Samolot do dalekiego kraju

N asz sklepik nie jest duży. Można nawet powiedzieć, że jest zupełnie malutki. Od strony hali mamy drzwi szerokości osiemdziesięciu centymetrów, a obok – półtora metra szklanej witryny. W głąb pomieszczenie sięga czterech metrów. Uściślijmy, cztery metry to przestrzeń przeznaczona dla klientów. Kończy ją półmetrowej szerokości lada, za którą jest jeszcze metr luzu. Tam siedzimy ja i mój daleki krewny. On jest szefem biznesu, a ja bezrobotnym kuzynem, któremu w ramach solidarności rodzinnej trzeba było dać jakiekolwiek zajęcie.

Za nami wisi szafka ekspozycyjna, a po obu stronach pod ścianami stoją wąskie, oszklone regały z towarem. To sprawia, że wnętrze wydaje się jeszcze ciaśniejsze. Wujaszek nie posiada za grosz smykałki do projektowania ekspozycji, więc wszędzie skrzy się niklowana stal i szkło. Jeśli terroryści odpalą kiedyś bombę w hali lotniska, zginiemy natychmiast, naszpikowani odłamkami gablotek.

Nie mamy dużo towaru, jednak mimo recesji utrzymujemy się jakoś na powierzchni – głównie dzięki sporej dynamice sprzedaży i paskarskim marżom. Mówiąc pokrótce, sprzedajemy te wyroby siedemdziesiąt procent drożej niż kupujemy, jednak, biorąc pod uwagę rozmiary sklepu, wysokość czynszu, obciążeń podatkowych i składek na ZUS, ledwo wychodzimy na zero. Dzięki temu nie dostajemy wrzodów na sumieniu – taniej się nie da. Zresztą gros nabywców pochodzi z krajów, gdzie zarobki są zdecydowanie wyższe niż u nas…

Aha. Zapomniałem dodać, że jest jeszcze zaplecze. Pakamerka o wymiarach dwa metry na jeden, w której można powiesić ubranie i umyć ręce w zlewie. Nie wolno nam w niej gotować wody na herbatę. Zresztą i tak nie ma tam gniazdka.


***

Po raz pierwszy zobaczyłem tego człowieka trzeciego dnia pracy. Starszy mężczyzna, ubrany w archaiczną, dwurzędową marynarkę, wędrował bez celu od sklepiku do sklepiku. Przed każdym zatrzymywał się na mniej więcej dwadzieścia sekund. Taksował wystawę długim spojrzeniem wyblakłych, błękitnych oczu. Potem krzywił się, jakby zjadł cytrynę.

Gdy stanął przed naszą witryną, mogłem przyjrzeć mu się dokładniej. Miał równo przyciętą, siwą, capią bródkę i gęste, choć równie siwe włosy. Oceniłem jego wiek na około osiemdziesiąt lat. W ręce trzymał laskę, ale nie opierał się na niej. Widać nosił ją tylko dla fasonu. Wyglądał trochę jak stary nauczyciel.

Zlustrował nasz towar takim samym ostrym spojrzeniem i identycznie się skrzywił.

– Badziewie. – Odczytałem z ruchu jego warg.

Minął sklepik i z gracją zaczął wspinać się po schodkach prowadzących na galerię. Spojrzałem na wystawione w gablotce srebrne drobiazgi. Miał rację. Wyroby wykonane przez rozmaitych artystów plastyków miały jedną wspólną cechę. Były porażająco brzydkie. Nowoczesne kształty, toporne, maszynowe wykonanie. Do tego trochę biżuterii, pretendującej do miana oryginalnej, przeważnie bryzgi kruszcu, przewiercone i nanizane na żyłki. Takie naszyjniki sam umiałbym zrobić.

– Znowu ten świr – mruknął szef.

Nie zdążyłem go o nic zapytać, bo do sklepu wtłoczyło się kilkunastu Japończyków. Trzeba było brać się do roboty.

Ponownie zobaczyłem go godzinę później. Wyszedłem rozprostować nogi i – co tu dużo ukrywać – rozejrzeć się trochę po hali. Siedział na antresoli, koło kantorków linii lotniczych i jadł drugie śniadanie. Nie wyglądał na wariata. Jednak z niewiadomych przyczyn przyciągał uwagę. Wydawało się, że na coś czeka. Wróciłem do sklepu.

Wujaszek zostawił mnie na gospodarstwie i poszedł załatwiać jakieś sprawy w ZUS-ie. Sprzedałem bransoletkę ślicznej, młodej Japonce i z nudów wyciągnąłem kajet. Naszkicowałem kilka prostych wzorów wisiorków. Gdyby tak… Tłum przewalał się za witryną. Uśmiechałem się i wykonywałem zapraszające gesty, ale większość omijała nasz interes szerokim łukiem. Wrócił mój pracodawca. Obejrzał rysunki i dał kilka sugestii.

Staruszka zobaczyłem ponownie o osiemnastej. Wyglądał na zmęczonego. Przespacerował się wzdłuż sklepów, na chwilę zawiesił wzrok na naszej witrynie. A potem odszedł.

– Dlaczego uważasz go za wariata? – zapytałem.

– Ten człowiek przychodzi tu od dwudziestu lat, może dłużej. Codziennie obchodzi wszystkie biura lotnicze, usiłując kupić bilet do nieistniejącego miasta. A potem w hali czatuje na pasażerów, którzy rzekomo mają stamtąd przylecieć – wyjaśnił.

Zrobiło mi się żal nieznajomego dziadka.


***

Zrobiłem małe zakupy. Nieduży kawałek srebrnej blachy nabyłem w sklepiku przy Elektoralnej. Obok kupiłem kilka przydatnych drobiazgów. Jeszcze trochę miedzi i brązu w sklepie z metalami kolorowymi…

Gdy w liceum wycinałem ze sklejki i cienkiej metalowej folii różne detale, potrzebne do modeli statków, nie przypuszczałem, że kiedyś te umiejętności mogą mi się przydać w pracy. No i proszę…

Wypiłowałem laubzegą kontur Polski z miedzianej blachy. Postarałem się, żeby granica wyszła możliwie realistycznie. Potem wypolerowałem metal na kawałku skórzanej teczki, używając ruskiej pasty diamentowej. Głównie chodziło mi o lekkie zagładzenie ostrych krawędzi. Wreszcie miniaturowa Polska zalśniła jak lustro. Zaciągnąłem tył kwasem siarkowym i, nie żałując cyny, dolutowałem agrafkę jubilerską. Schłodziłem i sprawdziłem, jak trzyma. Solidna robota. Może lepiej byłoby dać twardy lut mosiężny – ale nie umiałem… Teraz nałożyłem na broszkę małego, dobrze wypolerowanego, srebrnego orzełka. Zlutowałem i obejrzałem krytycznie. Jak na pierwszą próbę chyba nieźle. Zabrałem się za drugi egzemplarz. Wykonanie obu zajęło mi w sumie sześć godzin.


***

Lotnisko przypomina gigantyczny młyn. Minuta po minucie taksówki, autobusy i inne pojazdy wypluwają pasażerów. Ich rzeka przechodzi przez szczegółową kontrolę antyterrorystyczną i wdziera się do hali. Na parterze gromadzą się ludzie, których wyrzuciły ze swych trzewi przylatujące samoloty. Z piętra odlatuje się za granicę.

Do liczby półtora miliona podróżnych, którzy rokrocznie przylatują lub odlatują, należy doliczyć drugie tyle – krewni, przyjaciele, kontrahenci odprowadzają ich lub przychodzą odebrać. Mamy więc dziennie około dziesięciu tysięcy potencjalnych klientów. Do naszego sklepiku zachodzi jeden procent wszystkich podróżnych – szef zainstalował w drzwiach fotokomórkę liczącą. Co czwarty coś kupuje.

