Wiedźma Monika

Liście sypały się z drzew, targanych podmuchami ciepłego jak na tę porę roku wiatru. W powietrzu dominowały zapachy ziemi i siana. Tak było przynajmniej na początku jej drogi. Rozmiękła glina brudziła stopy. Domniemana czarownica miała na imię Monika i była całkiem ładna, choć to akurat nie miało specjalnego znaczenia. A przynajmniej nie w tej chwili.

W połowie drogi z zamku do kościoła czekał tłum. Ludzie zjechali się już poprzedniego dnia wieczorem. Niektórzy przybyli z odległych o dziesiątki mil wiosek. Chłopi, szlachta zagrodowa, Żydzi, Rusini. Rozłożyli się pomiędzy opłotkami, pili piwo, żarli przywieziony chleb i cebulę, rozmawiali. Wokoło wozów kręciły się bezpańskie psy, żebrząc o resztki pożywienia.

Dziewczyna uniosła głowę. Jej dumne spojrzenie przesunęło się powoli po kurnych chałupach chylących się w większości ku ziemi, po zgromadzonym tłumie, zatrzymało się na chwilę na masywnych drzwiach kościoła. A potem Monika popatrzyła w niebo.

Było piękne, błękit miał tę głęboką barwę, jakiej daremnie wypatrujemy we wszystkie mgliste poranki. Było czyste, jedynie nisko nad horyzontem wisiały białe kłaczki chmur. Było zamknięte dla jej duszy. Na zawsze. Na skraju wsi czekał stos. Gdy wreszcie zmusiła się, aby nań popatrzeć, w jej oczach odmalowała się najwyższa pogarda. W porównaniu z doskonałością nieba, ziemia zdawała się kalekim tworem, owocem drobnego roztargnienia Stwórcy. Zamek o krzywych ścianach, wzniesionych z miejscowego białego kamienia oraz kiepsko wypalonych, popękanych cegieł. Wieś – domy zbudowane z drewnianych, nie okorowanych belek, pokryte gliną. Zaprawa odpadała płatami, a nikt nie myślał, żeby polepić je na nowo. Chłopom się nie śpieszyło. Zima miała nadejść dopiero za kilka tygodni. Drewniany kościół stał, przechylony smętnie na jedną stronę. W niedużym bajorze pławiły się pospołu półdzikie świnie i kaczki.

Stos także wzniesiono byle jak. Centralny słup wbito krzywo, a drewno dobrano zupełnie przypadkowo. Gałęzie, graty, śmieci, stara beczka… Połamane koło od wozu, pozbawione obręczy, leżało obok niego, szyderczo szczerząc resztki szprych.

Sznur, który pętał jej ręce na plecach, częściowo sparciał. Zresztą, nawet gdyby go zerwała, to i tak nie miała dokąd uciec. Otaczało ją pięciu zamkowych rycerzy w hełmach z grubo wyprawionej skóry, kaftanach naszytych metalowymi kółkami, które nie usiłowały choćby imitować kolczug, w dziurawych butach i brudnych portkach z samodziałowego płótna. Ale ich podrdzewiałe miecze, mimo że wykute przez wiecznie pijanego kowala, były ostre.

Na przedzie postępował ksiądz w poplamionej, kusej sutannie, zaraz za dziewczyną szedł pan zamku, Piotr Uchański. Wielki feudał, władający dawnej świetności ruiną i trzema wioskami, posiadający ponadto kilka tysięcy łanów lasów i bagien. Uchański z okazji tak wielkiego święta założył zbroję, w której jego pradziad walczył pod Grunwaldem lat temu sto kilkadziesiąt…

Za nimi tłoczyli się bezładną kupą inni mieszkańcy zamku. Dziewki od krów o usmarowanych gnojem łydkach, kilku służących o lizusowskich uśmiechach, pachołkowie o słomianych włosach i drewnianych mózgach, zapasiony kucharz i ci wszyscy inni, bez których życie stałoby się nieznośnie uciążliwe a z którymi było jeszcze gorsze. Ludzie, których mijała codziennie na korytarzach. Ale jej ojca, pańskiego pisarza, nie było wśród nich. Zamknięto go na wszelki wypadek w wieży. I zupełnie słusznie zamknięto.

Tłum na widok orszaku się ożywił. Chłopi chowali kawałki chleba za pazuchę, wtykali za cholewy łyżki, którymi wcześniej wyskrobywali z garnków różne obrzydliwości. Rozmowy powoli milkły. Woje przezornie otoczyli stos, choć jedyne niebezpieczeństwo polegało na tym, że spragniona sensacji tłuszcza potratuje się w ścisku.

Uchański położył Monice twardą dłoń na ramieniu i wprowadził ją na rusztowanie. Stos zatrząsł się i przez chwilę wyglądało na to, że się zawali, ale jakoś wytrzymał. Teraz, gdy dziewczyna znalazła się pośród tłumu, w jej delikatne nozdrza uderzyła z całym impetem jego woń. Potworna mieszanka rozmaitych zapachów. Ludzie cuchnęli czosnkiem i cebulą, sztywnymi od brudu łachami i przepoconymi owijaczami. Kilka par świeżo zzutych butów wietrzono na furmankach. W nos wciskał się jadowity odór zjełczałego tłuszczu, przypalonej sierści i piór. Pod nogami poniewierały się ludzkie i zwierzęce odchody. Szarpnięcie obudziło ją z zamyślenia. Przez moment nie wiedziała, co się stało, a potem zrozumiała. Feudał przeciął mizerykordią sznur, pętający jej ręce. Popchnął w stronę centralnego miejsca stosu. Monika poczuła w żołądku nieznośne zimno. A więc to już. Za przyzwoleniem rycerza roztarła bolące nadgarstki. Korzystając z pomocy księdza, przywiązał ją do pala, ściągając mocno powrozy. Powiał wiatr, rozproszył na moment woń ciżby, dmuchnął prosto w twarz dziewczyny te wszystkie cudowne zapachy jesieni. W parowach za zamkiem z pewnością dojrzewały już kasztany. Chodziła tam co roku sama lub z ojcem i zbierała je, gładkie, lśniące…

– Jak się zacznie dobrze palić, pochyl głowę mocno do przodu, to szybciej zatchniesz się żarem – mruknął życzliwie Uchański.

