U siadłem wygodnie w fotelu obitym skórą. Mówiono, że książę Feliks Jusupow jest homoseksualistą. Patrząc na niego, trudno było się tego domyślić. Przystojny mężczyzna, prosta sylwetka wbita w szyty na miarę mundur. Tylko na twarzy malował się wyraz lekkiego zniewieścienia, wywołanego próżniaczym życiem. I to też pozór, ten młodzieniec stał na czele Stowarzyszenia im. Piotra I, tajnej organizacji powołanej dla ratowania sypiącego się imperium. Gospodarz nalał wina do szklanek.
– Sprawa Grigorija Rasputina jest jak zapalnik przy pocisku – powiedział. – Znasz zresztą plotki krążące po Petersburgu. Wiecznie pijany, niepiśmienny rozpustnik, być może niemiecki szpieg. Ma wpływy wszędzie…
– Co będzie moim zadaniem?
– Zostaniesz oddelegowany do grupy agentów, która się nim zajmuje. Trzeba odkryć jego faktyczne cele i zamiary. A potem… – Przesunął dłonią po gardle.
Po raz pierwszy spotkałem go w tramwaju. Było może dwanaście stopni mrozu. Stał na tylnym pomoście, rozmarzonym wzrokiem wpatrywał się w budynki wzdłuż Newskiego Prospektu. Na grubych wargach błąkał się dziwny uśmiech. Obfita, kruczoczarna, nierówno przycięta broda opadała na szeroką pierś. Krótkie, przetłuszczone włosy targał wiatr. Odziany był w czerwoną rubaszkę i samodziałowe spodnie. Na stopach miał saboty z rogoży.
Instynkt, a może doświadczenie agenta, sprawiło, że zacząłem obserwować go spod oka. Było w nim coś dziwnego, coś przyciągającego uwagę. Otaksowałem go, badając cal po calu sylwetkę. Wysoki, masywny, muskularny. Cera śniada, osmagana syberyjskim wiatrem. Nieuzbrojony. Sprawiał wrażenie zadowolonego z życia człowieka ze wsi, który zdobył robotę w fabryce i teraz co miesiąc wysyła pięć rubli rodzinie, pozostawionej na prowincji.
Dłuższą chwilę patrzyłem, nie rozumiejąc, co jest nie tak. Musiał poczuć mój wzrok, bo odwrócił się ku mnie. I wtedy pojąłem. Mimo siarczystego mrozu miał na sobie tylko tę cienką, chłopską koszulę…
Teraz on patrzył – ponuro i badawczo. Oczy, przypominające gorejące czarnym ogniem węgle, przewiercały mnie na wylot.
– Agent – mruknął. – Przyjdzie taki czas, że będziecie chodzić za mną krok w krok… Spotkamy się jeszcze u końca mojej drogi.
A potem odwrócił się i ponownie chłonął panoramę miasta. Ale na jego wargach nie było już uśmiechu. Posmutniał, przygasł, zgarbił się, jakby dźwigał brzemię zbyt ciężkie na siły syberyjskiego mużyka.
Minęły lata. Jego rozgorączkowane spojrzenie i czerwona rubaszka śniły mi się wielokrotnie. Fotografie zagadkowego chłopa pojawiły się w gazetach, potem znikły i znów się pojawiły. Wybuchła wojna. Front cofał się przez szereg miesięcy. Rosja oddawała kolejne twierdze i linie umocnień, jednak Niemcy nie mogli prowadzić działań zbrojnych w nieskończoność. Gdy ich zapasy kurczyły się, nasze przeciwnie – rosły. Fabryki dostosowały się do wojennego reżimu produkcji. Klęski pierwszych miesięcy, braki w zaopatrzeniu, utrata całych armii odeszły w przeszłość. Pochód wroga najpierw zwolnił, potem się zatrzymał. Na kilku odcinkach Rosjanie rozpoczęli ofensywę. Ale od frontu zewnętrznego ważniejszy był ten ukryty, ten, na którym to my byliśmy żołnierzami…
Agent Sokołow poprowadził mnie na piętro. Szerokie schody pokryte były wydeptanym nieco chodnikiem.