Moim zadaniem jest zwiększenie tego odsetka dwukrotnie. W tym niełatwym zadaniu ma mi pomóc pobieżna znajomość podstawowych zwrotów w ośmiu językach. Jeśli dynamika sprzedaży nie wzrośnie w ciągu trzech miesięcy, wujaszek z żalem będzie musiał wylać mnie na bruk. Jeśli sprzedaż spadnie, sam będzie musiał zamknąć interes.

Pozostaje się zatem modlić, żeby terroryści nie zrobili żadnej hecy na naszym lotnisku.


***

Wujaszek w zadumie obejrzał moje dzieło.

– Niczego sobie – mruknął. – Tylko jak my to zafakturujemy? Zrobimy eksperyment. Niech sobie leży w gablocie. Do dwu egzemplarzy nikt się nie przyczepi. Chociaż jak będzie remanent… – zasępił się.

Opowiadał mi już trochę o zwyczajach urzędu skarbowego i ZUS-u, ale dopiero po chwili zrozumiałem, że boi się wystawić lewy towar.

– A może położymy obok niego kartkę z napisem „dekoracja” i w razie czego powiemy, że to w ogóle nie jest na sprzedaż – podsunąłem.

– Ty to masz łeb – mruknął zadowolony.

Poszedł coś zjeść, a ja przygotowałem etykietkę w czterech językach. Wrócił i popatrzył na to z politowaniem.

– Dla kogo jest ta informacja? – zapytał.

– No, na wypadek kontroli.

– No właśnie. Jak cudzoziemiec zobaczy kartkę „dekoracja”, to zgrzytnie zębami i nawet nie zapyta. Informacja jest dla kontrolerów, więc niech będzie po polsku. A tamci to potencjalni klienci.

Spojrzałem na niego z szacunkiem.

– Do głowy by mi nie wpadło – powiedziałem z uznaniem.

– Porobisz parę lat w tym fachu, to takie rzeczy po prostu będziesz wiedział. – Uśmiechnął się lekko.

Jedną broszkę położyliśmy w zewnętrznej witrynie, drugą w środku.


***

Szef poszedł załatwiać sprawy urzędowe a ja zostałem pilnować interesu. Jak w tym dowcipie o umierającym żydowskim handlarzu – ktoś zawsze musi czuwać w sklepie… Siedziałem i w zadumie szkicowałem w kajecie nowe, bardziej skomplikowane wzory biżuterii, gdy nieoczekiwanie do środka wparował nowy klient. Od razu wyczułem, że to dyplomata. Był ubrany w garnitur, na to narzucił płaszcz z wielbłądziej wełny. W ręce trzymał czarną, skórzaną walizkę z okuciami na rogach.

– Nie ma właściciela? – zapytał po rosyjsku.

W jego głosie wyczułem rozczarowanie. I jakby tajoną złość. To nie był dobry człowiek.

– Niestety. – Rozłożyłem ręce. – Pojechał do urzędu.

I nagle skojarzyłem. Wujaszek uprzedzał, że ktoś taki może przyjść.

– Przepraszam, pan Valentin Sokow? – zapytałem.

Kiwnął głową.

– Wuj naszykował wszystko, co pan zamawiał poprzednim razem – powiedziałem.

Twarz gościa rozpromieniła się, choć oczy pozostały chłodne. Spod lady wydobyłem czarny neseser i otworzyłem go. Na aksamitnej wyściółce leżało kilkanaście wyrobów. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest to towar odrobinę lepszego sortu niż badziewie upchane po gablotkach. Obejrzał go pobieżnie i mniej więcej połowę odrzucił. Resztę kazał zapakować.

W zadumie przebiegł wzrokiem po gablotce i gestem wskazał moją broszkę.

– Chciałbym jeszcze zobaczyć to – rozkazał.

Nie wyczułem w jego głosie żadnych uczuć, za to we mnie wszystko zwinęło się w supły. Podałem mu drobiazg. Oglądał go przez kilka minut.

– Ty to zrobiłeś? – zapytał.

– Skąd pan wie? – zdumiałem się.

Na jego wąskie wargi wypełzło coś na kształt uśmiechu.

– Błyszczące oczy, drżenie dłoni, nie potrafisz panować nad swoimi emocjami – powiedział cicho. – Popatrzmy.

Obejrzał detal pod światło i w zadumie potarł palcem wskazującym koniuszek nosa.

– Niezłe – skwitował. – Zwłaszcza jak na pierwszą próbę. Ale nie wezmę. Musisz jednak jeszcze się trochę postarać.

– Jest lepsze niż to, co pan kupił. – Uśmiechnąłem się

– Owszem, ale ten złom jest mi potrzebny na prezenty dla tych debili, z którymi będę musiał rozmawiać – wyjaśnił. – To, co zrobiłeś, jest za dobre dla nich, a dla mnie – wybacz – jeszcze za słabe. Ile się należy?

– Tysiąc osiemset dwadzieścia złotych.

Podał mi platynową kartę kredytową. Wyglądała normalnie, ale w dotyku poczułem, że wykonano ją nie z plastiku, ale z cieniutkiej płytki twardego metalu. Matową powierzchnię zdobił napis Banco National de Lissa. Automatycznym ruchem przesunąłem ją przez czytnik. Czasem bywały problemy, gdy na przykład Japończycy usiłowali tak płacić. W tym przypadku urządzenie zareagowało natychmiast: „nieznany typ karty”.

– Przykro mi – zacząłem, ale on sam zauważył swoją pomyłkę.

Teraz podał mi zwyczajną visę. Bank bez kłopotu autoryzował transakcję.

– Czasem się człowiek zagapi – mruknął.

W tym momencie zauważyłem szalonego dziadka. Stał może dziesięć metrów od nas, w głębi hali i pożerał nasz sklepik wzrokiem.

– Czy będzie pan jeszcze coś zamawiał? – zapytałem.

Dyplomata uśmiechnął się leciutko.

– Pracuj, zobaczymy, co zdołasz wymyślić – powiedział po polsku i to prawie bez obcego akcentu. – Z szefem skontaktuję się osobiście.

Uniósł z podłogi swoją walizkę. Zauważyłem, że zamki zabezpieczono nalepkami „poczta dyplomatyczna”. Na przywieszce widniały trzy literki: VIP. Zerwał ją i, zmiąwszy, wsadził do kieszeni. Pakunek z naszyjnikami wrzucił do środka.

– Do zobaczenia – burknął.

Odszedł. Wujaszek przyszedł po pół godzinie.

– Ruszałeś neseser? – Zauważył od razu, że stoi w innym miejscu.

Wyczułem w jego głosie niemy wyrzut. Widocznie pomyślał, że zawiodłem jego zaufanie…

– Był pan Valentin. Wybrał sobie trochę rzeczy. Połowę mniej więcej.

Szef otworzył walizeczkę i przejrzał pospiesznie jej zawartość.

– Cholera, wybredny jak primabalerina – mruknął. – No nic, gibaj coś zeżreć. Dobrze się spisałeś… – pochwalił mnie nieoczekiwanie. – To nasz niemal stały klient. I zawsze kupuje za ładne kilka setek…


***

Poszedłem rozprostować nogi. W kafejce zamówiłem sobie szklankę herbaty. Nie miałem forsy, by jeść tutaj. Ceny co najmniej dwukrotnie przewyższały normalne. Siedziałem i w zadumie sączyłem gorzki napój. Szalony staruszek usiadł po drugiej stronie stolika.

