Strefa

Ihor Biłyj zatrzymał swojego zdezelowanego UAZ-a przed bramą z pociemniałego drewna. Obok smętnie przechylała się budka strażnicza. W obie strony ciągnął się pas zardzewiałych zasieków z drutu kolczastego. Przed nim na bramie wisiała tablica.


WNIMANIE! OPASNAJA ZONA!


Skrzywił się lekko. Od dawna powinni ją wymienić na nową. Z napisami po ukraińsku albo przynajmniej dwujęzyczną. Ale to nie leżało w jego kompetencjach. Nie musiał nawet wysiadać z samochodu. Wartownik sam do niego podszedł. Chwiał się lekko, pewnie znowu pił. Ihor rzadko używał tej bramy, zazwyczaj wjeżdżał bezpośrednio z sektora, ale strażnik go poznał. Wszyscy go tu znali.

– A, pan Biłyj – powiedział na powitanie.

– No, ja.

– Znowu pan jedzie do Strefy? To niezdrowo.

Biłyj potrząsnął wiszącą mu na piersi kliszą.

– Jeszcze nie sczerniała – powiedział. – Wykonuję swoje obowiązki i płacą mi za to. Masz prognozę meteo?

– Padało na wschód od Czarnobyla. Pył wrócił na ziemię i w powietrzu nie ma specjalnie dużo izotopów.

– Ile dzisiaj osób w Strefie?

– Jakieś półtora tysiąca. Zaczęły się prace przy mogilniku na jedenastym kilometrze.

– Już jedenasty kilometr…

– Minęło dwadzieścia lat. A, i pojechał ten genetyk.

– Profesor Siergiej Karpow? To dobrze, bo jesteśmy umówieni…

Wartownik wcisnął guzik i brama powoli odsunęła się w bok. Ihor wjechał na szeroką szosę. Budowano ją dość długo. Pierwotną nawierzchnię zmyto najpierw dużą ilością wody, potem pokryto betonowymi płytami, a na koniec położono asfalt. Dotarł do skrzyżowania. Znajdował się tu jeden z większych mogilników. Gdy siedem lat temu zaczynał służbę w Strefie, właśnie kończono go napełniać. Ihor pamiętał, że ten widok wzbudził w nim mimowolny szacunek. Najpierw koparki wyryły dół. Miał sześćset metrów długości i trzysta szerokości. Głęboki był na ponad trzydzieści metrów. Ściany wzmocniono zbrojonym betonem.

Pomieścił pięć milionów metrów sześciennych skażonej ziemi, rozebranych chałup, zdartych nawierzchni dróg, pociętych drzew i martwych zwierząt. Jeden taki pagórek oznaczał oczyszczenie pięciuset hektarów. Skażoną glebę przykryto także betonem i dodatkowo nadsypano na nim górkę oczyszczonego piasku. Żaden kozacki ataman nie miał tak wspaniałego kurhanu.

Ihor wjechał na szczyt wzniesienia i zatrzymał samochód. Wyszedł i wyciągnął licznik Geigera. Strzałka wychyliła się nieznacznie. Z torby przewieszonej przez ramię wydobył silną lornetkę, dwanaście na pięćdziesiąt, i zaczął lustrować okolicę. Łany stepowych traw i brzozowe zagajniki chwiały się lekko w słabym wietrze. Gdzieś daleko na wschodzie wznosił się tuman kurzu. Napełniano mogilnik na jedenastym kilometrze.

Drogi były puste. Jak okiem sięgnąć żadnego samochodu. Niespodziewanie wzrok mężczyzny zatrzymał się na niewielkiej, jasnej plamie. Znajdowała się daleko od niego, jakieś osiem, może nawet dziesięć kilometrów. W szczerym stepie stała nieduża, biała budowla. Przypominał sobie, jak przed kilku laty brygady, zajmujące się „usypianiem” skażenia, dotarły do tamtej wsi. Chaty zrównano z ziemią, ale z kościoła zdarto jedynie zewnętrzne tynki i położono nowe, akrylowe. I tak pozostał, samotny na niewielkim pagórku, pośród łanów traw. Ludzie mieli tu kiedyś wrócić. Cała skażona gleba trafi do mogilników za sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt lat. Potem trzeba będzie odczekać jeszcze ze sto, na wszelki wypadek. W dwusetną rocznicę katastrofy na te ziemie wrócą rolnicy. Może wówczas kościół znowu się przyda?

Ihor wskoczył do samochodu i pojechał dalej. Niebawem dotarł znowu do szosy. Na jedenastym kilometrze przystanął, by popatrzeć. Potężna maszyna, podobna do tych, jakich używano w kopaniach odkrywkowych, darła ziemię. Sunęła wolno na rolkach, prąc do przodu. Nie zdzierała dużo, zaledwie około pół metra gruntu na odcinku długim na blisko kilometr. Ziemia taśmociągami jechała do tyłu, gdzie na prowizorycznie utwardzonej nawierzchni stał sznur wagoników kolejki wąskotorowej. Załadowane, jechały pół kilometra do mogilnika i, zostawiwszy tam swój śmiercionośny ładunek, wracały na miejsce.

Wysiadł z auta i stanął na brzegu niecki wyrwanej przez maszynę. Przyłożył licznik do gleby na brzegu i z zaciekawieniem popatrzył na jego wskazania. Nieźle.

Step zaczął przechodzić w zdziczałe zboże. Wreszcie pojawiły się zabudowania. W sadzie owocowały drzewa. Nad kominami snuły się strużki dymu, gdzieś za płotem leniwie zaszczekał pies. Pozornie nic się tu nie zmieniło od dwudziestu lat. Na dźwięk klaksonu z jednej z chałup wyszli, rozglądając się nieufnie, dwaj staruszkowie, bracia Iwan i Aleksiej. W dłoniach trzymali strzelby z obciętymi lufami. Ihor znał ich dobrze. Samosielcy. Po awarii postanowili zostać i uciekli wraz z chudobą w step. Gdy zakończono ewakuację, ukrywali się jakiś czas w opuszczonych wioskach, a potem wrócili na swoje. Zdziczałe pola same obradzały. W sąsiednim kołchozie wyszabrowali kombajn, opodal mieli porzuconą stację benzynową. Biłyj wysiadł z wozu i pomachał do nich przyjaźnie. Uspokoili się i opuścili broń.

– No i co tam słychać? – zagadnął po powitaniach.

– Nu, niedobrze – powiedział Aleksiej. – Wczoraj przejechała mafia. Siedem samochodów.

– Jechali w głąb Strefy czy wracali?

– W głąb. Na południe. Wyjątkowo im się spieszyło.

– Sprawdzę to.

– Przywiozłeś dla nas zakupy?

Z tylnego siedzenia wydobył sporą paczkę. Przeszli do domu. Chałupa wyglądała obłędnie. Całą jedną ścianę zajmował regał z telewizorami. Wszystkie grały jednocześnie. Cóż, w trakcie pospiesznej ewakuacji zabiera się wprawdzie cenne rzeczy, ale w strefie zamkniętej przed awarią było całe pięćdziesięciotysięczne miasto, a dodatkowo sto tysięcy ludzi mieszkało w okolicznych kołchozach. Niektórzy pozostawili telewizory. Dywan na podłodze także pochodził z szabru. Ihor postawił karton na stole. Wyciągnął z niego lekarstwa, proszek do prania i paczkę gazet. Tak jak zazwyczaj.

– Co wam przywieźć następnym razem? – zapytał, gdy się rozliczyli.

– Może parę nowych książek – powiedział Iwan.

Mieli pod ręką opuszczoną bibliotekę miejską w Pripiati, ale jej zbiory, ze zrozumiałych powodów, nie były uzupełniane.

– Dobrze. Coś jeszcze?

– Resztę mamy. Napijesz się samogonu?

