. Tak sądzimy, oczywiście jej odnalezienie jest skrajnie mało prawdopodobne. Nasze ziemskie bakterie okazały się wystarczająco żywotne, by przetrwać i zaatakować tak odmienny genetycznie materiał biologiczny. W ciągu kilku lat zabiły całe życie na tamtej planecie…

– Dlatego teraz nie widać na jej powierzchni zmian pór roku. Porosty zgniły, wiatr wydmuchał ich resztki… Piach, którego już nie utrzymywały ich korzenie, w kilkanaście lat zasypał kanały… – uzupełnił Michaił. – I znowu punkt dla was, profesorze. Bardzo trafnie przewidzieliście, że nastąpił tam straszliwy kataklizm.

– Dlaczego mi to wszystko mówicie? – zdziwił się uczony. – Przecież to tajemnica. Zabiorę ją do grobu?

Lęk odpływał, stawał się tylko wspomnieniem. Agenci nie wyglądali na miłośników mokrej roboty.

– Po co mielibyśmy was zabijać? Nie macie, profesorze, żadnych dowodów. Nie potraficie nawet udowodnić, że istnieje pion naukowy KGB, zajmujący się badaniem Marsa.

Spojrzał na nich spode łba.

– Więc mam się cieszyć wiedzą i zachować ją dla siebie?

– Wiecie, towarzyszu Filipow, bardzo niewiele. Ale możecie dowiedzieć się więcej…

– Więcej? Co proponujecie? – zdziwił się.

– Pracę dla nas. Mamy wszystko. Sześć nie wydanych nigdy rękopisów Nikołaja Kokuszewa-Mirskiego, wyniki jego nasłuchów radiowych, kolekcję meteorytów i kupę innych, ciekawych rzeczy. Potrzebujemy fachowców, którzy mogą to badać.

Profesor milczał dłuższą chwilę.

– Poza tym za dwa, trzy lata wyrusza kolejna tajna misja na Marsa. Będziemy mieli możliwość przyłączyć do niej naszego człowieka. Jeśli się powiedzie, sprawdzicie wszystko na miejscu…

Milczał, podziwiając leżący na jego dłoni kawałek marsjańskiego węgla. Nagle zrozumiał, że przecież czekają na jego odpowiedź. Czy można ufać agentom KGB? Podobno byli tacy, którzy popełnili ten błąd.

– Zgadzam się. – Wyrzucił z siebie z ulgą.

Obaj jego rozmówcy uśmiechnęli się lekko.


***

Pozostaje mi przypuszczać, iż tragedia jakowaś tajemnicza światło życia rozumnego na Marsie zgasiła w tej właśnie chwili, gdy porozumienie między naszymi ludami, przez kilometry próżni wreszcie zrealizowane być mogło…


Cywilizacja Marsa

Загрузка...