– Widziałeś go – odezwał się. – Oni istnieją…

– Kto? – zdziwiłem się.

– Tamci. Przylatują do nas raz na kilka, kilkanaście tygodni. Teraz się już nie kryją tak jak kiedyś. Czasem nawet na tablicy wyświetlą informację: „Lot specjalny z Lissy”.

– Ale biletu w tamtą stronę nie można kupić? – Przekornie przechyliłem głowę.

Szarobłękitne oczy starca spojrzały na mnie bystro. Nie wyglądał na wariata.

– Już ci o mnie mówili?

– Owszem. – Wzruszyłem ramionami.

– Rozpoznasz ich. Wcześniej czy później nauczysz się tego. To dziwni ludzie. Wtedy sam zrozumiesz. Pogadamy znowu za trzy, może cztery miesiące… Wtedy wymienimy doświadczenia.

Wstał ze swoją herbatą i odszedł. Dziwny człowiek, ale doceniłem, że nie chciał się narzucać.


***

Dwa dni później sprzedałem pierwsze broszki. Kupili je polonusi z Kanady, bardzo im się spodobały. Bez mrugnięcia okiem dali po dwieście złotych. Nie wybiłem należności na kasie fiskalnej.

– Jak się będziemy dzielić? – zapytałem wujaszka, gdy tylko wyszli.

– Jedna czwarta dla mnie – zadecydował. – I może warto wyłożyć więcej tych dekoracji?

Wyjąłem z aktówki pudełko. Miałem w nim swoje skarby: miniaturową latarnię z brązowej blachy, z dolutowanym u podstawy kotkiem ze srebra, ozdobionego niellem, kilka wisiorków, srebrną ramkę i ozdobną literkę z brązu, klonowe liście z miedzianej blaszki, na nich srebrny kot goniący mysz.

– Ciekawe – mruknął. – Odbiega od masówki, ale cholera wie, czy kogoś zainteresuje.

Ujął ostatnią w rękę i obejrzał.

– Nieźle wyszło – ocenił. – Wrzuć do walizki ze złomem dla Valentina.

Poczułem się doceniony.


***

Moje wyroby schodziły, aczkolwiek kiepsko. Czasem sprzedawała się jedna broszka na tydzień, czasem dwie. Wychodziła z tego prawie druga pensja, ale i tak robiłem ich o wiele więcej, niż byłem w stanie upłynnić. Zapas rósł w nieskończoność, miałem przeszło trzydzieści sztuk. Przeliczałem potencjalną wartość i zgrzytałem zębami.

Słowa dziadka dziwnie mocno wryły mi się w pamięć. Zepchnąłem je jednak do podświadomości. Widywałem go od czasu do czasu, snuł się po lotnisku, pił niezliczoną ilość herbat, czasem siedział gdzieś z książką i, zatopiony w lekturze, tylko od czasu do czasu rzucał okiem na przewalający się po hali tłum. Raz czy dwa kontrolowali go ochroniarze. Widocznie na tyle wyraźnie różnił się od tłumu, by wzbudzić ich zainteresowanie.

– Tylko młodzi go sprawdzają – powiedział wujaszek, gdy mu o tym wspomniałem. – Starzy dawno go zapamiętali…


***

Wrzesień zmienił się w październik, potem przyszedł listopad. Życie lotniska toczyło się swoim naturalnym trybem. Łaziłem po hali, popatrując na tłumy pasażerów. Strażnicy znali mnie już z widzenia, nie kontrolowali. Szalony staruszek pojawiał się teraz rzadziej, kiedyś nie było go cały tydzień. Pomyślałem nawet, że nie żyje, ale w poniedziałek pokazał się znowu. Może wyjechał, a może leżał chory?

Tego dnia było chłodno, trawę ściął szron. Przyszedłem do roboty jak zwykle o szóstej rano. Na zewnątrz było jeszcze zupełnie ciemno, dworzec lotniczy jednak budził się już do życia. W sklepikach podnoszono rolety antywłamaniowe.

Ja też otworzyłem nasz interes, zapaliłem halogenki oświetlające gabloty. Nie zdążyłem do końca rozłożyć towaru, gdy przed witryną pojawiła się wycieczka. Stali, wodząc wzrokiem po wystawionym chłamie. To kluczowy moment i wiedziałem, co należy zrobić. Nawiązałem kontakt wzrokowy z pierwszym i, gdy spojrzał na mnie, z uśmiechem zaprosiłem go do sklepiku. Zawahał się – więc gestem wskazałem gablotę wpuszczoną w ladę i uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. Z tej odległości nie bardzo mógł dostrzec, co kryje się wewnątrz, więc z wahaniem przestąpił próg. Ciekawość, pierwszy stopień do piekła pełnego szmelcu dla turystów…

Wycieczki zazwyczaj charakteryzują zachowania stadne. W ciągu dalszych dziesięciu sekund sklepik był pełen potencjalnych klientów. Dopiero gdy miałem ich w środku, zorientowałem się, że to dość dziwna grupa. Kilkoro wyglądało na Indian, wszyscy byli opaleni, jakby przyjechali z tropików. Może posiedzieli tydzień w Warszawie i wracali do domów. Kobiety miały lekko skośne oczy.

Ubrani byli, nawet jak na cudzoziemców, dość dziwacznie. Mężczyźni nosili nienagannie skrojone marynarki, na to narzucone poncha z grubego polaru. Kobiety, mimo tej pory roku, były w cienkich sukienkach, ukrytych pod futrami.

Gadali między sobą jak najęci, ale nie mogłem zidentyfikować języka. Podobny nieco do hiszpańskiego, z całą pewnością romański, jednak bardziej śpiewny, melodyjny. Brazylijczycy? Zawartość gablot rozczarowała ich wyraźnie, ale pierwszy gestem wskazał jeden z moich wyrobów. Podałem mu. Obejrzał i podjął decyzję. Zapytał o coś. Spróbowałem odpowiedzieć po hiszpańsku, ale władałem mową Cervantesa bardzo słabo.

– Ile to kosztuje? – Przeszedł na rosyjski.

– Dwieście złotych.

Nie stropiła go ta cena. Widząc zainteresowanie, wyjąłem spod lady pudełko i rozsypałem zawartość po szkle blatu. Oglądali, zastanawiali się i wybierali. Część zapłaciła gotówką, kilkoro kartami. Trudno, jakoś się zaksięguje… Kupowali i odpływali ze sklepu. Na końcu do lady dopchała się dziewczyna, była mniej więcej w moim wieku, miała wystające kości policzkowe jak Indianka i gruby, brązowy warkocz. Niewiele zostało, ale szybko wybrała dwa drobiazgi i wręczyła mi kartę. Miała ładne, cienkie palce, złowiłem w powietrzu zapach nieznanych mi perfum.

Przesunąłem plastik przez czytnik i znowu stało się to, co przed dwoma miesiącami. Typ karty nieznany. Towarzyszący Indiance starszy mężczyzna zareagował natychmiast. Mruknął coś do niej karcąco i podał zwitek banknotów. Patrzył mi w oczy, gdy wyjmowałem kartę, jak gdyby nie chciał, żebym choć rzucił na nią okiem. Oddałem ją dziewczynie i szybko wydałem resztę. Pożegnali się po rosyjsku i wyszli.

Ciekawe, co to za jedni, pomyślałem. Gadali po portugalsku, opaleni, znali też rosyjski… Pewnie jacyś białogwardziści osiadli w brazylijskim interiorze.

Szalony dziadek pojawił się znikąd. Stanął w drzwiach sklepiku.