Przeszli do sąsiedniego pokoju. Pracowała tu niezłej klasy aparatura bimbrownicza. Najlepsza z pozostawionych. Kolumna rektyfikacyjna szumiała cicho. Odchodziła od niej gumowa rura, niknąca gdzieś za oknem. Ihor wyjrzał. Za domem stała cysterna na mleko. Szlauch kończył się w jej włazie.

– Po co wam aż tyle? – zdziwił się. – I skąd macie ten zbiornik?

– Produkujemy na zapas, a cysterna z mleczarni w Rownie. – Aleksiej machnął ręką w stronę majaczących na horyzoncie pozostałości kombinatu przetwórczego.

Biłyj wyjął z kieszeni licznik i skierował do kadzi z zacierem. Wskazówka wychyliła się spory kawałek.

– Może szklaneczkę przed dalszą podróżą?

– Nie, dziękuję.

– Wy, miastowi, tacy strachliwi. Nie widziałeś ostatnio profesora Karpowa?

– Genetyka? Będę się z nim widział dzisiaj. Za dwie godziny. Coś mu przekazać? Potrzebny wam lekarz?

– Nie, ale prosił nas o przysługę. Mieliśmy mu spirytusować takie tam zwierzęta ze zmianami.

– Jeśli coś macie, to z miłą chęcią zawiozę.

Kiwnęli głowami jednocześnie, a potem jeden poszedł do szopy, skąd wrócił po chwili, dźwigając kubeł nakryty folią.

– Tyle tego na razie – powiedział.

– Dobra. Zawiozę. Nie wylezie?

– Zabite i w spirycie.

Zadźwigał kubeł do UAZ-a i pożegnawszy się, ruszył dalej. Niebawem w pyle drogi wypatrzył ślady kilku pojazdów. Zatrzymał się i zaczął je badać.

– Aha, samochody mafii – stwierdził.

Otarł pot z czoła. Ślady niebawem zakręciły w step. Wyjął dokładną mapę i przyjrzał się jej. Pojechał dalej drogą i po chwili skręcił w polną dróżkę, nieco już zarośniętą. Dotarł nią na szczyt niewysokiego pagórka. W dolinie była plantacja. A właściwie początek plantacji. Kilkunastu brudnych i obdartych narkomanów kopało motykami, przetwarzając step w kawałek ornego pola. Kilku wytyczało grządki na oczyszczonym już terenie. Kilku innych sadziło flance marihuany. Nad całością czuwało ośmiu dobrze zbudowanych byczków. Spostrzegli go w tej samej chwili, w której on zauważył ich. Zdążył się schylić, gdy kula z pistoletu roztrzaskała przednią szybę wozu. Wytoczył się na bok z pojazdu i wydobył z kieszeni krótkofalówkę.

– Mówi Biłyj, natknąłem się na gniazdo. Ośmiu, dziesięciu uzbrojonych. Mają terenową toyotę i półciężarówkę. Kwadrat osiemdziesiąty szósty. Przyślijcie posiłki.

– Przyjęte. – Rozległ się głos koordynatora.

Z dołu nadleciało jeszcze kilka kul. Zagrzechotały ponuro na karoserii. Powiał wiatr i cisnął mu prosto w twarz kawałek papieru, który wcześniej był przyklejony do szyby. Na kartce widniała tylko data. Jutrzejsza data. Miał się zgłosić na badania lekarskie. Kiedyś nie było tego problemu. Obecnie, w razie najlżejszej infekcji, pakowano ich natychmiast do kwarantanny, a już szczególnie starannie selekcjonowano wszystkich, którzy wjeżdżali do Strefy. Było to konieczne, obawiano się mutacji bakterii chorobotwórczych i wirusów. Ba, były nawet ku temu podstawy. Wiosną zmutowany wirus grypy zabił blisko dwieście osób w Kijowie.

Schował kartkę do kieszeni i sięgnął dłonią po mikrofon do megafonu na dachu auta.

– Uwaga, mówi inspektor Biłyj. Pojazd, do którego strzelacie, jest własnością rządu Ukrainy. Nie ważcie się niszczyć mienia państwowego!

Czasami lubił sobie przed robotą pożartować dla odprężenia. Wziął głęboki oddech. Spokojnie wyciągnął z bagażnika AKR i kilka granatów – spadek po niezwyciężonej armii radzieckiej. Wychylił się tylko tyci-tyci zza krawędzi skarpy.

– Może się dogadamy? – Dobiegło z dołu.

– Gówno – mruknął.

To przypominało zajęcia na strzelnicy. Po pierwszym strzale ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony. Strzelał pojedynczo, jedenaście razy. Wszyscy. Zbiegł na dół, podszedł do półciężarówki i otworzył z rozmachem tylne drzwiczki. Siedział tu jeszcze jeden człowiek. Przez szybę musiał wszystko widzieć.

– Nie zabijaj – zaskomlał. – Mam żonę i dzieci.

– Ja też, świnio, miałem dzieci – powiedział Ihor.

Pociągnął za spust, a po chwili starł strzępek mózgu faceta z czoła. Nikt nigdy nie kwestionował jego metod działania. Władze nie miały już czasu działać w białych rękawiczkach. Nadchodził etap szwadronów śmierci. Mafia była jak rak. Gdy liczba bandytów w społeczeństwie przekroczy wartość krytyczną, mnożą się bez żadnego opamiętania. Walka szła na śmierć i życie. Zza wzgórz wyłonił się patrolowy helikopter. Odsiecz. Zaraz nadjechały jeszcze dwa samochody patrolowe. Z pierwszego wysiadł major Akimow. Popatrzył na jatkę w dolince i pokręcił głową.

– Biłyj, ile razy mam powtarzać, że druga wojna światowa już się skończyła, a trzecia jeszcze nie zaczęła?

– Melduję posłusznie, że AKR mi się zaciął i nie mogłem przestać strzelać. – Ihor zrobił minę niewiniątka.

– Zaczynam mieć już dosyć podpisywania waszych raportów. Natknięcie się na uzbrojoną bandę – przywołanie do porządku, kroki zaczepne ze strony bandy – obrona konieczna mienia państwowego, w trakcie obrony zablokowanie się karabinu i konieczność strzelania aż do wyczerpania amunicji. Opanuj się trochę, człowieku. To nie są przedmieścia Kabulu, tylko strefa ochronna wokół elektrowni jądrowej w Czarnobylu.

– Widocznie zmyliło mnie ich uzbrojenie. Jeśli pozwolicie, to już pojadę. Jestem umówiony z Siergiejem Karpowem. A jeszcze mam jakąś dziwną plamę na zdjęciach lotniczych z ubiegłego tygodnia. Chcę to sprawdzić.

– Dobra. Proszę jechać. Wezwanie na rozprawę tych, którzy przeżyli, przyślemy gdzieś w przyszłym miesiącu.

Wzrok dowódcy daremnie szukał na pobojowisku oznak życia. Nie przeżył nikt.

Ihor wdrapał się na skarpę i wsiadł do samochodu. Popatrzył na zegarek. Teraz zostało mu już naprawdę niewiele czasu. Pojechał do elektrowni najkrótszą drogą. Profesor czekał na niego koło bramy zakładu na niewielkim parkingu w swojej ciężarówce-laboratorium.

Biłyj uśmiechnął się do niego i uczony odwzajemnił uśmiech. Budził zaufanie na pierwszy rzut oka. Wysoki, jasnowłosy, o pociągłej twarzy, arystokratycznych rysach.

– Witam, profesorze – powiedział Biłyj. – Mam dla pana podarunek od braci Bataszewów.

– To miło z ich strony. Zapraszam. – Karpow wskazał tył samochodu.