– Spory tu ruch – odezwał się. – Nawet do sześćdziesięciu gości dziennie.
Jeszcze jeden zakręt i zmrużyłem oczy porażone nagłym blaskiem.
– Lampy elektryczne inżyniera Rychnowskiego – powiedział z dumą mój zwierzchnik. – Lepsze niż te Jabłoczkowa… Zainstalowaliśmy, gdy tylko obiekt się wprowadził. Mieszka tutaj. – Wskazał solidne, dębowe drzwi z mosiężną kołatką. – A tu jest posterunek numer trzy.
Włożył klucz w zamek. Weszliśmy do mieszkania naprzeciwko. Nad framugą umieszczono szeroką półkę. Spoczywał na niej pasiasty materac.
– Czasem trzeba czekać i kilka godzin, a na deskach byłoby niewygodnie – wyjaśnił. – Szybki witrażyka nad drzwiami zastąpiliśmy weneckim lustrem, można więc spokojnie obserwować, co dzieje się na korytarzu…
– A jednocześnie on nie domyśla się nawet, że tu jesteśmy. – Kiwnąłem głową.
– Owszem. Czasem trzeba zrobić zdjęcie. – Wskazał aparat fotograficzny, przymocowany do judasza mosiężnym pierścieniem.
– Jak to działa?
– Impuls elektryczny wyzwala ruch migawki, na stanowisku jest przełącznik. Wystarczy wcisnąć guzik i gotowe.
Patrzyłem przez chwilę na urządzenie. Nigdy nie miałem do czynienia z tak nowoczesnym modelem, ale doszedłem do wniosku, że chyba dam sobie radę.
– Najnowszy typ, na kliszę, a przesuwa ją mechanizm sprężynowy – objaśnił. – Można zrobić szesnaście fotografii w ciągu kilku minut.
– Z zewnątrz nie słychać? – Zaniepokoiłem się.
– Drzwi są grube, a sam aparat został wygłuszony. Nie ma obawy. Zresztą przećwiczymy zaraz obsługę sprzętu. Zaczynasz jutro rano.
Za oknem księżyc oświetlał chłodnym blaskiem zaspy. Ósma wieczorem. Sklepy były już zamknięte, miasto odpoczywało po całym dniu pracy. Ludzie grzali się w domach przy ciepłych piecach, bogatsi poszli do restauracji. Teatry i kabarety, rzęsiście oświetlone, wypełniał tłum spragniony rozrywki. Sanie mknęły po oblodzonych ulicach. Z dala dobiegł mnie warkot samochodu. W takich chwilach łatwo można było poczuć żal. Jedni się bawili, odpoczywali lub szli spać, a inni, tacy jak ja, ciągle siedzieli w pracy… Wypiłem szklankę gorzkiej herbaty. Przejrzałem raport. Wiedziałem już sporo, ale jednocześnie okruchy informacji nie składały się jakoś w logiczną całość. Jutro zaczynam obserwację Rasputina. Na co zwracać uwagę?
Powszechnie krążące po Petersburgu plotki mówiły, że należy do jednej z licznych syberyjskich sekt. Szczęśliwym zrządzeniem losu miałem pod ręką kogoś, kto mógł udzielić mi potrzebnych informacji. Sekciarze trafiali się nam nieczęsto. W zasadzie w ogóle nie zajmowaliśmy się takimi przypadkami, od tego były sądy cerkiewne. Ale wojna to czas chaosu i anarchii. Aby utrzymać kraj w ryzach, zapewnić produkcję i niezbędne dostawy uzbrojenia dla frontu, musieliśmy nie tylko rozszerzyć zakres działań, ale dodatkowo objąć nimi zupełnie nowe grupy społecznie niebezpieczne.
Mężczyzna nie był stary, jednak twarz, pobrużdżona od niedojadania i umartwień, którym poddawał swoje ciało, czyniła zeń starca. Schwytano go w Zakładach Putiłowskich, gdy wygłaszał pogadankę religijną dla robotników. Kiedy przyszedłem, siedział w celi, ponuro wpatrzony w ziemię.