– Widziałeś ich – powiedział spokojnie. – Wracają już do domu. Oni kupili bilety, a ja, jak zwykle, nie… A przecież – uśmiechnął się z melancholią – powinienem być ich królem…

Odszedł. Westchnąłem w duchu. Szkoda człowieka. Zacząłem jednak rozumieć przyczyny jego paranoi. Wśród miliona turystów, przetaczających się przez lotnisko, nietrudno wypatrzyć odpowiednio egzotycznych, pasujących do dowolnych teorii.

Pan Valentin wpadł do sklepiku jak burza.

– Czym możemy służyć? – zażartowałem, wyjmując neseser.

– Podlicz wszystko, tylko migiem – powiedział. – Jestem już prawie spóźniony…

Szybko wbiłem należność na kasie.

– Jest też kilka moich – zacząłem.

– Dorzuć i podlicz, obejrzę w samolocie – zadysponował.

Wyciągnąłem wszystko, przesypałem do torebek. Nadstawił swoją aktówkę, po chwili zamknął i podał mi kartę.

Gdy drukarka produkowała pokwitowanie, szybko przetrząsał kieszenie.

– Do diabła – mruknął. – Gdzie ja to wsadziłem?

Wreszcie znalazł. Długi zwitek papierowych nalepek ozdobionych hologramami. Szarpnął pierwszą i naddarł ją w połowie.

– Pan Valentin Sokow proszony do odprawy – zagdakał głośnik. Drugą oderwał prawidłowo, zatrzasnął walizkę i zakleił łączenie nalepką „poczta dyplomatyczna”.

– Bywaj! – Machnął podpis na kwitku i pognał sprintem do wejścia dla dyplomatów.

Zauważyłem znowu szalonego dziadka. Siedział na ławce z książką w ręce. Odprowadził mojego klienta niechętnym, świdrującym spojrzeniem.

Na ladzie została zniszczona naklejka. Schowałem ją sobie na pamiątkę.


***

Szef dotarł koło dziesiątej.

– O! – mruknął, gdy wręczyłem mu zwitek banknotów. – Chcesz powiedzieć, że sprzedałeś dziś więcej niż przez ostatni miesiąc?

– Siedemnaście sztuk – wyjaśniłem.

– Gratuluję. – Uśmiechnął się. – Nie ma to jak agresywny marketing, czy jak to tam na kursach zwą…

– To nie wszystko. Był pan Valentin.

– Pewnie znowu pół godziny grymasił jak księżniczka w składzie biżuterii?

– Wziął wszystko.

Tym razem wujaszek zrobił minę naprawdę zaskoczoną.

– Jak ci się to udało? – zapytał. – Zaszantażowałeś go czy zapisałeś się na korespondencyjny kurs hipnozy?

Wyjaśniłem. Zasępił się.

– Może przez jakiś czas nie zechce nas odwiedzać – powiedział wreszcie. – Strasznie nie lubi chłamu, a konkretnie pewnych jego odmian, bo w sumie wszystko, co sprzedajemy, to straszliwy szmelc… Dziwne ma gusta, nie rozgryzłem go, a próbuję od dwu lat.

– Zobaczymy. – Bardziej martwiłem się, czy moje wyroby przypadły mu do gustu. – A tak właściwie to skąd on jest?

– A cholera wie. Ruski jakby, ale pewnie ze Stanów czy z Kanady. Żyje ich masa po świecie…

Wpadłem na pomysł, jak to sprawdzić. Przerwa śniadaniowa. Poszedłem się przespacerować. Pan Valentin wybiegł ze sklepiku punkt siódma. Jeśli go wywołano, oznaczało to, że do odlotu, uwzględniając kołowanie po pasie startowym, zostało jakieś dwadzieścia, może trzydzieści minut.

Wewnętrzną linią zadzwoniłem do działu informacji.

– Halo? – Usłyszałem poważny, męski głos.

– Chciałbym się dowiedzieć, dokąd był lot o godzinie siódmej trzydzieści.

Po tamtej stronie zapadła cisza. Szeleściły kartki.

– Siódma pięćdziesiąt sześć. Monachium – odezwał się wreszcie.

– A poprzedni?

– Siódma sześć. Wilno.

– Nie było między nimi jeszcze jednego odlotu? – zdziwiłem się.

– Nie.

Podziękowałem i odwiesiłem słuchawkę. Dziwne… Gdyby leciał do Wilna, nie zdążyłby na samolot. Chyba, że takiego VIP-a dowoziliby bezpośrednio do maszyny… Nie, wykluczone, nie wstrzymaliby startu, nawet gdyby był prezydentem. Gdyby natomiast leciał do Monachium, po co byłby aż taki pośpiech? Coś mi się tu nie zgadzało…

– Był jeszcze jeden lot specjalny. – Usłyszałem tuż nad uchem.

Odwróciłem się nieco przestraszony. Szalony staruszek.

– Lot do Lissy – powiedział. – Zabrali się nim ci twoi klienci i jeszcze ten goguś w garniturze z teczką.

– Niemożliwe – odparłem.

– Zobacz sobie. – Wyjął z kieszeni aparat cyfrowy.

Niezłe cacko, pięć megapikseli, odwrócił wyświetlaczem w moją stronę i trzęsącym się palcem wcisnął przewijanie zdjęć. Wykonano je z galerii dla odprowadzających. Przedstawiały samoloty kołujące w stronę pasa startowego. Przy każdym obrazku była data, wszystkie przedstawiały zwykłego Boeinga 737. Miał tych zdjęć kilkanaście. Wreszcie doszedł do wykonanego dziś rano. 7:18 – wyświetlacz pokazywał czas.

– Może to ten do Wilna? – zauważyłem.

Uruchomił powiększanie. Maszyna powoli wypełniła cały ekranik. Na kadłubie nie było żadnych napisów, tylko numer 0815. Na ogonie umieszczono znak linii lotniczej – nie był wyraźnie widoczny, ale wyglądał jak lecąca gęś.

– To nie jest symbol Air Lithuania – burknął.

– Mają ptaka w locie jako swój znak – powiedziałem.

– Ale ich to bocian, lecący do góry, a to jest w poziomie. Jak w logo Lufthansy, tylko że oni mają jakieś takie stylizowane gówno, a to jest niezły obrazek ptaszka…

Schował pospiesznie aparat. W pierwszej chwili nie zrozumiałem jego przestrachu, ale zaraz zobaczyłem patrol policji, wędrujący powoli przez halę.

– No tak, fotografowanie zabronione – przypomniałem sobie. – Ochrona przed talibami…

– Właśnie. Trudno zdobyć dowody. Potwierdzenie, że lecą właśnie tam, jest praktycznie niemożliwe.

– I jak się nazywa ich kraj? – Mówił przed chwilą, ale nie zapamiętałem.

– Wziął nazwę od stolicy. To właściwie nie kraj, a związek trzech wolnych miast. Najważniejsze nazywa się Lissa… – szepnął, jak gdyby powierzał mi wielką tajemnicę.

Wstał i odszedł.


***

Kawałek blachy tkwił wkręcony w imadło, laubzega leżała obok, byłem jednak zbyt zmęczony, by popatrzeć w tamtą stronę. Włączyłem komputer i wrzuciłem płytę CD. Encarta, niezły amerykański atlas geograficzny.

Lissen – miejscowość pod Amsterdamem. Jeszcze jedna, podobnej nazwy, gdzieś w Niemczech. Kaszana.