– Dziękuję za radę, panie. – Skłoniła głowę.

Poczuła żal. Znowu. Żal za odchodzącym, niespełna siedemnastoletnim życiem. A potem poczuła nienawiść. Nienawiść do księdza, do tych wszystkich, którzy szpiegowali ją od tak długiego czasu. Nienawiść do rycerza, który spętał jej dłonie tak mocno, że sznur przeciął delikatną skórę. Poczuła smród łachmanów, w które była ubrana. Ach, jak dobrze byłoby teraz wyciągnąć się w ciepłej wodzie w tej dużej balii w zamkowej łaźni. Zmyć z siebie cały brud, zmęczenie, pot i krew.

Znowu ocknęła się z zamyślenia. Kapelan feudała i proboszcz kłócili się o coś po cichu u jej stóp. Zapewne o przywilej podłożenia ognia. Jak to, nie wyspowiadają jej nawet? Straszna woń wioski znowu napłynęła falą. Monika pomyślała sobie jeszcze, że gdy podpalą wreszcie stos, zapach płonącego drewna zagłuszy tamten smród. A potem popatrzyła pod nogi i nadzieje się rozwiały. W środek wetknięto dużo smolnych szczap i starych szmat. Poczuje woń smoły. Nie drewna. Rozczarowanie było bolesne.

Obaj księża stanęli przed stosem z zapalonymi pochodniami w dłoniach. Widać zawarli jakiś kompromis. Zapewne niełatwy, bo dyszeli z tłumionej furii. Ludzie się uciszyli. Przemowę zaczął kapelan zamkowy:

– Drodzy bracia. Zebraliśmy się tu dzisiaj, aby dokonać aktu najwyższej sprawiedliwości. – Tu urwał i zamyślił się.

Proboszcz wykorzystał to natychmiast:

– Zebraliśmy się tutaj, aby spalić podłą wiedźmę, oblubienicę szatana, która ukrywała się między wami, sącząc w wasze dusze jad swoich czarów. Aleć źle zacząłem. Ta tutaj wiedźma była córką pisarza zamkowego. Znaliście ją wszyscy, chodziła bezbożnie uśmiechnięta…

– Dużo ty o niej możesz wiedzieć – zdenerwował się kapelan. – Ja będę mówił! Chodziła, uśmiechając się bezbożnie, tak gładka, rozkoszna i miła, a tymczasem w sercu skrywała tego samego węża, którego nasza pramatka Ewa podała z jabłkiem…

– Głupi nieuku, nie tak było – wtrącił się proboszcz. – Ja powiem. Skrywała w sercu węża, którego jabłko nasza pramatka Ewa…

– Jabłka rosną na drzewach – zaoponował kapelan. – Za dnia potulna jak owieczka, nocami latała na miotle. Czyniła rozliczne szkody bliźnim, jak na przykład… – Wysilił pamięć, ale bezskutecznie. – Wszyscy wiedzą, jakie – rzucił odkrywczo. – Tak więc po wielodniowym procesie udowodniliśmy jej, że jest służką diabła, to jest szatana. – Uznał że słowo „szatan” brzmi lepiej.

– Na czarownice jest tylko jeden sposób – dodał proboszcz. – Czarownice trafić powinny na stos. Dla żmijowego plemienia nie może być żadnej litości, jak mówi Pismo Święte.

Monika uniosła głowę i jeszcze raz popatrzyła na niebo. Nad zebranymi przeleciał żuraw. Spuściła wzrok ku ziemi. Znowu pomyślała, że niebo było dla niej zamknięte.

– Pamiętajcie, drodzy parafianie, że wiedźmy trafiają ze stosu prościutko do piekła – grzmiał pleban. – Na stosie poczują przedsmak tych mąk, które już na nie czekają…

Dziewczyna uniosła ponownie głowę i popatrzyła w stronę drogi. I nagle zobaczyła coś nowego. Tuż za kłębiącym się tłumem pojawił się jeszcze jeden widz. Na potężnej, czarnej klaczy siedział ciemno ubrany mężczyzna.

Szatan przybył po mnie osobiście, pomyślała.

Podróżny nie wyglądał na wysłannika piekieł. Gdy podjechał bliżej, torując sobie drogę przez zbitą ciżbę, dostrzegła, że jest bardzo szczupły, wręcz wychudły, ma krótko ścięte, ciemnobrązowe włosy oraz jasne, płonące oczy. Ubiór mężczyzny był nieskazitelnie czysty, choć trochę pognieciony. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, i wówczas poczuła wręcz fizycznie promieniującą z niego dobroć. Przybysz zsiadł z gracją z konia. Obaj kapłani przerwali uzupełniany wzajemnie, plastyczny opis mąk piekielnych i w zdumieniu wpatrzyli się w nieznajomego.

– Wybaczcie, bracia, że przerywam wam tak uczoną dysputę – powiedział łagodnym, smutnym głosem. Wypowiadał słowa dziwnie miękko, jakby polski nie był jego językiem ojczystym. – Jak również to, że uniemożliwiam wam spalenie tego dziewczęcia. Wasz smutek głęboko rani moje serce, lecz, dowiedziawszy się o przypadku czarownictwa, przybyłem tu prosto z Lublina i, jak widzę, miałem pecha dotrzeć na czas.