Wsiedli. Na dość niewielkiej przestrzeni urządzone było niezłe laboratorium. Trójwymiarowy mikroskop elektronowy, szereg urządzeń o nieznanym Biłyjowi zastosowaniu, dwie potężne zamrażarki, a nawet mały stół sekcyjny i skalpel ultradźwiękowy. W kącie pomieszczenia królował komputer z dużym monitorem o wysokiej rozdzielczości. Ihor postawił wiadro koło stołu. Zdziwił się lekko. Na blacie, oprócz innych książek, leżał elementarz.

– Ma pan ochotę na coś do picia? – zapytał profesor, krzątając się po swoim gospodarstwie.

– Herbaty, jeśli można prosić.

Po chwili siedział wygodnie i popijał, a profesor tymczasem przeglądał zawartość kubła. Najpierw wyciągnął coś podobnego do kamienia.

– Żółw stepowy, na oko sądząc, tegoroczny – powiedział. – Ciekawa anomalia, nogi dwa razy dłuższe niż być powinny i znacznie większe oczy. Może szkoda, że go złapali.

– Dlaczego? – zdziwił się Biłyj.

– Chyba miał szansę na lepsze przystosowanie się do warunków stepowych. Dłuższe nogi zapewniłyby mu szybsze, wygodniejsze poruszanie się w trawie, zaś duże oczy wskazują według mnie na nocny tryb życia.

Umieścił zwierzę w foliowej torebce i włożył ją do zamrażarki. Następnie wyciągnął kolejne paskudztwo.

– Hm, wygląda na bociana.

Ihor oderwał wzrok od szklanki i zerknął na wskazywany eksponat. Młody bocian, zamiast piórami, pokryty był czymś w rodzaju kolców, zaś w dziobie miał kilka krzywych zębów.

– Wychodzą cechy atawistyczne. Punkt dla mnie. – Uśmiechnął się profesor.

– Nie rozumiem.

– Widzi pan, Archaeopteryx, przodek naszych ptaków, miał zęby w dziobie. Później zanikły, ale widocznie informacja o nich zapisana jest gdzieś w genach nieaktywnych i teraz losowe ich łączenie pozwoliło na wypłynięcie. Czasami rodzą się dzieciaki z ogonami.

– Ostatnio nie tylko z ogonami – uzupełnił ponuro inspektor. – Co z tego będzie, profesorze?

– W jakim sensie?

– Zmutowane zwierzęta, zmutowane dzieci… Dokąd zajdziemy? Co będzie za dziesięć lat?

– No cóż. Skutki awarii są powoli usuwane. Potrwa to oczywiście jeszcze całymi latami. Skutki genetycznych mutacji są groźne i wiele jeszcze wyjdzie nieprawidłowości… Najcięższe przypadki są z reguły letalne. Mocno upośledzeni będą jakoś wegetowali w ośrodkach opieki, nie będą się rozmnażać. Niebezpieczne są najlżejsze uszkodzenia, bo one dadzą o sobie znać dopiero po upływie kilku pokoleń, gdy się zsumują. Ale mogą też być pozytywne skutki.

– Jakie?

– Jedna mutacja na milion daje efekty przydatne. Popycha ewolucję do przodu. Miałem jeden taki przypadek w Kazachstanie, gdzie badałem pewnego chłopca. Tamte tereny zostały napromieniowane kilkakrotnie silniej niż te w czasie naziemnych wybuchów jądrowych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.

– I co ten chłopiec?

– Lekki niedowład palców, a za to wystąpiła u niego noktopia.

– Nie jestem fachowcem…

– Noktopia, jak ją nazwałem, to zdolność widzenia w ciemności. Więc ten chłopiec mógł czytać gazetę, posługując się wyłącznie światłem gwiazd.

– Ja tam wolałbym mieć sprawne palce, żeby zapalać sobie do czytania światło.

– Ja także. Pojawiła się ciekawa cecha, ale współwystąpiła z negatywną. Tu może być inaczej – mogą wystąpić dwie negatywne. Bóg raczy wiedzieć, z jakim skutkiem.

Profesor umieścił w lodówce ostatnie paskudztwo i przysiadł się do inspektora ze swoją herbatą.

– Chciał się pan ze mną widzieć w jakiejś ważnej sprawie? Bo nie sądzę, żeby nasze spotkanie zostało uknute celem darmowego przetransportowania tego wiaderka – powiedział Ihor.

Karpow wybuchnął śmiechem.

– Faktycznie. Mam zmartwienie. Słyszał pan tu o koniach? Tych zmutowanych?

– Szczerze mówiąc, obiło mi się coś o uszy, ale…

Samosielcy twierdzą, że tu, na stepie, żyją konioludzie czy coś takiego. Dnie spędzają w norach, a w nocy wychodzą poszaleć.

– Tak, opowiadają sobie także historie o bocianach, które kradną dzieci zamiast je przynosić. I o krowach, które wysysają krew.

– Co jeszcze słyszał pan o tych koniach?

– Niewiele. Właściwie to już wszystko pan powiedział. Żyją nocą. Kopią sobie głębokie nory albo wykorzystują piwnice zburzonych domów. Unikają ludzi. Takie tam bajdy.

– Bajdy… Czasem mogą zawierać źdźbło prawdy.

– Nic podobnego. Profesorze, widział pan kiedyś norę wykopaną przez konia?

– Gdyby miały chwytne palce? Wilki czasem kopią nory.

– Ale jak wielka musiałaby być nora, żeby zmieścił się w niej koń? I jak taką wykopać w naszym czarnoziemie? Zapadłaby się.

– Mimo wszystko, gdybym mógł prosić…

– Oczywiście. Rozpytam się. No cóż, czas na mnie. Muszę jeszcze wpaść na bazę, przednią szybę diabli wzięli.

– Słyszałem, że rano była bitwa…

– Jaka tam bitwa. Drobna potyczka zaledwie. Bitwę to mieliśmy w zeszłym roku. Było ich trzydziestu i dobrze uzbrojonych…

Pożegnali się i Ihor pojechał. W warsztacie przy elektrowni wymienił szybę na nową. Tym razem zapędził się daleko na wschód. Zatrzymał samochód w opuszczonej wiosce i wdrapał się na dzwonnicę cerkiewną. Znowu wyciągnął lornetkę i długą chwilę lustrował widnokrąg. Jego uwagę przykuł dym, snujący się nad stepem gdzieś przy samej granicy Strefy. Przypatrzył mu się. Paliła się chyba nieduża plantacja. Obok zaparkowany był inny UAZ, na dachu miał numer, ale z tej odległości trudno było określić jaki. Z całą pewnością był to jeden z kumpli po fachu przy pracy. Inspektor zszedł po schodkach i wówczas usłyszał śpiew i okrzyki. Dobiegały ze świątyni. Odbezpieczył broń i podkradł się bliżej. Drzwi były uchylone. Wszedł do przedsionka i zajrzał w głąb. Wokół ołtarza tańczyli jacyś ludzie, smagając się łańcuchami. Minęła dobra chwila zanim wzrok przyzwyczaił się do panującego półmroku i dopiero wtedy rozpoznał ich przywódcę. Znał go, figurował w kartotece podobnie jak większość tych, którzy zamieszkiwali Strefę. To znaczy tych, których udało się złapać i wylegitymować.

– Stiepan Durow – mruknął do siebie.