Odpaliłem Internet. Wpisałem w wyszukiwarkę „Lissa”. Po chwili wywaliło mi kilkaset rekordów. Wszedłem w pierwszy link, potem w kolejne. Jakieś gołe babki, filmy, wreszcie coś na Allegro. Otworzyłem stronę i parsknąłem śmiechem. Mapy, przedwojenne, niemieckie plany miasta, które obecnie nazywa się Leszno… Naraz jednak przestałem się śmiać. Przymknąłem oczy. Moje pierwsze spotkanie z panem Valentinem. Karta, której nie zidentyfikował nasz system. Banco National de Lissa?

Może gdzieś w Brazylii istniała miejscowość o takiej nazwie. Może Encarta, podająca nazwy przeważnie w angielskiej wersji, jej nie zidentyfikowała, ale Banco National – Bank Narodowy?! Co jest grane?


***

Szalonego dziadka wcięło na dobre. Wypatrywałem go przez dobry tydzień, ale nie udało mi się go spotkać. Interes kulał. Jednak wedle wujaszka było to normalne w pierwszej połowie listopada. Ruch wzrośnie dopiero w grudniu, gdy ludzie będą lecieli na święta do domu. Wreszcie się pojawił. Wyglądał na zmęczonego. Szefa akurat nie było, więc zaszedł do mnie do sklepiku.

– Sprawdziłem tę Lissę w Internecie – powiedziałem. – To dawna nazwa Leszna.

Wzruszył ramionami.

– Wiem. I co wymyśliłeś?

– Może to miasto w Argentynie? Tam się osiedliło wielu Niemców, może niektórzy pochodzili z Leszna?

– I mówią po rosyjsku – zakpił. – Widać w niewoli się nauczyli. Słuchałeś, jak gadają między sobą?

– Owszem. Brzmi to jak portugalski.

– Dobrze powiedziane, brzmi jak portugalski, ale nie jest to ten język… Zresztą, jeśli nie wierzysz, nagraj i pokażemy specjalistom.

– Nagrać? – zdziwiłem się.

Położył na ladzie cyfrowy dyktafon. Schowałem go do szuflady.

– Co pan wie o ich pochodzeniu?

– Istnieje kilka miast, których próżno by szukać na mapach. Zasiedlono je w okresie wielkich odkryć geograficznych. Jeszcze w dziewiętnastym wieku kontakty były dość częste. Potem prawie ustały… Nic dziwnego, ciągłe wojny, zbrodnicze ideologie, a tam panował spokój i dobrobyt, powstający dzięki ciężkiej pracy.

– I nikt ich nie odnalazł? Nie umieścił na mapach? – Zbijałem tok jego rozumowania.

– To nie jest ten świat. Są przejścia… Można tam dopłynąć żaglowcem, można dolecieć samolotem. Tylko jak lecieć, gdy nie można kupić biletu?

– Sekundę – powiedziałem. – To się nie trzyma kupy. Przecież gdyby ci ludzie przybywali z nieistniejącego kraju i wracali tam po jakimś czasie, to przecież musieliby mieć paszporty, których nie ma, musieliby brać skądś naszą walutę…

– Używają paszportów któregoś z istniejących krajów. Widocznie dogadali się w sprawie opieki… Nigdy nie widziałem dokumentów, z którymi podróżują. – Nachmurzył się. – Tylko raz, jeszcze za komuny. Lotnisko wyglądało wtedy inaczej. Z balkonu można było popatrzeć na odprawę. Miałem bardzo silną lunetę, wyglądało to na paszporty brazylijskie. Ci, którzy ich odprawiają, nic nie wiedzą. A ci, którzy przyjmują ich samoloty, są zaprzysiężeni. Lotnisko w Warszawie to pewne ryzyko: niewielki ruch, trudniej się ukryć. Ale na przykład w Londynie czy Monachium pojawiają się pewnie co tydzień.

Prawie mnie przekonał.

– I co chce pan osiągnąć?

– Muszę się tam dostać. Boję się, że mój kraj może wyglądać już podobnie jak ten świat… Muszę go ratować, nim będzie za późno.

– A jak wyglądał?

– Przeczytaj. – Z kieszeni wyjął tomik opowiadań.

Książeczka była niewielka, ale dość gruba. Wydano ją w latach siedemdziesiątych. Staruszek oprawił ją domowym sposobem w grubą, świńską skórę – prawdopodobnie pochodzącą ze starej walizki.

– Aleksander Grin „Biegnąca po falach” – przeczytałem.

– Weź sobie do domu i przeczytaj. On tam był. Oddasz mi za kilka dni.


***

Mój kumpel Leszek już od podstawówki miał dziwaczne hobby. Kolekcjonował wszystkie możliwe śmieci związane z lotnictwem. Kupiłem siatkę piw, zabrałem komplet folderów, wyłudzonych w kantorkach na antresoli i, wracając z roboty, wpadłem z wizytą.

Mieszkał z rodzicami. Zajmował jeden pokoik. Przyjemnie było usiąść w znajomym fotelu. Całą ścianę zasłaniał regał, zastawiony książkami o samolotach, po drugiej stronie, na podobnym regale tkwiły setki pudeł z folderami. Z sufitu zwisały modele samolotów.

– Za spotkanie! – Odkapslowaliśmy butelki.

Pociągnąłem łyk piwa i momentalnie mnie ścięło. Po czternastu godzinach stania za ladą nie było w tym nic dziwnego.

– Co cię sprowadza? – zapytał.

– No, cóż – powiedziałem. – Muszę zidentyfikować jeden samolot. Boeinga.

Jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu.

– Jaki?

– Boeing 737, numer boczny 0815…

– Numer seryjny – poprawił mnie z wyższością prawdziwego eksperta. – Co chcesz o nim wiedzieć?

– Wszystko, ale najbardziej interesuje mnie, kiedy wszedł do użytku i gdzie się obecnie znajduje.

– Zaraz poszukamy.

Odpalił komputer i długo grzebał w jakichś plikach. Wypiłem piwo i otworzyłem sobie drugie.

– Data produkcji styczeń 1986 – przeczytał wreszcie. – Dziwne, nie napisali dla kogo…

– Zawsze piszą?

– Przeważnie.

– Możesz to sprawdzić w Internecie?

– Dwa lata temu bez problemu, ale po tym zamachu na WTC strasznie obostrzyli dostęp do informacji. Hm. Mogę wysłać e-maila do takiego kolesia ze stowarzyszenia fotografów boeingów…

– Czego? – zdumiałem się.

– Jest taki ekskluzywny klub w USA. Jeżdżą po świecie i fotografują. Każdy chce mieć kolekcję wszystkich egzemplarzy, a że czasem jakiegoś ubywa z różnych przyczyn, a nowe wchodzą do użytku, jest z tym masa zabawy.

– Niezłe hobby.

– Kosztowne jak diabli, czasem trzeba jechać na drugi koniec świata, by cyknąć kilka fotek, ale to ich nie zniechęca. To wariaci. Bogaci wariaci.

Spojrzałem na jego kolekcję folderów. Ciekawe, jak zdołał ją zgromadzić, będąc ubogim wariatem?

– Możesz pomóc mi jeszcze w jednym? – poprosiłem. – Gryzie mnie pytanie, jakie linie lotnicze mają lecącą gęś jako swój znak?

– Gęś? – zdumiał się.

Naszkicowałem na kartce.

– Nie mam pojęcia. – Pokręcił głową. – Może któreś z tych tanich towarzystw przewozowych?

– Mają boeingi? – zapytałem.

– Gdzie tam…

Wypiłem jeszcze jedno piwo i, przyjemnie zawiany, ruszyłem do domu.


***

Deszcz padał bez przerwy, jakby niebo w ciągu trzech dni chciało wykonać roczny plan opadów. Turyści siedzieli w ciepłej hali i parowali. Deszcz działał usypiająco, nikomu nie chciało się robić zakupów. Obroty spadły… Dziadka odnalazłem na antresoli. Siedział w zadumie, patrząc na tłum podróżnych.