– Kim jesteś, wędrowcze? – zapytał kapelan. – Mowa twoja jest gładka i przymilna, ale przecież narzucasz nam swoją wolę w kwestii, która…

– Ach, czcigodni bracia, powinienem przedstawić się na początku. Jestem Pablo de Torralba, inkwizytor Świętego Oficjum. Obecnie w podróży naukowej na wschód, w celu zbadania szerzących się wśród mieszkańców tych stron herezji. Przejmuję tę sprawę.

Kapelan się skrzywił.

– W razie oporu mogę rzucić klątwę i obłożyć ekskomuniką całą parafię – szepnął przybysz.

Obaj księża opuścili pochodnie.

– Właściwie to sprawa jest jasna – powiedział zamkowy klecha. – To czarownica. Wystarczy popatrzeć. Ma rude włosy i zrośnięte brwi.

– A próbowaliście ją zważyć?

– Po co?

– Nie wiecie? Czarownice są znacznie lżejsze niż zwykłe kobiety.

– Mamy dowody, świadkowie zeznali…

– Nikt nie łże tak jak naoczny świadek. Będzie z mojej strony aktem pokory przesłuchać ich jeszcze raz.

Uchański poczuł nagle nieokreślony lęk przed tym człowiekiem. Podszedł bliżej.

– Jestem właścicielem tego zamku – powiedział. – Zechciej, czcigodny gościu, postąpić w moje progi. Twoim życzeniom stanie się zadość. Ile czasu zajmie ci, panie, rozpatrzenie tej sprawy?

– Jeden dzień.

– Wobec tego pozwolisz, że nie będziemy rozbierać stosu. Może być jeszcze potrzebny… Jutro.

– Takież i moje zdanie.

Feudał stanął przed ludźmi i gromkim głosem zaczął im wyjaśniać po rusku, że dla lepszego zbadania tego przypadku egzekucję odkłada na dzień następny. Tymczasem inkwizytor wdrapał się na rusztowanie i srebrnym sztyletem przeciął więzy dziewczyny. Dopiero, gdy bose stopy dotknęły zimnej wilgotnej ziemi, uwierzyła, że to dzieje się naprawdę. Dłoń Torralby spoczęła na jej ramieniu. Na dziewczynę spłynęło ciepło i poczucie bezpieczeństwa.

Orszak zawrócił do zamku. W tłumie rozległy się westchnienia rozczarowania. A potem wszyscy ruszyli za nimi. Wiedzeni ciekawością, odprowadzili ich aż do bramy. Dalej ciżby nie wpuszczono.

– Masz jakieś życzenia, inkwizytorze? – zapytał Uchański, gdy znaleźli się na dziedzińcu.

– Owies, siano i woda dla mojej klaczy. Chciałbym też umyć się po podróży. Dziewczynę też umyjcie i ubierzcie w coś świeżego. Nos może odpaść od tego smrodu. Czy nie wiecie, że wiedźmę na stos należy ubrać w nieużywaną, białą koszulę?

– Wybacz, panie, nie wiedzieliśmy. Czy zrobisz nam ten zaszczyt i zjesz z nami obiad?

– To ja poczytam sobie za zaszczyt, mogąc posilać się z wami, ale chcę nadmienić, że spożywam wyłącznie chleb i wodę.

– Stanie się wedle twojego życzenia. Kiedy zaczniesz przesłuchania?

– Zaraz po posiłku.


***

Monika siedziała w balii, pozwalając, aby ciepła woda opływała jej ciało. Szare plamy brudu znikały jak zły sen. Jeszcze jedna wiązka mydlnicy, włosy… Wycierała się szorstkim, płóciennym ręcznikiem. Przyjemnie było czuć jego fakturę. Ubierała się powoli. Przyniesiono jej suknię. Włosy związała rzemieniem z tyłu. Wprawdzie lubiła chodzić z rozpuszczonymi, ale nie chciała robić złego wrażenia na inkwizytorze. Jak on się nazywał? Ach tak, Pablo de Torralba. Zapewne Hiszpan. Piękny mężczyzna. Przystojny, kulturalny, widać, że posiada znaczną wiedzę. Nagle jakby się obudziła. Znowu się zamyśliła, a przecież jutro ten człowiek podpali jej stos. Zbladła i zaczęła drżeć. Wyszła z łaźni. Przed drzwiami stali dwaj rycerze, a za nimi, oparty o ścianę, stał on. Czekał na swoją kolej. Cierpliwie. Sługa całego świata. Uśmiechnął się do Moniki smutno. Zobaczyła w oczach Torralby ból i życzliwość. Woje poprowadzili ją schodami do góry, a on poszedł się kąpać. Gdybym umiała, mogłabym zatruć wodę, pomyślała. Zanurzyłby się w niej i umarł.

Zamknęli za nią drzwi celi. Siadła na brzegu stołka. Nie pozostała długo sama. Do pomieszczenia wpuszczono kuchcika. W ręku trzymał glinianą misę, wypełnioną kaszą ze skwarkami i kilkoma kawałkami mięsa.

– To dla mnie?

– Inkwizytor kazali – wyjaśnił chłopak.

Jadła wolno, niewielkimi kęsami. Przez kilka tygodni uwięzienia zdążyła zapomnieć, że jedzenie może być przyjemnością, że może mieć smak i zapach. W kaszy pływały skwarki. Im bliżej dna, tym było ich więcej. Kucharz był zawsze przyjacielem jej ojca. Skończyła jeść i wyjrzała przez zakratowane okienko. Zobaczyła kawałek błotnistego dziedzińca. Zamkowy kowal podkuwał wielkiego, czarnego konia. Podkowa przyłożona do kopyta lśniła jak wypolerowane zwierciadło.