Wycofał się po cichu. Ci tutaj akurat mieli prawo tu być, choć może należało wygonić ich z cerkwi. Historia Durowa była szeroko znana. Jego rodzina zmarła na chorobę popromienną. Wówczas założył sektę i ogłosił się prorokiem. Nazwali się Stowarzyszeniem Nowych Chłystów w nawiązaniu do starej sekty, działającej jeszcze za cara. Nowi Chłyści głosili, że skażenie promieniotwórcze wzmacnia się na skutek ludzkich grzechów i, aby się go pozbyć, należy złożyć ofiarę ze swojego bólu. Durow dotarł bardzo wysoko, przemawiał nawet w parlamencie. Rząd przydzielił mu dotację w postaci worka kartofli i roweru oraz wręczył przepustkę do Strefy i od tamtej pory przywódca religijny wędrował po całym terenie. Niebawem zebrał sobie dwunastu uczniów. Nikomu nie szkodził, nie było więc powodów, aby robić mu przykrości. Ba, nawet kilkakrotnie informował o mafijnych plantacjach i laboratoriach. Narkotyki też były, według niego, dziełem szatana i to łatwiejszym do wytępienia. Tak łatwym, że, aby nie trwonić swych świętych sił, zostawiał tę pracę doświadczonym rządowym tępicielom. Czasami zachodził też do brygad napełniających mogilniki, aby rozmawiać z nimi o Bogu i promieniowaniu i ponoć całkiem chętnie go tam słuchano. Ihor czasami wierzył w Boga, a czasami nie wierzył. Od czasu do czasu się modlił, niekiedy nawet zachodził do cerkwi.

Wjechał na jedną z nieużywanych od dawna dróg. Niebawem dotarł do kolejnej wioski. Długo szukał jej na mapie, zanim udało mu się zidentyfikować ruiny. Ostatecznie Strefa zajmowała dwa tysiące siedemset kilometrów kwadratowych i to z okładem, a wiosek też było odpowiednio dużo. Ta wyglądała na zupełnie opuszczoną. Tylko na popękanym asfalcie widniał ślad, jak gdyby ktoś przed chwilą dotknął jezdni mokrą podeszwą. Ihor odbezpieczył makarowa, a potem ostrożnie wszedł w krzaki. Wzdłuż drogi biegła ścieżka. Widniały na niej świeże ślady stóp. Sprawdził na mapie. Nie zaznaczono na niej, żeby ktokolwiek tu mieszkał na stałe. Ruszył szybkim krokiem, ale ostrożnie, gotów w każdej chwili na spotkanie niekoniecznie przyjaźnie nastawionych ludzi. Wyszedł na niewielką polankę. Na jej środku rósł mlecz. Wprawdzie zdarzało mu się już przedtem widzieć zmutowane chwasty, które pod wpływem promieniowania osiągały spore rozmiary, ale to, co zobaczył, przeraziło go. Mlecz miał liście długości ośmiu, dziesięciu metrów, z nielichymi kolcami. Pośrodku w niebo strzelała łodyga o grubości męskiego uda, wysoka na dobre cztery metry, zakończona kwiatostanem o masie co najmniej kilkudziesięciu kilo. Na obrzeżach zagajnika rosły następne okazy.

Nagle usłyszał szmer. Odwrócił się, podrywając broń. Za nim stał mniej więcej dwunastoletni chłopiec, wyraźnie upośledzony umysłowo. W Strefie praktycznie nie rodziły się dzieci. Musiał przybyć z zewnątrz i to dość niedawno, sądząc po stanie jego ubrania.

– Jak masz na imię? – zapytał Biłyj przyjaźnie.

Chłopcu wytoczyła się z ust gula śliny i spłynęła po brodzie.

– Jeehwen – wycharczał. – Niee strzee…

– Nie, nie będę strzelał. Jesteś tu sam?

– Mamaa.

– Zaprowadź mnie.

Poszli ścieżką. Na jej drugim końcu stała nieźle zachowana chałupa. Koło niej prała coś w misce tęga, starsza kobieta. Na jego widok wyraźnie się spłoszyła.

– Inspektor rządowy Ihor Biłyj – przedstawił się.

– Anna Timofiejewna.

– Zakładam, że wie pani, gdzie się znajduje i że jest to surowo zabronione?

– Nie mieliśmy gdzie się podziać. Proszę o nas nie meldować.

– To wszystko, co was otacza, to śmierć. Rozłożona na raty śmierć – powiedział, starając się, aby jego głos zabrzmiał poważnie. – Ziemia, powietrze, woda. Zboże na polu, owoce w sadzie. Zwierzęta w zagajnikach. Doradzałbym wam odejście stąd. Tu jest naprawdę silne skażenie.

Włączył licznik i przystawił do ściany chałupy. Rozległy się trzaski.

– Ile czasu nam zostało, jeśli pozostaniemy tutaj? – zapytała.

– No cóż. Za jakieś dziesięć lat pojawią się oznaki choroby popromiennej. A to oznacza śmierć w męczarniach. O ile wcześniej nie zabiją was nowotwory. Ponadto grasuje tu mafia, rozmaici szaleńcy i członkowie sekt religijnych. Nie licząc, oczywiście, dzikich zwierząt.

– Mam rewolwer.

– Zapewne nie zarejestrowany? – Westchnął ciężko widząc, że kiwnęła głową. – Naprawdę musicie tu zostać?

– A gdzie mamy żyć? Mafia przejęła nasze mieszkanie. Wywalili nas na ulicę. Pracy nie miałam od trzech lat. A tu za mieszkanie nie trzeba płacić, jedzenie samo rośnie. Dobre i kilka lat.

Mafia przejęła ich mieszkanie. Swojego czasu podobny problem mieli krewni Ihora w Czernihowie. Zadzwonili do niego, on przyjechał i następne gangi zawiązały się w tym mieście dopiero pół roku później. Poskrobał się po głowie. Potem z samochodu wydobył drugi licznik i podał kobiecie.

– Uważajcie na to, co jecie i pijecie i gdzie kładziecie się spać – powiedział. – Tu macie mapę. Zaznaczone są na niej stare stacje benzynowe. Na zimę przyda wam się nafta na oświetlenie. Kopie się dziurę obok starej cysterny. W glebie zostało sporo paliwa. Można zebrać nawet wiadro. Tylko uważajcie na innych amatorów. Poróbcie zapasy na zimę. Jeśli chcecie poczytać sobie gazet, to możecie je podkradać w tym miejscu. – Pokazał na mapie. – Mieszka tam dwu sympatycznych staruszków. Tylko że dla was to daleko, prawie dwanaście kilometrów. Możecie od nich wyłudzić trochę zboża na zimę. Mają pełen elewator.

Wyjął z aktówki blankiet i go wypełnił.

– To tymczasowe zezwolenie na pobyt. Innym inspektorom powinno wystarczyć. Wojsko i policja go nie honoruje, ale nie sądzę, żeby się tu zapędzili. Ale naprawdę radziłbym opuścić to miejsce.

– Dziękuję… Jak się mogę odwdzięczyć?

Wyjął z kieszeni notes, a z niego zasuszoną roślinkę.

– To jest marihuana. Gdyby znalazła pani kiedyś pole czegoś takiego albo maku, to proszę zadzwonić pod ten numer. – Zapisał jej na kartce. – Tu jest plan Strefy. Zaznaczone są na nim byłe urzędy pocztowe. W każdym takim miejscu jest aparat. Dzwoni się bezpłatnie. Za każdą plantację przyznawana jest nagroda. Dość symboliczna, ale na wasze potrzeby powinna wystarczyć. Jeśli będzie potrzebny lekarz, to jest jeden w elektrowni. Trzeba poprosić na bramie, to przyjdzie. Ale chorób, które są tu powszechne, nikt nie da rady wyleczyć. Bywajcie zdrowi. Może jeszcze się kiedyś zobaczymy.

Wrócił do samochodu i odjechał. Jeden dobry uczynek. Umrą tu tak czy siak. Parę kilometrów za wioską zjechał w step i u podnóża niewysokich pagórków zatrzymał samochód. Pora coś zjeść. Wydobył blaszane pudełko z kanapkami i butelkę z wodą mineralną. Jadł wolno, niespiesznie. Popijał wodą. Stopniowo wywołany głodem ucisk w żołądku osłabł. Właśnie dojadał ostatni kęs kanapki, gdy powietrze rozdarł przeraźliwy skowyt. Inspektor nie był w stanie rozpoznać, jakie zwierzę mogło go wydać, ale niemal od razu domyślił się, że to coś umiera. Walka z kłusownikami znajdowała się w zakresie jego obowiązków.