– Przeczytałem. – Oddałem mu książkę. – Piękna proza, ale to tylko fantazja.

– Sądzisz, że ktoś może wymyślić tak kompletny świat? – Spojrzał na mnie świdrującym wzrokiem. – Przeczytaj to raz jeszcze. Szukaj błędów, szukaj pomyłek. Nie znajdziesz. To kompletna wizja. Z nazwami ulic, legendami. A nawet swojego rodzaju mitologią.

– Tolkien też zrobił coś podobnego – odparowałem. – A i kilku naszym autorom się udało.

– Tolkien w porównaniu z Grinem był nikim. A Grin opisał to, co widział. Jestem pewien, że tam był. Poczytaj jego biografię, jest luka. Nie wiadomo, co robił przez dwa lata. Poczytaj teksty stworzone wcześniej. Dotarł do nieznanego kraju. Zobaczył jego blask, a potem wrócił tutaj i opisał to, co zapamiętał.

– Czemu tam nie wrócił? Skoro mu się spodobało.

– Wybuchła rewolucja październikowa. Nie zdołał uciec z ZSRR. Został tutaj na zawsze. Dotarłem do domu, gdzie umarł, szukałem śladów. I znalazłem jeden. Monetę z mojego świata. Utkwiła między deskami podłogi i była tam nadal, mimo że od jego śmierci upłynęło czterdzieści lat.

– Ma ją pan?

– Wiem, jak to zabrzmi, ale niestety, nie. Przepadła, gdy się do mnie włamali. Raz trafiłem na pocztówkę z miasta o nazwie Hale-Gev. Sprawdziłem, w tym świecie go nie ma…

– A tam pojawia się często w opowiadaniach – mruknąłem. – I pocztówkę też pan stracił?

Spojrzał mi w oczy.

– Mam ją – powiedział. – Ale trudno ją potraktować jako dowód.

Położył na kolanach portfel i wyjął ze środka kartkę pocztową obłożoną w folię.

Wziąłem ją do ręki i powstrzymałem się z trudem, by nie parsknąć śmiechem. Była to reprodukcja akwarelki. Malarz świetnie uchwycił szczegóły. Marmurowy posąg stojący na placu. Nieduże kamieniczki wokoło, a w tle masyw górski. Odwróciłem ją machinalnie. Cyrylica.

Hale-Gev, pomnik Fraisy Grant, malował Nigel Arakumian.

– Nie wiem, czy to faktycznie pochodzi stamtąd. Czy nie malował tego jakiś radziecki malarz i czy nie wydali jej dla miłośników prozy Grina – powiedział cicho. – Szukałem tego Arakumiana we wszystkich możliwych monografiach o sztuce ZSRR i nie znalazłem…

– Nie znam się na malarstwie, ale muszę przyznać, że jest niezły.

– Uwierz w prawdę…

– Jeśli nawet, to po co? – zapytałem zadziornie. – Przecież i tak dobrze chronią się przed imigrantami. Ile lat goni pan za tym marzeniem? I po co to?

– Ufam opatrzności i swojej gwieździe – szepnął. – Wcześniej czy później znajdę się tam. Wystarczy już rządów Valentina i jemu podobnych dupków.

– Życzę powodzenia – rzekłem z powagą, wręczając mu broszkę w kształcie lecącej gęsi.


***

Leszek zadzwonił dopiero po tygodniu.

– Facet, ale żeś aferę odkrył – powiedział. – Mam tu kolesia, który za fotkę tej maszyny da sto dolców.

– Dlaczego? – zdziwiłem się uprzejmie.

– Zmejlowałem się z tymi od boeingów. To jeden z trzech samolotów-widmo, samolotów-widm? Cholera, nie wiem, jak to się odmienia.

– OK. A konkretnie? – drążyłem.

– No więc ci z klubu fotografów twierdzą, że są trzy samoloty, które wyprodukowano i sprzedano rzekomo do Chile. Tyle tylko, że tam ich nie ma. Wyprodukowano, sprzedano i teoretycznie wszystko gra, ale wsiąkły jak kamień w wodę. Każdy z klubu zna ich numery na pamięć i szukają ich po całym świecie. Krążą legendy, że dwa widywano w Kairze, ozdobione – i tu trzymaj się mocno – emblematem nieistniejącej linii lotniczej…

– Lecącą gęsią – mruknąłem.

– Ten twój sfotografowano tylko raz, w Moskwie trzy lata temu. Warszawy nigdy nie brali pod uwagę.

– Ta nieistniejąca linia lotnicza do jakiego mogłaby należeć kraju?

Wyczułem po tamtej stronie konsternację. Zastanawiał się dłuższą chwilę.

– Nie wiem – powiedział wreszcie bezradnie. – Do małego państewka w rodzaju Andory, która oficjalnie nie ma swojego lotnictwa. Albo to prywatna flota powietrzna jakiegoś kopniętego milionera. Cholera wie. Są i legendy, że te samoloty przybywają z kraju, do którego można tylko dolecieć…

Podziękowałem i odłożyłem słuchawkę. Zamknąłem oczy. Opowiadanie dawno zmarłego pisarza: Ważkie przyczyny sprawiły, że do portu w Lissie przybywają wyłącznie żaglowce. Przyczyny te są natury hydrograficznej.


***

Pan Valentin pojawił się u nas piątego grudnia. Znowu spieszył się na samolot. Szef go obsłużył, wszedłem w chwili, gdy wyciągał z kieszeni portfel. Ładny, skórzany pugilares, zaczepił się do niego pęk kluczy i chustka do nosa. Dyplomata wyciągnął wszystko razem, przenicowana kieszeń wyrzuciła swoją zawartość prosto pod moje nogi. Na wszystkie strony sypnęły się monety.

– Cholera – zaklął.

Szybkim ruchem rąk zgarnął je na kupkę i z mozołem znowu upchnął po kieszeniach. Wstał.

– Obejrzałem twoje wyroby – powiedział. – Masz talent. Dziś znowu kilka wziąłem. Postaraj się nie powtarzać, szukaj nowych dróg…

Pożegnał się i poszedł. Zaraz potem mieliśmy najazd dwu japońskich wycieczek. Poszło nam całkiem sporo szmelcu. Ale musiałem się nauwijać jak głupi.

– Nieźle radzisz sobie z japońskim – mruknął wujaszek, podliczając stan kasy. – Coś ty im gdakał?

– Powtarzałem kilka zdań. – Uśmiechnąłem się. – „To prawdziwe srebro”, „U nas tanio, u was drogo”, „Będzie pani w tym ładnie” i tak dalej. Kumpel z orientalistyki mnie nauczył.

– W sumie niewiele trzeba, żeby pchnąć sprawy na dobre tory – zachichotał. – Przetrzesz podłogę?

Wziąłem z zaplecza szmatę i, zmoczywszy pod kranem, zabrałem się za czyszczenie zabłoconych przez Japońców paneli. Pod gablotką coś błysnęło. Mały krążek metalu, moneta, być może jedna z tych, które wypadły z kieszeni pana Valentina. Wyciągnąłem ją ostrzem noża i po chwili miałem w dłoni.


***

Fosforyzujące wskazówki budzika pokazywały pierwszą w nocy. Nie mogłem zasnąć. Zapaliłem światło. Pieniążek leżał przy lampce. Po raz setny wziąłem go w dłoń i obejrzałem.