– Srebro? – Zdziwiła się.

Z drzwi po lewej stronie wyszedł kapelan. Przedreptał przez dziedziniec, dźwigając znajomą jej skrzynkę. W innych drzwiach pojawił się inkwizytor. Zapatrzyła się na niego. Przeciągnął dłonią po lśniących wilgocią włosach. Musiał poczuć wzrok dziewczyny, bo uniósł głowę do góry i pomachał przyjaźnie ręką. Monika odwzajemniła się słabym uśmiechem. Poszedł dalej, popatrzył na dzieło kowala, który właśnie wbijał ostatni hufnal. Zapytał o coś, rozmawiali przez chwilę. Pogładził klacz po nosie. Zarżała. Poklepał ją po boku i zniknął w domu. Zaraz potem przez dziedziniec przedefilowali słudzy i pachołkowie niosący antałki wina i jedzenie. Obiad. Ludzie zajmowali się swoimi obowiązkami, tylko ona pozostawała na uboczu. Odsunięta. Skazana. Ale zobaczy jeszcze wschód słońca. A myślała, że ten był ostatnim w jej życiu.


***

Inkwizytor Pablo de Torralba siedział przy stole i wolno, z namysłem przeżuwał kawałek suchego chleba. Popijał źródlaną wodą z cynowego dzbana. Milczał. Zgromadzeni rycerze i obaj kapłani usiłowali go początkowo zabawiać rozmową, ale szybko zrezygnowali. Gość najwyraźniej błądził myślami gdzieś daleko.

Wspominał ojczyznę. Nie widział jej już pięć lat. Tyle czasu zajęła mu ta bezsensowna podróż. Zebrał relacje o czarach, zanotował kilka przypadków schizmy. Spalił dwu heretyków i jedną czarownicę, planował dużo więcej, ale tutaj dziwnie nie lubili stosów. Wracał już do siebie, gdy usłyszał o tym procesie. Wyruszył, zamiast w drogę do słonecznej Hiszpanii, do zamku ukrytego wśród wzgórz i lasów. Przybędzie do swojego kraju dopiero na wiosnę. Podróż przeciągnie się co najmniej dwa tygodnie. Inkwizytor odpocznie kilka dni, a potem znowu zacznie się praca. Zresztą właściwie wcale nie będzie odpoczywał. Zda relację z podróży i poprosi Święte Oficjum o skierowanie do któregoś z trybunałów. Zbudują wiele pięknych stosów. Zapłoną święte ognie. Wielu pogan nawróci się na ten widok. Wielka Inkwizycja uratuje wiele dusz. Ale wiele się, niestety, wymknie. Zbyt wiele. Łzy stanęły mu w oczach.

Poczuł straszliwą nienawiść do szatana. Przypomniał sobie, jakie potworne zmęczenie ogarniało go po każdym auto da fé. Stosy płonęły dzień w dzień, a machina sądowa wykrywała coraz to nowe przypadki. Żydzi i muzułmanie ciągle działali, toczyli jak choroba zdrowe, katolickie społeczeństwo. A on zmarnował pięć lat życia na ściganie przypadków herezji w dalekim, niegościnnym dzikim kraju. Tylko po to, żeby jego przełożeni mogli określić stopień zagrożenia w tej części świata.

Nigdy tu nie sięgniemy, pomyślał. Zabraknie nam siły. A miejscowi tolerują pogan.

Ale zaraz przypomniał sobie o potędze Boga i poczuł ulgę. Piekło nie obali murów Kościoła. Bóg nie dopuści, by Jego sprawy były zaniedbane. On daje miejscowym grzesznikom czas na opamiętanie się, a potem uderzy ze straszną siłą. Tak jak staro testamentowy Jahwe-Elohim. Koniec świata się zbliża. Wszyscy powinni zostać do tego czasu zbawieni.


***

Sala rycerska nie była specjalnie duża. Ale mieściła się naprzeciwko izby tortur, co mogło być przydatne. Ustawiono tu stół, za którym zasiedli obaj księża i pan zamku. Obok, przy pulpicie stanął pisarz, sprowadzony z zamku w Wojsławicach. Pod ścianą ulokowano naprędce skonstruowaną wagę. Inkwizytor stał na podmurówce wysokiego, sięgającego podłogi, ostrołukowego okna i spoglądał w dal. Przepaść, rozciągająca się niżej, nie robiła na nim wrażenia.

– Byłby znakomitym żołnierzem – szepnął pisarz do rycerza. – Nie ma w nim lęku.

– On jest żołnierzem – odpowiedział Uchański. – Jest żołnierzem swojej sprawy.

Wprowadzono Monikę. Inkwizytor zeskoczył z podmurówki. Dziewczyna stanęła pośrodku komnaty i rozejrzała się, spłoszona. Torralba uśmiechnął się do niej uspokajająco.

– Istnieje kilka metod zbadania, czy kobieta jest czarownicą – powiedział. – Każda metoda działa tylko w określonym przypadku i wystarczy, by dwie z pięciu prób wypadły na niekorzyść, aby móc uznać oskarżoną za winną.

Zza stołu wydobył swoje krzesło i postawił je na środku pomieszczenia. Następnie zmusił dziewczynę, aby na nim usiadła.

– Najpierw cechy wyglądu zewnętrznego. Pierwszy wyznacznik to rude włosy. Jak widzicie, jej włosy mają lekko rudawy odcień, nie są jednak zupełnie rude. Drugi – to zielone oczy. W naszym przypadku ten wyznacznik nie ma żadnego zastosowania, bowiem jej oczy mają przyjemny, brązowy kolor. Trzeci wreszcie to zrośnięte brwi. W porównaniu z kilkoma przypadkami, z jakimi zetknąłem się na Śląsku, tych kilka włosków między jej brwiami… To, oczywiście, pewne poszlaki, dla przewodu sądowego bez znaczenia.