– Będziecie mnie bili? – zapytał, nie podnosząc oczu.
– Jesteś w więzieniu śledczym ochrany – odparłem. – Obowiązują nas humanitarne normy postępowania.
Mówiłem swobodnie, nie kryjąc akcentu. Polacy uchodzą powszechnie za kulturalnych i cywilizowanych. To budzi zaufanie więźniów.
– Gadają, że potraficie obedrzeć żywcem ze skóry i jeszcze posypać pieprzem. – Spojrzał spode łba.
Oczywiście, że potrafimy. Tylko po co? Zwłaszcza że jest wojna i z pieprzem mamy przejściowe trudności.
– Nasze metody są rewelacyjnie proste – powiedziałem. – Nie bijemy więźniów. Nie znęcamy się. Nie torturujemy, no, chyba że już nie ma innego wyjścia. Mimo totalnych braków w zaopatrzeniu, karmimy takich jak ty dobrze. Jak powszechnie wiadomo, ryby zawierają dużo fosforu, co dodatnio wpływa na pracę umysłu, a w ich wątrobach jest mnóstwo tranu, bogatego w cenne witaminy oraz składniki odżywcze.
Zmarszczył brwi.
– Będziesz dostawał solone śledzie. Trzy razy dziennie. Niestety, studnia w twierdzy wyschła i z wodą mamy pewien problem… – wyjaśniłem pogodnie.
Czasem jeden uśmiech może zdziałać cuda. Więzień poddał się, załamał w jednej chwili.
– Co chcecie wiedzieć?
Zawsze tak jest. Odrobina życzliwości i troska o dobre odżywianie więźnia zazwyczaj otwierają serca nawet zatwardziałych marksistów. Z drugiej strony, gdyby to nie pomogło, możemy i obedrzeć ze skóry.
– Należysz do sekty chłystów. – Dawniej sądziłem, że najdziwaczniejsza nawet wiara jest lepsza od socjalizmu, ale po przesłuchaniu kilku jemu podobnych nie byłem już taki pewien. – Opowiedz nam o tej waszej religii i o Rasputinie.
Stariec podniósł na mnie gorejące oczy.
– On nas zdradził! – syknął.
– Tym lepiej.
Wyjąłem notatnik i ołówek. Więzień zaczął mówić. Zawsze wcześniej czy później zaczynają. Języków nie obcinamy.
– Dawno temu, jeszcze przed Piotrem I, we wsi Makłakow żyło sobie małżeństwo… Po dziewięć krzyżyków nosili na karkach, gdy niebiesa obdarzyły ich synem…
Słuchałem opowiadań sekciarza, notując najważniejsze fragmenty. Cholerna Rosja, kraj dziki, dziwaczny, niezrozumiały dla cywilizowanego człowieka. I jednocześnie kraj, który właśnie wykonywał wielki skok do przodu. Który po raz kolejny stanął przed wyborem. Cywilizacja albo barbarzyństwo. Skończy się wojna, potem dwadzieścia lat pokoju, i nie poznamy tej ziemi.
– …Zrozumiawszy, że Chrystus w jego postaci powraca na świętą ziemię rosyjską, zebrał dwunastu apostołów i wędrował brzegami Wołgi, głosząc swoją naukę. Jednak car nakazał go schwytać i ukrzyżować na murach Kremla. Trzeciego dnia Iwan Susłow zmartwychwstał i objawił się swoim uczniom, car jednak nakazał go schwytać ponownie i obedrzeć żywcem ze skóry. Potem rzucono go na kupę końskiego nawozu, gdzie skonał. Trzeciego dnia raz jeszcze zmartwychwstał i objawił się swoim uczniom, car nakazał go po raz trzeci złapać i tym razem spalić na stosie…
– Rozumiem. – Przerwałem wykład historii. – Powiedz coś na temat tego waszego zbawienia poprzez grzech…
Sekciarze mają dużo szczęścia, że żyją we współczesnej Rosji. Inkwizycja wszystkim zafundowałaby auto da fé. A tutaj? Osiedleniu na Syberii podlegają tylko skopcy. Pozostałych zsyła się na kilka lat do klasztoru i po wybiciu głupot z łbów – wypuszcza.