Wybity był z jasnobrązowego metalu, wielkością przypominał naszą złotówkę, ale był cieńszy i jakby delikatniejszy. Stopniem komplikacji rysunku i doskonałością detali dorównywał carskim srebrnym pięciokopiejkówkom. Najmniejsze szczegóły wymagały wzięcia do ręki lupy. Banco National de Lissa. 50 centavos. Data sprzed czterdziestu lat, ale moneta widocznie była jeszcze w obiegu. Na awersie widniała postać człowieka w dwurzędowej marynarce. Patrzyłem długo, bardzo długo w jego twarz. Przypominał szalonego dziadka. Na rewersie umieszczono klucz dzikich gęsi.

Odłożyłem i zamknąłem oczy. Zasnąłem i znowu się obudziłem. „A przecież powinienem być ich królem”. Kuźwa. Zapaliłem światło i raz jeszcze obejrzałem monetę. Nie, to nie on. Podobny, ale tylko trochę.


***

Jak na złość, przez następne trzy dni nie mogłem go spotkać. Wreszcie się pojawił. Wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego. Siedzieliśmy w kawiarni.

– Pan tam kiedyś był? – zapytałem.

Spojrzał na mnie pustym wzrokiem.

– Kiedyś… To dobre i pojemne określenie. Po prostu znakomite. Czemu tak sądzisz?

Wahałem się przez moment, a potem położyłem przed nim monetę.

– Tak – westchnął. – Urodziłem się tam. To mój brat – dodał, oddając mi krążek.

– Powiedział pan kiedyś, że powinien być ich królem… Scheda po bracie?

– Mieliśmy zamach stanu. Dawno, ponad trzydzieści lat temu. On zginął z bronią w ręce, mnie wzięli żywcem. Obudziłem się w rowie pod Poznaniem. Byli na tyle mili, że mnie nie zabili. Ale skazali na wygnanie. Zostawili mi polskie dokumenty i trochę waszych pieniędzy. Po śmierci brata jestem królem Lissy. Królem, który nawet nie potrafi jednoznacznie udowodnić, że jego kraj istnieje…

– Czemu samolot? – zapytałem. – Przecież można tam dopłynąć statkiem. Tak jak zapewne zrobił to kiedyś Grin.

– Trudne. Nie znam dokładnie położenia punktu stykowego. A strefa przejścia nie jest duża.

– Punkt stykowy?

– Brama. Kilometrowej średnicy walec przestrzeni. Anomalia… Miejsce, gdzie napięcie powierzchniowe naszej planety przybrało wartości krytyczne. Statek czy samolot, w sumie wszystko jedno, trzeba najpierw tam trafić. Tylko piloci i kapitanowie znają szlak.


***

Połowa grudnia. Ruch w sklepie się ożywił. Japończycy lecieli do Europy zobaczyć Boże Narodzenie, Europejczycy lecieli do Japonii szukać egzotycznego pleneru, by spędzić święta. Żydzi szmuglowali do Izraela zakazane tam choinki, a terroryści nie objawili się chwilowo. W grudniu spodziewaliśmy się zrobić półroczny obrót.

– Jak to jest z bagażami? – zapytałem wujaszka.

– W jakim sensie? – Łyknął kawy.

– No, jak się tam idzie, to co się z nimi dzieje?

– Ach, to proste. Możesz mieć bagaż podręczny, na przykład torbę z drobiazgami, wałówką, książką oraz bagaż normalny. Podręczny masz przy sobie, normalny kładziesz na taśmie i fru! Jedzie gdzieś tam transporterem do celników, oni go rewidują albo i nie, pewnie sprawdzają tylko niektóre. Wreszcie trafia do samolotu i leci w świat.

– Aha. A ile może go być?

– Tego nadawanego do dziesięciu kilo. A co, planujesz uciec za granicę? – Uśmiechnął się.

– A tak sobie myślę, czy to możliwie…

– W zasadzie tak, ale trzeba by lecieć w kufrze oznaczonym jako poczta dyplomatyczna. Tam nie ma limitów masy, no i oczywiście nie wolno takiej kontrolować. Zakazuje tego konwencja z 1812 roku. Cholera…

Pobladł lekko i złapał się za pierś w okolicy serca.

– Muszę odpocząć, bo padnę na zawał – wydyszał. – Wszystko przez tych zasranych biurokratów. Tak mnie umęczyli… A jutro cały dzień znowu w urzędach, ci z kontroli skarbowej chcą przejrzeć faktury z ostatnich pięciu lat. Dobrze, że mam ciebie, bo tak musiałbym zamknąć na cały dzień interes i byłyby cholerne straty…


***

Wujaszek zadzwonił o dziewiątej wieczorem.

– Stary, udupili nas – powiedział.

Mówił powoli, z trudem…

– Co się stało? – zaniepokoiłem się.

– Dopatrzyli się nieprawidłowości, łupnęli czterdzieści tysięcy kary i grożą mi trzema latami więzienia. Do nowego roku będziesz pracował sam. Lekarz nie wypuści mnie ze szpitala, mówi, że to rozległy stan przedzawałowy. Wydrzyj, ile się da, wyprzedaj resztę towaru. Po nowym roku poszukam ci jakiejś roboty u znajomych…


***

Król wytrzeszczył oczy, gdy wtajemniczyłem go w mój plan.

– Zwariowałeś – powiedział.

Zerwał się od stolika i przeszedł kilkanaście kroków. Zawrócił.

– Cholera, nie uda się – mruknął. – Chociaż z drugiej strony… Hm.

– Ryzyko jest spore, ale to może się udać. Nie będzie pan miał żadnej broni. Nie sądzę, żeby samolot leciał dłużej niż dwanaście godzin. Ładownia jest pewnie hermetycznie zamknięta, żeby bagaż nie zamarzł. Może być w niej duszno i bardzo zimno.

– Zróbmy to – powiedział. – Plułbym sobie w brodę do końca życia, gdybym nie zaryzykował.

Na każdym lotnisku znajduje się sklep z walizkami. Warszawskie Okęcie nie jest tu wyjątkiem. Walizki są różne. Wzięliśmy największą, kufer podróżny, wielki jak szafa. No, może ciut przesadziłem. Duży. Wciągnąłem go na zaplecze. Staruszek wskoczył do środka. Był mały, drobny i chudy. Zwinięty w kłębek, zmieścił się z trudem.

Wyrwaliśmy gumową uszczelkę spod wieka, a w dnie zrobiliśmy kilka dziur.

– Dwanaście, może osiemnaście godzin w bezruchu – mruknął. – Będzie nielekko. O ile, oczywiście, nie wpadnę od razu, jeszcze tu, w kraju. Kontrola…

– Poleci pan jako bagaż Valentina – uspokoiłem go. – Dyplomatycznego nie sprawdzają.

– Widziałeś kiedyś pocztę dyplomatyczną? Przywieszki, hologramy i tak dalej.

Wyjąłem z portfela uszkodzoną nalepkę. Oczy mu zabłysły. Przywieszkę z literkami VIP znalazłem w szufladzie wujaszka. Były na niej nadrukowane dane Valentina i jego adres. Jak się okazało w… Lissie.

– Kupimy dwa telefony komórkowe – zadysponował. – Musimy mieć łączność. Teraz, przed świętami, prawdopodobieństwo, że będą wracali do domów, jest spore…

– Sklep będzie istniał tylko do nowego roku – powiedziałem. – Jeśli nie uda się teraz, będzie pan musiał zaczynać od początku i to beze mnie.

– Dlaczego zamykacie? – zdziwił się. – Towar macie, delikatnie mówiąc, gówniany, ale jakoś kilka lat interes się utrzymał.

– Wykończyli nas.

– Kto? – zdumiał się.