Monika siedziała, zasłuchana w jego miły, spokojny głos. Patrzenie w tę łagodną i szczerą twarz sprawiało jej przyjemność.

Gdybyśmy spotkali się w innych okolicznościach, zapewne mogłabym go polubić, pomyślała, ale zaraz przypomniała sobie, gdzie jest i co tu się dzieje.

– Drugą cechą, mogącą wskazywać na zajmowanie się czarami, jest nienaturalna waga ciała. Nie jestem przekonany, co do prawdziwości tych twierdzeń, ale niektórzy autorzy stwierdzają, że czarownice są z reguły znacznie lżejsze niż inni ludzie.

Gestem poprosił ją na wagę. Stanęła na jednej szali, podczas gdy on stanął na drugiej.

– Usunąć podpórki – rozkazał.

Pisarz odłożył pergamin oraz pióro i wyjął dwa pniaczki. Waga przez chwilę stała nieruchomo, po czym dziewczyna opadła wyraźnie w dół. Torralba zeskoczył na ziemię i, kurtuazyjnie podając dłoń, pomógł jej zejść z drugiej szali. Potem znowu posadził ją na krześle, a sam podszedł do okna i popatrzył przez nie. Gdy się odwrócił, był lekko pobladły na twarzy.

– Tak więc ważenie wykazało, że masa jej ciała nie odbiega od normy. Pozostały nam jeszcze dwie próby.

Podniósł ze stołu swoją Biblię.

– To Pismo Święte pobłogosławił osobiście Ojciec Święty – powiedział. – Połóż na nim rękę.

Zrobiła, co kazał. Popatrzył jej w oczy i uśmiechnął się.

– Istnieje rozpowszechniony pogląd, że czarownica umrze natychmiast, gdy dotknie rzeczy pobłogosławionej przez papieża – powiedział.

Znowu odesłał ją gestem na krzesło i wyjął swój sztylet.

– Srebro jest cudownym metalem. Leczy rany, chroni przed szatanem i urokami. Gdy przyłożymy czarownicy kawałek srebra, na ciele wystąpi czerwone znamię.

Przyłożył jej sztylet do policzka i po chwili oderwał. Czekali w skupieniu przez kilka minut. Skóra nie zmieniła koloru.

– Uwalniam ją z części podejrzeń – oświadczył.

– Wezwać świadków? – zapytał proboszcz. – Czekają za drzwiami, aby złożyć zeznania.

– Wezwijcie.

Wprowadzono pierwszego świadka – pachołka. Twarz inkwizytora, dotąd dobrotliwie uśmiechnięta, stężała. Odmalowała się na niej surowość. Wziął ze stołu kartę pergaminu.

– Waśko, syn Jana – odczytał. – Zeznałeś poprzednio, że widziałeś, jak obecna tu córka pisarza zamkowego, panna Monika, latała nago na miotle.

– No tak. – Głos chłopaka łamał się pod badawczym spojrzeniem Hiszpana.

– Czy powtórzysz swoje zeznanie, trzymając rękę położoną na znak przysięgi na Piśmie Świętym i zbawieniem własnej duszy zagwarantujesz prawdziwości swoich słów?

Sługa przełknął ślinę.

– Było ciemno. Może to nie była ona.

– Co widziałeś? Połóż rękę na Biblii!

– Chyba mi się przywidziało. Było ciemno…

– Zostanie ukarany chłostą za składanie fałszywych zeznań i kłamstwo przed poprzednim sądem – zawyrokował Torralba.

– Tak się stanie – powiedział Uchański, wbijając w pachołka spojrzenie bazyliszka. – A potem zostanie usunięty ze służby. Na moim zamku nie ma miejsca dla kłamców.

– To zbyteczne. Teraz, gdy wie, jak srogo karane jest kłamstwo, będzie go unikał i w ciągu paru lat stanie się twoim najlepszym sługą.

– Czy chłosta ma nastąpić od razu?

– Jutro przed południem. Jeśli oczyścimy dziewczynę z zarzutów, trzeba będzie dać ludziom inne widowisko. Chyba należy zaprzysiąc wszystkich waszych świadków. Tak na wszelki wypadek. Jesteś wolny. – Machnął ręką na pachołka, a potem podszedł do okna i oparł ciężko się o framugę.

– Wezwać kolejnego świadka? – zapytał zamkowy kapelan.

– Zaczekajmy kilka chwil. Muszę sobie coś ułożyć w myślach.

Jego wzrok wędrował po pagórkach i dolinach. Nad zamkiem przeleciał klucz żurawi. W Hiszpanii ich nie będzie…

– Prosić następnego.

– Zygfryd Niemiec – odczytał z listy Uchański.

Pisarz wyszedł, aby go zawołać, a po chwili wrócił, zdziwiony.

– Panie, za drzwiami pozostał tylko jeden świadek. Reszta gdzieś poszła.

Inkwizytor przywołał na twarz uśmiech.

– Tak myślałem – powiedział.

– Wyjaśnij nam to, panie – zażądał proboszcz.

– Popełniliście błąd. Trzeba było żądać od każdego przysięgi na krzyż przed przesłuchaniem. Nie mieliby aż tyle do powiedzenia. No cóż. Proście tego jednego. Bo i on odejdzie.

Wszedł jeden z zamkowych rycerzy. Nie miał na sobie kolczugi, na skórzany kubrak założył jedynie swój rycerski pas. Z mieczem.

– Jak się nazywasz, panie?

– Jan Topór.

– Proszę położyć dłoń na Biblii i złożyć przysięgę. Rycerz podszedł i, położywszy rękę na księdze, wyrzekł:

– Przysięgam mówić prawdę. Jeślibym skłamał, niech zostanę strącony do piekieł i na miejsce Kaina powołany.