– Myślenie o grzechu deprawuje duszę człowieka bardziej niż sam grzech, dlatego lepiej czasem zgrzeszyć, aby już o tym nie myśleć… – Więzień ciągnął monotonny hipnotyzujący zaśpiew, przypominający cerkiewne kazania.
Można w to uwierzyć, zwłaszcza jeśli jest się prostym chłopem z zabitej dechami wioski.
– Podsumujmy – poprosiłem.
– A zatem trzy drogi wiodą do zbawienia. Najpierw grzech dla pozbycia się grzesznych myśli. Potem, gdy dusza już się oczyści z żądz, trzeba odbyć surową pokutę.
– Chłoszczecie się rózgami, kablami wykradzionymi z linii kolejowych i łańcuchami – dopowiedziałem.
– Tak. Wreszcie żyje się w stanie oczyszczonym i wtedy można dostąpić śmierci pełnej tajemnic…
Do diaska. Czyżby chłyści zasilali działającą na Syberii sektę samobójców?
– Wyjaśnij to – poprosiłem.
– To rytuał. Ciało umiera, a potem wraca do życia. I człowiek staje się świętym. Otrzymuje moc równą tej, którą mieli apostołowie. Ma dar mówienia językami. Może leczyć dotykiem, nieść ludziom pomoc i pociechę… Ale już do końca życia musi pędzić żywot godny i świątobliwy. Rasputin przeszedł rytuał, a teraz pije, gromadzi bogactwa, hula z kobietami lekkich obyczajów. – Aż się zapluł z oburzenia.
Wyciągnąłem mój raport na temat Rasputina. Usunięty z sekty chłystów za sprzeniewierzenie się zasadom wstrzemięźliwości, zanotowałem.
– Co będzie ze mną? – zapytał stariec. – Powiedziałem, co chcieliście. Dajcie niski wyrok…
Cóż, można go oczywiście zatrzymać w więzieniu. Za przynależność do sekty można skazać. Wiem, że należy go uwięzić, bo tak stanowi prawo. Ale jednocześnie nie wiem: po co? Jeśli wypuszczę tego człowieka, będzie grzeszył, aby się oczyścić. Będzie wciągał do sekty robotników. Ale to obciąża jego sumienie… Sam wybiera swoją drogę przez życie. Poza tym lepiej, żeby należeli do sekty niż do partii. Decyzja należy do mnie.
– Solone śledzie są drogie, a studnia naprawdę wyschła – powiedziałem. Na jego twarzy odmalował się strach. – Jesteś wolny – dodałem, wzruszając ramionami.
Najdalej za tydzień złapią go ponownie.
Pawlacz był szeroki, ległem na deskach, obserwując korytarz. Sokołow siadł obok mnie i czytał gazetę.
– W końcu nie powiedziałeś mi najważniejszego – odezwałem się, widząc, że przerwał czytanie i bawi się fajką. – Mamy go ochraniać czy zbierać na niego materiały?
Wyłowił z kieszeni kapciuch z tytoniem i dopiero wtedy się odezwał.
– Pytałem o to generała. Niestety, nie potrafił dać konkretnej odpowiedzi. Mamy pilnować, żeby Rasputinowi nie spadł włos z głowy i jednocześnie badać, kto go odwiedza…
– Śledzić i chronić – mruknąłem.
– I nie zadawać pytań – westchnął. – I raporty pisać.
Skończył nabijać fajkę i z trzaskiem zapalił zapałkę. Po chwili przesłoniła go chmura aromatycznego dymu.
– Gości dzielimy na trzy kategorie. Do pierwszej należą zidentyfikowani przyjaciele Rasputina. Ich fotografie zapełniają już cztery grube albumy. Musisz przejrzeć je w wolnej chwili. Druga kategoria to petenci wszelakiej maści.
– Petenci? – podchwyciłem.