Wskoczył za kierownicę i ruszył przez niską na szczęście trawę w stronę wzgórz. Wyjechał na płaski szczyt i wypadł z samochodu. To, co zobaczył, zmroziło go. Jako mały chłopiec lubił obserwować życie owadów. Wtedy właśnie poznał zwyczaje mrówkolwów. Ich larwy kopały w piasku niewielkie dołki. Gdy nieostrożna mrówka wpadała do środka, czyhający na dnie drapieżnik ją pożerał. To, co tu zobaczył…

Lej, wyryty w piasku dolinki, miał dwadzieścia metrów średnicy i co najmniej siedem głębokości. Na jego dnie miotał się nieduży, brązowy konik. Mrówkolew też tam był. Monstrum, o długości co najmniej ośmiu metrów i potężnych szczypcach. Jednymi przyciskało ofiarę do ziemi, a drugie, mniejsze, położone koło otworu gębowego, poruszały się rytmicznie. Masa ciała gigantycznej larwy musiała wynosić setki kilogramów i inspektor wolał nie myśleć, ile i czego musiała dotąd zeżreć.

Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że nie mogą istnieć tak duże robale. Profesor Karpow wyjaśnił mu to bardzo dokładnie rok temu. Owad, pozbawiony szkieletu wewnętrznego, zapadłby się pod własnym ciężarem. Konstrukcja jego stawów nie była przystosowana do takiej masy, więc szybko odpadłyby mu nogi. Poza tym system oddechowy z całą pewnością nie zdołałby dostarczyć tlenu komórkom. Tchawki były zbyt mało wydajne. Profesor przytaczał jeszcze wiele innych argumentów. Wtedy, rok temu, Ihor wysłuchał go cierpliwie, a potem ruszył w step i przywiózł uczonemu półtorametrowej długości mrówkę.

Strefa rządziła się własnymi prawami. Latały tu pszczoły wielkości gołębi i komary jak wróble.

Źrebak zarżał przejmująco. Inspektor Ihor Biłyj lubił konie. Porwał ze sobą lewarek oraz pistolet i zbiegł na dół leja. Szczypce złapały konika wpół. Wbił pomiędzy nie lewarek i zaczął energicznie kręcić korbką. Potwór niespodziewanie puścił ofiarę i machnął odnóżami, wzniecając tuman pyłu. Zupełnie jak swój miniaturowy pierwowzór. Źrebak, rżąc, wyrwał się spod kleszczy i rzucił do ucieczki po stromej ścianie leja. Inspektor miał mniej szczęścia. Jedno ramię szczypiec zaczepiło go i miotnęło nim w piach. Zaraz potem opadło i Biłyj znalazł się niemal dokładnie w tej sytuacji, jak przed paroma sekundami konik.

– Zabawimy się, robalu – powiedział Ihor przez zaciśnięte zęby i władował w łeb monstrum cały magazynek z makarowa. Na szczęście rykoszet poszedł bokiem, niektóre pociski przeszły na wylot, ale na stworze nie zrobiło to większego wrażenia. Zacisnął tylko mocniej szczęki.

Biłyj wpakował mu drugi magazynek. Znowu bez efektu. I wtedy zrozumiał, że nie żyje. I nawet domyślił się, dlaczego. Kiedyś, dawno temu, oglądali w szkole tablicę przedstawiającą układ nerwowy owadów. Nie miały one wykształconego jednego ośrodka centralnego w rodzaju ludzkiego mózgu. System składał się z kilku prawie autonomicznych skupisk komórek nerwowych. Tak musiało być i w tym przypadku. Wbił kolbę karabinu pomiędzy szczęki i usiłował je rozewrzeć. Nie poddawały się, uścisk wręcz się wzmagał. Biłyj z kieszeni wyjął granat. Zginie, ale pośle to bydlę do piachu. W specnazie nauczył się, że przyjemność można czerpać nie tylko ze śmierci wroga, ale i swojej własnej… I wtedy właśnie, gdy już chciał wyciągnąć zawleczkę, rozległ się strzał. Chitynowy pancerz na jednym z ramion popękał. Po chwili padł drugi strzał, precyzyjnie w to samo miejsce. Stwór rozwarł szczypce, aby powtórzyć operację z wznieceniem chmury piasku, ale w tym momencie inspektor wyrwał się z osłabionego chwytu i pognał w górę. Tuman pyłu spadł na niego jak mała lawina, jednak on uciekał dalej, aż wreszcie zatrzymał się na samej górze. Wyciągnął zawleczkę i rzucił granat przez lewe ramię – na szczęście. Rąbnęło, że hej.

Wytrząsnął piasek z oczu i uszu i obejrzał się. I wtedy to zobaczył. Z drugiej strony leja sterczał z piasku tył samochodu marki Nissan Patrol. Jeden z jego kolegów zaginął bez wieści trzy dni temu razem z samochodem. Wyglądało na to, że właśnie się odnalazł. Monstrum, podziurawione odłamkami, powolutku zaczęło zagrzebywać się z powrotem. Biłyj pobiegł do swojego samochodu. Zajrzał do skrzynki i zaklął. Został mu tylko jeden granat, w dodatku gazowy.

Wymienił odruchowo magazynek w karabinie. Jeśli chciał załatwić tamto w dole, potrzebna mu była cięższa broń. Zaczął przerzucać sprzęt we wnętrzu pojazdu. Rewolwer, rakietnica, od lat nieużywana, ale jak na złość nie zabrał granatnika.

Niespodziewanie dłoń jego zacisnęła się na niewielkim obłym pojemniku. Gaz bojowy. Genialny, a przy tym ściśle tajny produkt przodującego niegdyś radzieckiego przemysłu wojennego. Inspektorzy mieli na wyposażeniu po jednym pojemniku. Właściwie nie było wiadomo, przeciw komu mieliby go używać, ale to była chyba niezła okazja. Podbiegł do leja, wyrwał zawleczkę, rzucił pojemnik na dół. Wnętrze dziury wypełniła blada mgła. Nic nie mąciło ciszy, ale niespodziewanie tam w dole zakotłowało się. Stwór rzucał się w agonii. Inspektor przypatrywał się temu z ukontentowaniem. Wreszcie gaz opadł. Miał być aktywny przez pięć minut, potem ulegał samoczynnemu rozkładowi.

Biłyj zaczął rozglądać się za tym, który strzelił z dubeltówki, prawdopodobnie ratując mu życie. Wzgórza były puste. Strzelba połyskiwała w słońcu na brzegu leja. Podszedł w to miejsce, szukając śladów. Ślady były. Płytkie, nieregularne zagłębienia. W suchym piasku słabo czytelne, ale wyglądały, jakby zostawiła je krowa o trzech racicach.

– Ki diabeł? – zdziwił się.

Bo to faktycznie wyglądało na diabła.

– Może ten źrebak? – zastanowił się.

Zaraz jednak odrzucił tę absurdalną myśl. Konie nie umieją strzelać z dubeltówek. Zresztą i tak nie mają palców, aby pociągnąć za spust. Przymknął oczy i zaczął sobie przypominać, jak wyglądał źrebak, którego uratował. Miał na pewno krótką głowę. Gdy wtedy wyrwał się spod szczypiec, biegł pod górę na dwu nogach? Zaraz, jak to było? Kopią nory? Wysysają krew? Konioludzie? Bzdury. A może jednak nie, bo kto by strzelał?