Brwi inkwizytora uniosły się do góry.

– Wobec tego słuchamy, panie rycerzu, co masz nam do powiedzenia.

– Obecna tu kobieta rzuciła na mnie urok. Od tamtej pory jestem chory, utraciłem swoją siłę, a strzały z mojej kuszy chybiają celu.

– Jak się objawia ta choroba?

– Czuję bóle w brzuchu, mam w ustach gorzki smak i ciągłe pragnienie.

– Wyciągnij przed siebie ręce.

Rycerz wykonał rozkaz. Dłonie drżały mu wyraźnie.

– Zdejmij kaftan.

Zdjął. Inkwizytor podszedł i przesunął mu dłonią po obrzmiałym bandziochu.

– W tym miejscu boli najbardziej?

– Tak.

– Chorobę twoją sprowadziły na ciebie nie czary, ale nadmiar trunków. Pamiętaj, że ci, którzy tarzają się w nieprzytomności pod stołami, nie są mili naszemu Panu.

– Mam dowód, że rzucono na mnie urok!

– Okaż go więc.

Zbrojny wydobył z sakwy przy pasie kawałek deski, na którym krwią namalowano magiczny symbol. Skrzyżowanie litery V i złamanej strzały.

– Tą deskę oderwałem od drzwi mojej komnaty. To znak szatana.

Inkwizytor pokiwał smutno głową.

– To rzeczywiście magiczny znak, mający sprowadzić nieszczęście na mieszkańca domu nim oznaczonego. Dlaczego jednak sądzisz, panie, że namalowała go ta dziewczyna?

Rycerz milczał. Torralba patrzył mu przez chwilę w oczy.

– Nastawałeś na jej cześć – stwierdził smutno.

– Nie…

– Składałeś przysięgę. Musisz mówić prawdę.

– Wobec tego będę milczał.

– Jako inkwizytor uznaję jego winę. – Zwrócił wzrok w stronę Uchańskiego.

Feudał poczerwieniał z furii.

– Skażemy go tedy na karę infamii za próbę zbrukania czci niewieściej – powiedział wreszcie.

Zbrojny jęknął i padł na kolana.

– Wstań i wyjdź – rozkazał Torralba. – Splamiłeś swoimi żądzami stan rycerski. Groziłeś jej śmiercią.

– Skąd wiesz? – zapytał kapelan. – Nie spowiadał się z tego.

– Ściany tego zamku mogą dać świadectwo. Tak było?

– Tak. Groziłem jej śmiercią, w razie jeśli komuś powie.

– Uznaję cię dodatkowo winnym spowiedzi świętokradczej i obciążam klątwą i ekskomuniką na lat trzy. Po tym czasie możesz dopiero odbyć spowiedź. A teraz wyjdź.

Rycerz odszedł.

– Dlaczego to zrobiłaś? – zapytał inkwizytor dziewczynę.

– Bałam się go. Chciałam sprowadzić na niego śmierć, aby dał mi spokój. Groził, że zabije mnie i mojego ojca…

– Grzech to ciężki, nawet zważywszy okoliczności, ale odpowiednia pokuta go zmyje. Jest winna czarów, ale na razie nie ma jeszcze podstaw, aby uznać ją za czarownicę. – Zwrócił się do pozostałych. – Czy dysponujecie jeszcze jakimiś dowodami?

Twarze pozostałej trójki wykrzywiły złośliwe uśmiechy.

– Są dowody – powiedział kapelan. – Cała skrzynka.

Postawił drewnianą skrzynkę na stole i wydobył z kieszeni kawałek pergaminu.

– Znaleźliśmy podczas przeszukania jej komnaty, co następuje: Wstążek do włosów sztuk osiemdziesiąt jeden.

– Ile?

– Osiemdziesiąt jeden. Ponadto ziemię z cmentarza. – Potrząsnął niedużym woreczkiem. – Różnych dziewczęcych fatałaszków nie będę nawet wspominał. Ponadto sześćdziesiąt groszy srebrnych i dwa złote dukaty, które skonfiskowaliśmy.

– Na jakiej podstawie?

– Na potrzeby stanu duchownego.

– Do konfiskat mienia osób, oskarżonych o czary, uprawniona jest jedynie Święta Inkwizycja, która może z nich później wypłacić nagrody dla osób przyczyniających się do ujęcia czarownicy.

– Nie jesteśmy w Hiszpanii, inkwizytorze.

– Bulla papieska zezwala nam ścigać czarowników i heretyków na terenie całego świata podległego władzy kościoła rzymskiego. Pieniądze tedy dziewczynie zwrócicie, a gdyby okazała się być czarownicą, jej ojcu przypadną.

– Ponadto znaleźliśmy kilka kart pergaminu pokrytych rysunkami, a Pismo przecież mówi, że kobieta nie będzie zajmować się sztukami wyzwolonymi…

– Jakie pismo? – zdumiał się Torralba.

– Pismo Święte – wyjaśnił proboszcz z wahaniem.

– Zechciej mi tedy, bracie, przytoczyć stosowny ustęp, gdyż najwyraźniej zawiodła mnie pamięć.

Duchowny zamilkł skonfundowany. Inkwizytor znowu zaczął przechadzać się po izbie.

– A skąd ta ziemia? – Wbił wzrok w podsądną.

– Z cmentarza. Podobno przynosi szczęście…

– Raczej nie.

Pablo de Torralba przysiadł ciężko na stole i, otworzywszy jedną z leżących na blacie książek, czytał przez chwilę. Gdy znowu się odezwał, w głosie jego słychać było wyraźnie zmęczenie.

– Podręcznik dobrej spowiedzi brata Rudolfa, w opactwie cysterskim Rudy spisany podaje, że ziemi z cmentarza używają kobiety, aby przywiązać do siebie męża lub ukochanego. Tak było?