– Urząd Skarbowy dopatrzył się błędów w fakturach VAT – wyjaśniłem. – Zaległość, kara, odsetki za pięć lat… A to przecież nie celowo, tylko z nieświadomości.


***

Pan Valentin pojawił się, jak zwykle, niespodziewanie. Położyłem przed nim zamówiony towar.

– To już ostatnia dostawa – poinformowałem go. – Sklep się likwiduje. Podatki nas zadusiły.

– Bywa – mruknął. – Muszę zatem poszukać nowego dostawcy.

Żadnego współczucia. Myślałem, że choć trochę nas polubił. Zapakowałem mu garść drobiazgów. Pożegnał się i poszedł. Wystukałem numer na komórce. Dziadek wpadł do sklepu pół minuty później.

Pognaliśmy na zaplecze, wskoczył do kufra. Dorzuciłem cztery butelki wody mineralnej i moje drugie śniadanie. Wręczyłem mu też nóż sprężynowy.

– To wszystko, co udało mi się wnieść na lotnisko – szepnąłem. – Lepsza byłaby spluwa, ale nie mam…

– Dzięki – odparł, ściskając mi dłoń.

– Niech pan przyśle kartkę.

Zatrzasnąłem wieko, zablokowałem zamki i zakleiłem centralny nalepką „poczta dyplomatyczna”. Przywieszka z literkami VIP. Na szczęście kufer miał kółeczka. Pociągnąłem go biegiem przez halę. Spojrzałem na zegarek. Valentin zniknął dwanaście minut temu. Czapka korporacji taksówkarskiej na głowę. Pchnąłem drzwi do wejścia dla VIP-ów.

Wachmanów było dwu. Wyglądali jak z „Matriksa”. Garnitury, ciemne okulary, słuchawki na kabelkach w uszach. Pierwszy zatrzymał mnie władczym gestem.

– Wstęp wzbroniony – powiedział miłym, spokojnym, konkretnym głosem.

Jak do konia, łagodnie, ale w sposób z góry wykluczający nieposłuszeństwo.

– Mam bagaż pana Valentina Sokowa – wydyszałem. – Miał wrócić po to do samochodu, ale chyba zapomniał.

– O kurde! – Drugi ochroniarz popatrzył na przywieszkę z nazwiskiem dyplomaty. – Dawaj to na transporter, szybko!

Dźwignąłem kufer i, udając, że jest znacznie lżejszy, położyłem na taśmę w głębi sali.

– Samolot już kończą pakować – zameldował drugi po krótkiej rozmowie z obsługą. – Ale pięć minut ich nie zbawi.

Pierwszy spojrzał na mnie i uśmiechnął się lekko.

– Dziękujemy za khem… obywatelską postawę – powiedział. – Nie licz jednak, że ten drań ci kiedykolwiek podziękuje…

– Przynajmniej będę pamiętał, że zachowałem się fair.

– To też cenne w życiu – rzekł drugi. – Niestety, musimy cię wyprosić… Naprawdę nie wolno ci tu wchodzić.

– Się wie. – Kiwnąłem głową i wyszedłem.


***

Sklepik zamknąłem w Wigilię koło południa. Zebrałem resztę towaru, odczepiłem kasę fiskalną i rozejrzałem się po wszystkich kątach. Nie wrócę tu nigdy, chyba że jako klient. Nowy ajent z pewnością zmieni asortyment. Przepracowałem tu nieco ponad trzy miesiące, ale jakoś zżyłem się z tym miejscem. Szkoda…

Wypiłem ostatnią herbatę w kawiarni na antresoli. Tu po raz pierwszy rozmawiałem z szalonym dziadkiem. Nawet nie zapytałem go nigdy, jak ma na imię… Ciekaw byłem, czy mu się udało. Ale cieszyłem się, że już tu nie będę pracował. Wcześniej czy później pan Valentin wróci. A on by mi nie darował…


***

Wujaszek wyjechał za granicę. Stwierdził, że życie jest zbyt krótkie, by tracić je na walkę z urzędasami. Zaczepił się na czarno w myjni samochodowej w Holandii. Obiecał, że mnie ściągnie, jak się lepiej ustawi, ale chwilowo szło mu bardzo kiepsko.

Oszczędności z zimy topniały w zastraszającym tempie. Roboty nie znalazłem żadnej. Czasem budziłem się rano i składałem do kupy całą historię. Szalony dziadek, nieistniejący kraj… Monetę gdzieś posiałem i chwilami wydawało mi się, że nigdy jej nie było. Może tak pragnąłem znaleźć jakiś dowód, że wymyśliłem ją sobie? Brały mnie też wyrzuty sumienia. Posłać osiemdziesięcioletniego starca w aluminiowym kontenerze w podróż samolotem?! Chyba byłem głupi. Zabiłem go. W tym wieku problemem jest wyjazd do sanatorium, a co dopiero wielogodzinne duszenie się w ładowni samolotu. Nawet jeśli nie udusił się i nie zamarzł po drodze, to gdzie mógł wylądować? W Brazylii?

Miałem tylko nadzieję, że znaleźli go i odesłali do Polski. Czasem nachodziły mnie myśli jeszcze bardziej fantastyczne. I jeszcze bardziej ponure. Załóżmy, że wylądował w swojej Lissie. Jeśli faktycznie był wygnanym bratem zamordowanego króla, to co mógł zdziałać? Samotny, bez broni, wydany na pastwę wrogów.

Byłem kilka razy na lotnisku, liczyłem, że może wrócił. Niestety. Nie spotkałem go ani razu. Na płycie nie było też widać samolotu-widma z emblematem lecącej gęsi… Czy istniał kiedykolwiek? Widziałem go tylko raz i to na niewyraźnej fotografii.

Za to zauroczyły mnie książki Aleksandra Grina, a ich autora dodałem do listy ulubionych. Dobre i to.


***

Giełda na Kole to zabawne miejsce. W soboty i niedziele handluje się tu antykami. Oczywiście, pojęcie „antyki” jest bardzo szerokie, a ludzie dodatkowo bardzo swobodnie je interpretują. W każdym razie można tu kupić niemal wszystko – zardzewiałe karabiny z czasów wojen światowych, ikony, broń białą, rozklekotane, stuletnie meble, przedwojenne lalki z urwanymi głowami…

Rozstawiałem stolik pomiędzy podejrzanym typkiem handlującym „zabytkami archeologicznymi”, a kretynem, który skupował od ruskich samowary i, po obróbce polerką, próbował sprzedawać je pięć razy drożej. Broszki szły tu kiepsko, a ceny, które za nie otrzymywałem, nie sięgały nawet połowy cen z Okęcia. Ten sobotni poranek był szczególnie obrzydliwy. Całą noc padał deszcz, wszędzie stało błoto. Nie było już mrozu, wiosna tego roku przyszła wcześnie, ale panował przenikliwy ziąb. Siedziałem, patrząc w zadumie na breję, mieszaną butami ludzi łażących po targowisku. Nieoczekiwanie jakaś para zatrzymała się przed moim stolikiem. Uniosłem głowę.

Mężczyzna w garniturze i ciemnych okularach bez słowa podał mi kopertę i odszedł. Otworzyłem ją zgrabiałymi z zimna palcami. Chilijski paszport z moim zdjęciem, bilet z jutrzejszą datą na lot do miasta Lissa. I pocztówka. Znajoma pocztówka, z akwarelką przedstawiającą widok Hale-Gev. Odwróciłem ją.

Robię tu małe porządki. Może chcesz się przyłączyć?

Popatrzyłem na podpis. Jak się okazało, tajemniczy dziadek z lotniska miał na imię Izydor. Król Izydor III.

Загрузка...