Inspektor odczekał jeszcze dodatkowo kwadrans zanim zszedł na dół. Zmusił się, żeby dotknąć nieruchomego cielska. Drżało lekko. Żyło. Wycofał się biegiem. Wyciągnął krótkofalówkę.

– Mówi Biłyj…

Akimow był bardzo zmęczony, ale nie odstępował ani na krok swoich ludzi. Aby dobrać się do bebechów potwora, musieli użyć nożyc do cięcia stali. Cielsko wciąż się ruszało. Druga grupa wyciągnęła nissana z jego piaskowego grobu. W żołądku larwy znaleźli resztki tego, kogo szukali. Wówczas Akimow poczuł się jeszcze bardziej zmęczony. A już zupełnie dobiła go wiadomość, że na okolicznych wzgórzach jest jeszcze kilka mrówkolwów, tyle że znacznie mniejszych. Takich po dwa metry.

– Co zrobimy z resztą tego świństwa? – zapytał Ihor, gdy zostali sami.

Major popatrzył na niego. W oczach miał obłęd.

– Musiało w końcu do tego dojść – powiedział. – Cholera, czuję się, jakbym występował w jakimś koszmarnym, amerykańskim filmidle. Można by je po cichu skasować. A można też zaprosić dziennikarzy.

– Dobry pomysł – podchwycił Ihor. – Liczba osób, usiłujących się tu dostać, spadnie od razu dziesięciokrotnie. A zagraniczni nagłośnią to u siebie i może Unia Europejska sypnie trochę grosza na likwidację skutków awarii.

– Mogą też zażądać od naszych jakichś bardziej zdecydowanych działań. Może nam to odstraszyć turystów. Mogą przyjechać ruscy szpiedzy i ukraść parę.

– Po co?

– Chociażby po to, żeby nad robalami popracować. Wyobrażasz sobie stado takich potworów, pełzające po ruinach Groznego? Skoro z karabinu tak ciężko je rozwalić… Zawiadomię Kijów. Niech zadecydują za nas tam na górze.

Pożegnali się i major poszedł do helikoptera. Inspektor ruszył najkrótszą drogą do bramy. I tak przeciągnął sobie dyżur, a miał miłą świadomość, że nie zapłacą mu za nadgodziny. Pieniędzy było mało. Z trudem wystarczało na amunicję, paliwo i pensje. Niebawem wjechał między domy Pripiati. Z zamyślenia wyrwał go niespodziewany ruch zauważony kątem oka. Zakręcił gwałtownie. Pustą alejką uciekał młody chłopak. Biłyj rozpędził wóz, zrównał się z uciekającym i uderzył go drzwiczkami. Ten stracił równowagę i upadł jak długi na ziemię. Nim zdążył wstać, Ihor stał nad nim z rewolwerem w dłoni.

– Imię, nazwisko, przepustka – zażądał.

– Pawło Staszew. Przepustki nie mam.

– Co masz w tym worku? Przyjechałeś na szaber? Dobre parę lat za późno.

– W worku jest mój pomysł racjonalizatorski – powiedział smętnie jeniec.

– Nasze państwo promuje wynalazczość. Pokaż to.

Chłopak wysypał inspektorowi pod nogi stos sztabek.

– Co to za metal?

– Żelazo. Z torów kolejowych. Pocięte na drobno.

– Ale po co?

– Widzi pan, to jest skażone. Można sprzedać je na czarnym rynku jako uran. Przy geigerze zapiszczy, a nie sądzę, żeby umieli…

– Umieją. W tym jest tyle izotopów, co żelaza w marchewce – powiedział inspektor. – Zobacz sam. – Przyłożył licznik.

Zatrzeszczało i strzałka odchyliła się trochę.

– A teraz zobacz to.

Przyłożył wskaźnik do butów chłopaka. Zaterkotało znacznie silniej i wskazówka wychyliła się aż na czerwone pole.

– Radziłbym ci je zdjąć i tu zostawić.

– Zaraz, zaraz, a w czym wrócę do domu? Do samej stacji jest trzydzieści kilometrów.

– Dojazd do aresztu na koszt państwa. – Biłyj rzucił mu kajdanki i lufą broni wskazał gościnnie tylne siedzenie samochodu.

– Mam się skuć? – zdziwił się chłopak.

– Jasne, sam widzisz, że mam zajęte ręce.

Faktycznie w jednej trzymał rewolwer, a w drugiej licznik. Więzień posłusznie założył kajdanki.

– Dobrze? – zapytał.

– Ujdzie.

Chłopak zatrzasnął za sobą drzwiczki samochodu.

– Ile lat dostanę?

– A ze dwa miesiące. Albo trzy. Gdzie wyciąłeś ten złom?

– Z szyny, leżała koło linii kolejowej.

– Też dobrze, że nie z samego toru, bo tędy czasem, mimo wszystko, jeżdżą pociągi. Byłby sabotaż i dziesięć lat.

Ruszył szybko w stronę granicy Strefy. Niebawem był przy bramie.

– Jesteś rozsądny? – zapytał.

– Tak. – Młody sięgnął po portfel.

Inspektor powstrzymał go gestem.

– Śmiem wątpić. – Rzucił mu kluczyki. – Rozepnij to żelastwo i znikaj. Trudno, buty straciłeś, trochę zdrowia też. Skąd jesteś?

– Ze Lwowa.

– Dobrze. Więc zapamiętaj, nigdy więcej się tu nie pokazuj. I zapomnij o tym pomyśle z uranem. Zajmij się lepiej szmuglem spirytusu do Polski. Od ciebie bliżej. A nasz kraj potrzebuje dewiz.

– Tak jest.

Chłopak odpiął kajdanki i oddał je Ihorowi. A potem wysiadł i ruszył w stronę dworca. Biłyj pojechał do bazy. Przez całą drogę tłumił śmiech i dopiero teraz pozwolił sobie na iście ośle ryki. Zazwyczaj oddawał szabrowników w ręce odpowiednich służb, ale pomysł tego młodego rozbawił go do łez. Miałby potem wyrzuty sumienia. Zaparkował wóz i podszedł do budynku, do głównej sali. Na fotelach siedziało tu kilku jego kumpli i major Akimow. Całą ścianę zajmowała mapa zamkniętej Strefy, upstrzona kolorowymi pineskami w miejscach, gdzie mieszkali ludzie. Kilka niklowanych gwoździ wbito w tych punktach, w których zginęli inspektorzy. Jeden gwóźdź był zupełnie nowy, a młotek leżał jeszcze na stoliku. Zebrani poderwali się i zgotowali Biłyjowi owację. Odpowiadał na pytania, pozwalał się klepać po plecach, wypił małe piwo a potem poszedł do siebie. Umył się starannie pod prysznicem. Szczególnie dużo uwagi poświęcił włosom. Napisał pośpiesznie raport i posłał go mailem do centrali, a potem z lubością wyciągnął się na łóżku i zapadł w sen.

Poderwał go sygnał alarmu. Wybiegł z pokoju, zatrzaskując drzwi. W dyspozytorni nie było nikogo, więc popędził do arsenału.

– Co się stało?! – krzyknął do magazyniera.

– Patrol wpadł w zasadzkę w sektorze trzydziestym pierwszym. Kilkudziesięciu uzbrojonych plus jakiś ładunek. Prawdopodobnie heroina.

Do magazynu wbiegali właśnie inni, wyrwani ze snu. Rozepchnął ich, wybiegając. Pierwszy wskoczył do samochodu i ruszył z kopyta. Na bramie go poznali. To, co działo się wewnątrz, musiało być poważne, bo na teren Strefy wjeżdżały właśnie dwa transportery opancerzone.

– Poprowadzę! – krzyknął.

Pomknął przodem. Wysoko po lewej zabłysły światła helikoptera. Zaraz też ujrzał błysk odpalanych rakiet. Na miejscu byli po dwudziestu minutach. W poprzek drogi stał spalony wrak poloneza i dwa UAZ-y.