– Chłopi przychodzący po błogosławieństwo, nędzarze pragnący otrzymać pracę lub datek, drobni urzędnicy potrzebujący protekcji, nauczyciele…
– Pomaga im?
– Wszystkim bez wyjątku. Nie, z wyjątkami. Niektórych uznaje za oszustów i spuszcza po schodach.
– Słyszałem, że bierze łapówki…
– I tak, i nie. Sam zobaczysz.
Zamyśliłem się.
– Do kategorii trzeciej zaliczamy przyjaciół, których jeszcze nie udało się zidentyfikować. Tym należy robić zdjęcia – dodał. – Oczywiście, rozróżnienie grupy drugiej i trzeciej wymaga pewnego doświadczenia. Jest i kategoria czwarta: potencjalni wrogowie obiektu.
– Ktoś dybie na jego życie – domyśliłem się.
– Owszem. Mamy takie sygnały. Hierarchia cerkiewna, na przykład, wyklęłaby go już dawno, gdyby nie sprzeciw Najjaśniejszego Pana…
Mówił dalej, przekazując mi niezbędną wiedzę krótkimi, żołnierskimi zdaniami. Na wypadek pojawienia się zamachowców zaraz przy drzwiach wiszą na stelażu cztery nabite rewolwery Nagan. Oczywiście, taka ilość broni może okazać się niewystarczająca. W razie zamachu czuwający na posterunku trzecim agent powinien nacisnąć guzik alarmu. Impuls elektryczny włączy dzwonki na posterunku pierwszym, umieszczonym w stróżówce, drugim – w mieszkaniu po przeciwnej stronie podwórza, oraz czwartym – na strychu nad mieszkaniem. Inny alarm podczepiony jest do nieużywanych nigdy drzwi kuchennych obserwowanego mieszkania. Kolejny kabel biegnie aż na sąsiednią ulicę, gdzie mieści się praktyka lekarska. W razie strzelaniny, gdyby zaszła konieczność udzielenia pomocy rannym agentom, niedobitym sprawcom lub obiektowi, lekarz pojawi się na miejscu w ciągu paru minut… A zatem Rasputina chyba mamy chronić. No to ma pecha.
Zaplanowanie egzekucji chłopa nie jest specjalne trudne. Rozkład dnia już znam. Wstaje najpóźniej o dziesiątej. Przepitym głosem intonuje modlitwy lub cerkiewne hymny. Koło jedenastej spożywa śniadanie. Często napływający petenci przeszkadzają mu w posiłku. Nie ma stałych godzin przyjęć. Obiad zazwyczaj je około siedemnastej. Wieczorem schodzą się jego wielbiciele i razem hulają do późna. Kobiety czasami zostają do rana. Często jednak samotnie rusza na nocną włóczęgę po restauracjach i knajpach. Wraca kompletnie pijany i idzie spać.
Okazji jest cała masa. Po pierwsze, można wejść do jego mieszkania chwilę po wyjściu jakiegoś chłopa. Niewykluczone, że będzie jeszcze w poczekalni. Strzelę kilka razy z pistoletu z tłumikiem i ukryję się w mieszkaniu naprzeciwko. W domu zazwyczaj jest służąca i kucharka, znajdą go po kilku, może kilkunastu minutach. Ochrana będzie szukać gościa, ale nie znajdzie go prawdopodobnie nigdy. Druga możliwość to zabić go, gdy wróci pijany. Zepchnąć ze schodów w szyb klatki schodowej i po problemie. Chociaż właściwie jest problem. Ten twardy, syberyjski chłop może przeżyć upadek z takiej wysokości, a na dole w stróżówce jest posterunek. Nie będę mógł zbiec na parter i sprawdzić, czy żyje…
Trzecia możliwość – w poczekalni sporo ludzi zostawia prezenty dla gospodarza. Można zatruć butelkę wina lub koniaku i podrzucić. Jest jednak ryzyko, że nie wypije jej od razu. Jeśli poczeka do wieczornego przyjęcia, mogę zabić przypadkowych gości.