– Nikt jeszcze nie składał mojemu ojcu takich propozycji.

– Kobieta często sama szuka dla siebie mężczyzny. A upatrzywszy jakiegoś, gestami zachęca go do poufałości. Jesteś jeszcze virgo intacta?

– Jestem dziewicą – potwierdziła.

– Jeśli nie macie innych dowodów, to uwolnię ją z zarzutu głównego i uznam jedynie winną czarów w obronie własnej i bałwochwalstwa, obu czynów popełnionych z nieświadomości.

– Nie! – wrzasnęły zgodnie trzy gardła, a trzy pięści wylądowały z hukiem na stole.

Na inkwizytorze nie zrobiło to wrażenia.

– Wybaczam wasze niestosowne zachowanie i słucham, co macie do powiedzenia.

Kapelan uśmiechnął się jadowicie i położył na stole kilka kart pergaminu. Torralba wziął je do ręki i zaczął przeglądać z zaciekawieniem wykonane węglem szkice. Pierwszy przedstawiał zamek w Uchaniach, widziany jakby trochę z góry.

– Tylko lecąc na miotle, mogła zobaczyć warownię w ten sposób – podpowiedział feudał.

Drugi szkic przedstawiał księdza, jak półprzytomny z przepicia wywraca dzban z winem. Na trzecim krąg kobiet bił pokłon wielkiemu, czarnemu psu. Na czwartym czarownica na miotle leciała ponad kościołem. Na piątym widniała postać nagiej dziewczyny. Inkwizytor obejrzał wszystkie dwadzieścia. Pochylił smutno głowę.

– Ty to rysowałaś? – zapytał cichym, zgaszonym głosem.

– Tak.

– Dlaczego to zrobiłaś?

– Nie wiem, panie. Rysowałam, co widziałam w snach.

– Obnaż ramiona.

Monika uczyniła, co kazał, silny rumieniec okrasił jej twarz. Torralba przyglądał się dziewczynie dłuższą chwilę.

– Skąd masz to znamię – zapytał, dotykając jej ręki powyżej łokcia.

– Rozdrapałam krostkę.

– Powtórzysz to pod przysięgą?

– Tak.

– Kłamie! – wrzasnął pan zamku. – To ślad pocałunku diabła. Zaprzedała mu się.

Torralba uciszył go jednym gestem.

– Ubierz się – polecił. – Co wiecie o opętaniu?

– Niewiele – przyznał niechętnie proboszcz. – Wiemy, że szatan może wejść w człowieka i tam pozostawać. Czasem daje się egzorcyzmować, ale nie zawsze skutecznie.

Przedstawiciel Świętego Oficjum uśmiechnął się smutno.

– Czasami diabeł może wejść w człowieka bez jego wiedzy i zgody. Siedzi wówczas w środku i popycha go do szaleńczych czynów. Miewaliśmy podobne przypadki w Hiszpanii. Nie ma w tym winy ze strony niewiasty.

– Więc co mamy robić? – zapytał Uchański.

– Zabrnęła zbyt daleko. Jedynym wyjściem jest stos – powiedział inkwizytor.

Monika krzyknęła z przerażeniem. Była już prawie pewna, że uda się jej uniknąć śmierci.

– Słusznie – powiedział kapelan mściwie. – Niech spłonie.

Hiszpan popatrzył na niego zimnym, twardym wzrokiem.

– Dlaczego słusznie? Czyżbyś się cieszył, bracie, z tego, że jej młode życie zostanie jutro przerwane?

– Dlaczego nie? Przecież to czarownica!

– Nie z jej winy. Stos jest dla niej jedynym ratunkiem.

– Drwisz z nas? – krzyknął proboszcz. – Stos jest karą!

– Wybaczcie, bracia, ale wasz pogląd jest całkowicie mylny. Dostrzegłem to już rankiem, gdy słuchałem waszych słów. Wydaje wam się, że czarownice i heretyków…

– U nas nie pali się heretyków.

– Tak… Uważacie, że czarownice pali się na stosie, aby zadać im cierpienia. Tak też jest istotnie. Ale co dzieje się z duszą wiedźmy później?

– Oczywiście idzie do piekła!

– Mylicie się, bracia. W pierwszych wiekach istnienia chrześcijaństwa stosowano niezwykle rzadko drugi rodzaj chrztu. Chrzest przez ogień. Stosowano go, gdy poganin, pragnący wstąpić do gminy chrześcijańskiej, umarł przed otrzymaniem tego pierwszego sakramentu. Palono wówczas jego ciało, aby je obmyć z grzechów ogniem, który będąc symbolem Ducha Świętego, ma największą moc oczyszczającą. Jeśli my, inkwizytorzy palimy kogoś na stosie, dokonujemy całkowitego oczyszczenia jego duszy. Jeśli byłby to poganin, wystarczyłby sakrament z wody, jednak większość czarownic i heretyków była już raz chrzczona. Wówczas pozostaje nam ta możliwość jako smutna ostateczność. Zamilkli. Inkwizytor skłonił głowę i wyszedł.


***

Monika siedziała w swojej celi łkając. Rozległo się pukanie i do środka wszedł Pablo de Torralba. Inkwizytor.

– Nie smuć się – powiedział.

– Wyjdźcie, panie. Nie mam ochoty was oglądać.

– Jestem twoim przyjacielem. Przyszedłem dodać ci otuchy przed jutrzejszym dniem.

– Nie jesteś moim przyjacielem.

– Przyjąłem za ciebie najwyższą odpowiedzialność. Rano osobiście przeprowadzę cię przez bramę do nieba.