– Są pod nami, na moście – rzucił na widok Biłyja jeden z inspektorów. – Helikopter zerwał drogę po drugiej stronie. Mają tira, nie dadzą rady tamtędy wyjechać.

Któryś z wojskowych, którzy przybyli wraz z nim, przejął dowodzenie.

– Dziesięciu od lewej, dziesięciu od prawej. Przestrzelić koła. Postarać się wziąć łobuzów żywcem.

Ihor założył noktowizor i przypatrywał się dolinie.

– Jeden nieduży samochód ucieka – powiedział. – Pojadę za nim.

– Dobrze – zgodził się dowódca. – Proszę uważać na siebie.

Prawie ich dochodził, gdy nieoczekiwanie jego auto zniosło z drogi prosto do rowu. Dłuższą chwilę wyplątywał się z pasów. Gdyby teraz zawrócili, zabiliby go bez trudu, ale widać woleli wiać jak najdalej… Wysiadł i obejrzał koła. W oponach tkwiły kolce z grubej blachy. W dodatku wysiadło mu radio.

– Diabli nadali – mruknął.

Zabrał makarowa z siedzenia i z bronią w dłoni ruszył w stronę głównej drogi. Noc była wyjątkowo piękna. Niebo pokrywały gwiazdy. Zioła pachniały upojnie. W tym zapachu też były izotopy. Szedł, rozglądając się na wszystkie strony i niespodziewanie zobaczył to. Dziwne zwierzę z mordą konia stało w trawie nieopodal. Na jego widok spłoszyło się i uciekło w step. Źrebak, który wystrzelił z dubeltówki. Nie, to niemożliwe. To coś, czymkolwiek było, biegło jakoś nietypowo. Zapalił latarkę, by poszukać śladów. Znalazł je. W pyle drogi odcisnęły się cztery krótkie grube palce, z przeciwstawnym kciukiem z tyłu. Trop był bardzo podobny do tamtego koło strzelby. Zresztą znajdował się nie dalej niż siedem kilometrów od górki z mrówkolwami. Opodal leżały najzwyklejsze w świecie końskie pączki. Przypomniał sobie wszystko, co słyszał. Kopią nory, wsysają krew. Wzruszył ramionami.

– Spokojnie, stary – powiedział sam do siebie. – Konik całkiem zwykły, tylko trochę zmutowany, to i ma palce u nóg.

Własne zapewnienie nie uspokoiło go specjalnie. Jeśli ma chwytne kończyny, to może także strzelać z dubeltówki. Biłyj sprawdził na kompasie kierunek i ruszył szybkim marszem przez step. Jeśli się nie myli, to za dwadzieścia minut powinien dojść do jednej z ważniejszych dróg.

Minął ruiny wioski. Domy zwalono dawno temu, ale cegły chrzęściły pod nogami. Rozglądał się uważnie. Na krawędzi pola widzenia mignął mu kilkakrotnie rozmazany cień, ale nie był w stanie powiedzieć, czy to koń, czy może jakieś inne zwierzę. W wiosce zachował się stary słup wysokiego napięcia. Tyle tylko, że bez okablowania.

Ihor wdrapał się na niego i rozejrzał po okolicy, starając się za pomocą noktowizora wypatrzyć jakieś szczegóły terenu. Zobaczył kilkanaście jasnych plam. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakaś mafia go namierzyła i że zaraz go zestrzelą, ale później, ku swojej uldze, przekonał się, że to tylko jakieś zwierzęta. Konie. Nieduże, wielkości może kucyków, może jeszcze trochę mniejsze. Daleko na południu zalśniły światła potężnej ciężarówki. Zapaliły się tylko na chwilę i zaraz zgasły. Zlazł na dół. Ze słupa wydawało mu się, że pojazd jedzie prosto na niego, droga musiała więc przebiegać gdzieś blisko.

Rzeczywiście, była tu stara, asfaltowana szosa. Poczuł, że ręce ma mokre od potu. Mieszkają w norach i pijają ludzką krew. Brednie. Ciężarówka wyjechała na wzgórze dwa kilometry dalej. Zapalił latarkę i, ustawiwszy czerwone szkło, powiesił ją na krzaku obok drogi, sam zaś przebiegł dwadzieścia metrów i, z makarowem w ręce, przyczaił się na poboczu. Kierujący pojazdem zignorowali wezwanie do zatrzymania się i dopiero seria po kołach ich przekonała. Jak się okazało, była to stara cysterna na mleko.

– Wyłazić – polecił Ihor, omiatając światłem drugiej latarki kabinę.

Na drogę zeskoczył najpierw Iwan, a potem Aleksiej. Ręce trzymali w górze.

– Biłyj, chłopcze, chyba nas nie zastrzelisz?

Nie strzeliłby. Za starzy, mogliby paść na zawał od samego huku.

– No i co? – zagadnął. – A dokąd to się wybieracie z cysterną bimbru? Znudziło wam się mieszkać w Strefie?

– My tylko tak, na wycieczkę – powiedział Aleksiej.

– Do Soczi na wczasy? A ten bimber po to, żeby się nie nudziło?

– Aha – potwierdził Iwan. – To tylko na własny użytek.

– Tysiąc litrów? Na własny użytek? Przecież pilibyście to minimum pięć lat. Zawiodłem się na was, dziadkowie. Bardzo się zawiodłem. A teraz spuścić to wszystko do rowu.

– Biłyj, chłopcze, nie zrobisz nam tego!

– Dla was nie jestem chłopcem, tylko inspektorem. Zbrojnym ramieniem rządu. Mogę przymykać oczy na wasze matactwa, ale nie mogę dopuścić do wywozu takich ilości skażonego produktu ze Strefy. Wiaderko możecie sobie zostawić na pocieszenie, a resztę do rowu!

Westchnęli ciężko i otworzyli dolny spust. W powietrze buchnął oszałamiający zapach. W rowie powstało niezłe jeziorko.

– No, to zmiatajcie do siebie – polecił im. – Jedną oponę macie przebitą, ale do domu dociągniecie. Zaczekajcie, zabiorę się z wami do szosy…

W tym momencie po drugiej stronie rowu stanęła jakaś grupka. Biłyj odwrócił się, gotów do strzału. Durow w otoczeniu swoich apostołów. Na głowę założył koronę cierniową uplecioną z drutu kolczastego. Biłyj wzdrygnął się na ten widok.

– Alkohol to szatan – oświadczył prorok silnym głosem. – A szatana należy niszczyć we wszystkich jego przejawach.

Zapalił zapałkę i, nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, rzucił ją w taflę cieczy u swoich stóp. Buchnął błękitny płomień.

– Dostąpcie wraz ze mną chrztu przez ogień – zachęcił Durow, po czym wstąpił pomiędzy szalejące płomienie.

Współwyznawcy rzucili się do niego i, okrywszy go własnymi płaszczami, tłumili ogień. Obaj staruszkowie, nie czekając na dalszy bieg wypadków, ruszyli ostro cysterną.

– Hej, a ja? – wściekł się Ihor.

Nie zaczekali. Zwolennicy Durowa ugasili ubranie swojego półprzytomnego proroka i zbierali się do odejścia. Inspektor został sam. Rozejrzał się po okolicy, zauważywszy jaśniejszą plamę, zaczął przedzierać się w jej kierunku. Im bliżej niej był, tym bardziej miał pewność, że jest to koń. I nagle niespodziewanie poczuł, iż ziemia umyka mu spod stóp.

Ocknął się w kiepsko oświetlonym pomieszczeniu. Kiedyś musiała to być piwnica na kartofle. Obecnie przekształcono ją w dziwne skrzyżowanie warsztatu z biblioteką. Książki stały na regale, zawinięte w plastik. Faktycznie, było tu dość wilgotno. W drugim końcu pomieszczenia walały się elektroniczne wnętrzności wyprute z kilku telewizorów. Ihor poczuł, że ma na głowie zimny kompres. Wzrokiem przesuwał wolno po izbie, aż spostrzegł koszmar. Koszmar wyglądał z grubsza jak koń. Siedział w pozycji wyprostowanej na krześle, zupełnie jak człowiek. Był wielkości niedużego kuca. Miał po cztery palce u rąk z przeciwstawnym kciukiem. W jego oczach błyszczała inteligencja. Inspektor zamknął oczy i policzył do dziesięciu. Żyją w norach. Wypijają ludzką krew. Porywają dzieci, nie to nie one, to bociany. Aha, i jeszcze umieją strzelać z dubeltówki. Otworzył oczy. Zmora siedziała spokojnie.

– Tyy koo? – zapytała, starając się naśladować ludzkie dźwięki, choć wychodziło jej to raczej kiepsko.

– Inspektor Ihor Biłyj.

– Pooljjijja?

– Z policji? Pytasz, czy jestem policjantem? Niezupełnie. Łapię producentów narkotyków. Rozumiesz?

Stwór kiwnął głową.

– To moja praca. A wy, kim jesteście?

– Konii.

– Tyle to i ja widzę. Waszymi przodkami były konie. Jesteście mutantami popromiennymi?

– Konii. Myy nowiii.

– Jesteście nowym gatunkiem. Skąd znacie mój język?

– Tiijiiwjji.

– Chodzi ci o telewizję?

– Ji!

– Świetnie. – Popatrzył na szereg wybebeszonych telewizorów i jeden, który działał, nie wydając dźwięku. – Co ze mną zrobicie?

– Bedi ji siikii?

– Oczywiście, że będą mnie szukać. A myśleliście, że co?

W tej chwili do piwnicy weszli profesor Karpow i drugi koń.

– A, to ty Ihor.

– Pan profesor tutaj?

Karpow wzruszył ramionami.

– Nie wiem, dlaczego cię to dziwi.

– Nie wiedział pan jeszcze wczoraj rano o ich istnieniu…

– Wybacz, chłopcze, po prostu usiłowałem wysondować, co wiesz. Ale to nieistotne. Powiedz, co o tym sądzisz.

– Hm, te istoty…

– Jesteśmy inteligentni – oświadczył kuc, który wszedł wraz z profesorem. – I niegroźni.

Jego głos był bardzo ludzki, ale jednocześnie rozbrzmiewały w nim dziwne nuty, coś jak płyta, wirująca na nieco zbyt szybkich obrotach.

– Rozumiesz teraz, w czym problem? – zapytał profesor. – Nauczyłem ich wszystkiego, czego mogłem. Kolej na ciebie.

– A czego ja mam ich uczyć?

– Strzelać – powiedział ten, który wszedł. – I o granatach. Strategii i taktyki. Musimy przetrwać…

Umieją strzelać z dubeltówki. A teraz ma ich nauczyć, jak strzelać z karabinu.

– Bronić się, przed kim?

– Przed ludźmi – wyjaśnił cierpliwie Karpow. – Sam rozumiesz, co będzie się działo, jeśli ich istnienie wyjdzie na jaw. A mimo podjętych środków ostrożności, widziało ich już kilka osób. Ty, zdaje się, nawet wczoraj po południu uratowałeś jedno źrebię.

– Strefa jest duża…

– Nie dość duża. Nie wystarczy, gdy rzucą przeciw nim helikoptery, satelity i zdjęcia w podczerwieni. Poza tym występuje tu zbyt silne promieniowanie. Wykończą się w ciągu kilku pokoleń. Potrzebują czystego terenu, aby ich nowe cechy mogły się utrwalić. Tu grozi im całkowite zwyrodnienie na skutek promieniowania.

– Czemu jeden mówi, a inne nie? – Gestem wskazał siedzącego przy łóżku, który zarżał z oburzeniem.

– Mutacja. U mniej więcej co czwartego w tym kierunku. Mamy opracowaną trasę ucieczki, potrzebujemy fachowca, który pomoże nam to zrealizować.

– I to na mnie padło?

– A myślisz, że po co łazimy za tobą od tygodnia?

– Zapłacimy – powiedział ten spod drzwi. – Ile zechcesz.

– Właściwie to z punktu widzenia prawa i nauki w ogóle nie istniejemy, więc pomagając nam, nie łamie pan żadnych przepisów – wtrącił jeszcze jeden, który wszedł z korytarza po lewej.

Ciężko było go zrozumieć, ale udało się.

– Czym zapłacicie? – zapytał z przekąsem Biłyj. – Sianem?

Siedzący przy łóżku wybiegł i po chwili wrócił ze sporym woreczkiem Wysypał jego zawartość na koc. Błysnęły siedemnastowieczne, holenderskie dukaty.

– Skąd to macie? – zdziwił się inspektor.

– Wykopaliśmy w trakcie drążenia nor. Pojedziesz z nami? Mamy też ciężarówkę. Odebraliśmy mafii. Inteligencją. Podstępem, a nie siłą.

Kopią nory. Są cywilizowani, nie wypijają ludzkiej krwi. Ale strzelać potrafią. Inspektor wstał i wyjrzał na zewnątrz. Była tu druga piwnica. W kilku szkolnych ławkach siedziały małe kucyki i czytały coś z książek, leżących przed nimi. Nad uchem brzęczał mu głos profesora:

– Ich istnienie większość ludzi odbierze jako śmiertelne zagrożenie. W wieku trzech lat osiągają pełną dojrzałość płciową i emocjonalną. Umieją chodzić, mówić i czytać w wieku sześciu miesięcy. Jedna samica może urodzić w ciągu swojego życia nawet dziesięcioro dzieci. Przewieziemy je do Kanady. Tam są duże przestrzenie. Przez pięćdziesiąt lat…

Nie słuchał go dalej. Uczony najwyraźniej zafascynowany był swoim odkryciem. Ihor patrzył. Młode koniki poczuły wzrok inspektora, przyglądały się, zaciekawione.

– Co czytacie?

Zarżały, nie zrozumiał ich. Rozłożył bezradnie ręce. Podniosły książki, aby mógł zobaczyć okładki. Każde trzymało co innego. Niespodziewanie wzrok Biłyja przykuła niewielka kłaczka o jasnej grzywie i długim jasnym ogonie, która siedziała pod ścianą. Czytała „Przygody Tomka Sawyera”. Była w jakiś sposób podobna do jego córki Oksany, tej, którą tyle lat temu pochłonęła ziemia. Drgnął, gdy głos profesora wyrwał go z zamyślenia.

– Bóg dał człowiekowi konia na przyjaciela. Podeptaliśmy ten dar, zmarnowaliśmy, czyniąc z konia swojego niewolnika. Ale Bóg jest cierpliwy. Dar wrócił do nas. Teraz konie nie będą naszymi przyjaciółmi, ale braćmi w rozumie. Musimy im tylko trochę pomóc na początek. Ja i ty. Przejdziemy do historii.

– To jak, pomożesz? – zapytał jeden z kuców.

Umieją strzelać z dubeltówki. Są inteligentne. A ludzkość dąży do samozagłady… Kiedyś, gdy na świecie zostanie niewielu ludzi, dwie rasy będą mogły się wspierać. I on może pomóc. Zostawić to wszystko. Strefę, w której jedni sieją mak, żeby robić z niego heroinę, a inni do nich strzelają. Zostawić przeszłość. Kuce powtórzyły pytanie. Trzeba było się decydować, tu i teraz i wiedział, co ma zrobić. Inspektor rządowy Ihor Biłyj rozciągnął wargi w uśmiechu.

– Właściwie, to zawsze lubiłem konie…

Загрузка...