– Słyszałam, co mówiliście. Ile grzechów ściągnęliście na siebie, podpalając stosy? Ile cierpień…

– Z mojej ręki nie zginął żaden niewinny. Zresztą, my nie skazujemy nikogo na śmierć. Przeprowadzamy tylko śledztwo i przekazujemy podsądnego władzy świeckiej. Bóg mnie powołał, abym stał się inkwizytorem. Cierpię za każdym razem, gdy stwierdzę czyjąś winę, za każdym razem, gdy podpalany jest stos. Cierpienie częściowo zmazuje moje grzechy. Ale, oczywiście, nie do końca. Gdy Bóg da mi znak, skończę swoją pracę dla Niego z ulgą.

– Czy musisz mnie zabić?

– Czy wolisz jutro wieczorem wieczerzać w raju, czy błąkać się po ziemi, brukając się w coraz większym grzechu, z diabłem w duszy, aż do śmierci, która nie zmyje z ciebie nawet dziesiątej części łuta twoich win?

– Co sprawia, że człowiek taki jak wy, panie, staje się tak bezlitosny?

– Nie jestem bezlitosny. Ja także cierpię, gdy muszę zadawać ból. Choć są wśród nas tacy, którym sprawia przyjemność torturowanie innych, są to na szczęście nieliczne jednostki. Staramy się ich usuwać z szeregów inkwizycji. Ja się do nich nie zaliczam.

– Czy nie ma możliwości, abym uniknęła mojego przeznaczenia?

– Skazaniec heretyk może uniknąć stosu, jeśli podczas auto da fé wyrzeknie się swojej herezji a potem odbędzie pokutę. W przypadku czarowników i czarownic zadajemy pytanie Bogu i czekamy na znak. Jeśli nadejdzie, odstępujemy.

– Jak często tak się dzieje?

– Do tej pory słyszałem o jednym przypadku.

– Czy nie mógłbyś zabić mnie najpierw, a potem spalić me ciało?

– Zbyt duże jest ryzyko, że szatan pochwyci wtedy twoją duszę.

– A poganie, o których mówiłeś?

– Nikt nie wrócił z tamtego świata, aby powiedzieć, czy zostali przyjęci w niebie.

– To i ze mną nie ma pewności.

– Ufasz mi?

– Nie.

– Boisz się cierpienia. To naturalne. Nie przejmuj się, będę cały czas przy tobie. Jeśli chcesz się teraz wyspowiadać, choć właściwie nie musisz, bo jutrzejszy stos zmyje wszystkie twoje grzechy, to jestem gotów udzielić ci rozgrzeszenia.

– Z czego mam się spowiadać? Czy może z tego, że pierwszy mężczyzna, na widok którego zrozumiałam, że jestem kobietą, zapragnął mnie zabić, a moje serce wypełniła nienawiść?

Na twarzy inkwizytora odmalowało się zdziwienie.


***

Tłum czekał. A nawet zgęstniał. W powietrzu unosił się fetor obozowiska. Na obrzeżach gotowano strawę. Stos trochę się skurczył, rozkradziono część opału. Ale ciągle był wystarczająco wysoki. Od strony zamku nadszedł orszak. Monika w białej sukni wyglądała znacznie lepiej niż poprzedniego dnia. Starannie wyczesane włosy miała związane z tyłu. Koło niej kroczył chudy, wysoki człowiek w czerni. Inkwizytor. Ludzie wpatrywali się w niego z szacunkiem. Opowiadano o nim od wczoraj zdumiewające rzeczy. Jego dłonie miały przynosić ukojenie bólu, spojrzenie każdego zmuszało do uległości, a klątwa mogła zabić. Pierwsza część widowiska była ciekawa. Wychłostano publicznie jednego z zamkowych pachołków za kłamstwo w obecności inkwizytora. Szacunek ludzi się pogłębił. Ale teraz nadeszła uroczysta chwila. Dwaj kapłani zapalili pochodnie. Torralba położył rękę na ramieniu dziewczyny. Następnie po polsku, aby lepiej zrozumieli go nieznający łaciny chłopi, zapytał głośno:

– Boże, jeśli popełniamy błąd, daj nam znak swojej woli.

Minęła dłuższa chwila. Ludzie milczeli, nawet wiatr ucichł.

– Bóg mnie nienawidzi – szepnęła Monika.

– Nie myśl tak. Bóg cię kocha – powiedział.

Usta jej posiniały. Zemdlała.

– A więc taki jest Twój znak, Panie? – zawołał Torralba. – Ja, niegodny Twój sługa, mam dostąpić tej łaski?

Odwrócił się w stronę tłumu.

– Pamiętajcie, że czyny popełnione w imię miłości rozsądzone będą nie ludzką miarą. Podpalajcie stos – polecił kapłanom.

– Ale… – Kapelan wskazał gestem leżącą dziewczynę.

– Podpalajcie. Wszystko będzie dobrze.

Podłożyli ogień z dwu stron. Płomienie objęły podstawę stosu. Inkwizytor pochylił się, uniósł zemdloną Monikę i po przystawionej drabinie wdrapał się na rusztowanie. Stanął koło słupa, trzymając młodą kobietę w objęciach.

– Bóg dał znak. Pozbawił niewiastę przytomności, aby oszczędzić jej cierpień, a mnie wezwał do siebie razem z nią – rzekł, ale wrzask gawiedzi zagłuszył ostatnie słowa.

Powiał wiatr, zgromadzeni wokoło ludzie spostrzegli, że Torralba pochylił się i pocałował dziewczynę w czoło, a zaraz potem stos zapadł się do środka. W ostatniej chwili dostrzeżono jeszcze, że inkwizytor uśmiecha się do otaczającego go tłumu i błogosławi mu podniesioną ręką. I że w jego oczach błyskają ogniki szczęścia. A może to odbijały się płomienie?

Загрузка...