Teraz najważniejsza kwestia. Wiem, że potrafię tego dokonać. Wiem jak. Muszę sprawdzić, czy rzeczywiście trzeba… I, oczywiście, muszę czekać na rozkaz.
Tego dnia dostałem wolny wieczór. Wziąłem w kasie wypłatę. Mróz był ostry, ale nie miałem jednak ochoty wracać na kwaterę. A może tak raz w życiu zaszaleć? Napić się koniaku z kryształowego kieliszka, posłuchać cygańskiej muzyki, zjeść kawał schabu z suszonymi śliwkami, kromkę białego chleba z coraz droższym czarnym kawiorem… Złapałem dorożkę i kazałem się wieźć do „Villa Rode”.
Przemarzłem po drodze, ale wreszcie znalazłem się na miejscu. Wyniosły szwajcar zastąpił mi drogę, lecz gdy pokazałem odznakę, cofnął się bez słowa. Wszedłem do sali. Spodziewałem się muzyki i niebiańskiej woni potraw, a zamiast tego trafiłem na scenę jak z koszmarnego snu. Orkiestra zamarła, trzymając opuszczone instrumenty. Jakiś oficer, śmiertelnie blady, stał pod ścianą. Agent Kiszlot celował do niego z nagana. Mężczyzna w mundurze, wypatroszony szablą jak świnia, leżał na dywanie pomiędzy stolikami. Żył jeszcze. Przerażeni goście zebrali się przy scenie.
Rasputin klęczał nad konającym. Modlił się donośnie przepitym, gardłowym głosem i jednocześnie przesuwał nad rozległą raną swoimi spierzchniętymi od mrozu dłońmi. Patrzyłem, milcząc, głęboko zdumiony. Krew przestała płynąć, zasychała w oczach. Byłem świadkiem cudu, szalonego cudu. A więc to, co o nim gadali, było prawdą?! A potem leżący mężczyzna drgnął spazmatycznie i oczy wywróciły mu się białkami do góry. Koniec.
– Co tu się stało? – szeptem zapytałem kelnera.
– Pokłócili się i pocięli szablami… – wyjaśnił.
Rasputin zamknął zmarłemu powieki. Wstał ociężale i uśmiechnął się smutno. Do wnętrza restauracji teraz dopiero wpadł lekarz i patrol policji wezwanej widocznie telefonicznie. Grigorij podszedł do mnie. Wiedziałem, że z miejsca rozpoznał we mnie agenta z ekipy, która się nim zajmuje.
– Nic tu po nas – powiedział. – Jedźmy na kwaterę.
Kiszlot obejrzał się w naszą stronę. Dałem mu uspokajający znak ręką. Wezwano nam dorożkę i po chwili jechaliśmy już zaśnieżonymi ulicami.
– Moc mnie opuszcza – westchnął Rasputin.
Spojrzałem na niego, zdumiony. Jeśli takich rzeczy był w stanie dokonać pijany w sztok i pozbawiony mocy, to co potrafił, gdy dopisywały mu siły?
Godzina dziewiąta dwadzieścia sześć. Czuwaliśmy na stanowisku. Rasputin wstał już z łóżka. Przez podwójne drzwi słyszeliśmy, jak śpiewa chłopską piosenkę. Donośny bas wprawiał lustrzane szybki w drżenie. Na schodach pojawiła się kobieta okryta szerokim, ciemnym szalem. Zapukała do drzwi i zaraz została wpuszczona.
– Anna Wyrubowa – mruknął Sokołow, notując w kajecie nazwisko i godzinę odwiedzin.
Uniósł słuchawkę telefonu.
– Jak na dole? – zapytał chłopaków z posterunku w stróżówce. – Tak, rozumiem.
Odłożył na widełki.
– Czeka na niego samochód – wyjaśnił. – No to mamy kilka godzin wolnego.
Faktycznie, po chwili drzwi szczęknęły i zaaferowany Rasputin wyszedł z mieszkania w towarzystwie Wyrubowej. Był wyraźnie poruszony, idąc zapinał koszulę. Kobieta usłużnie niosła jego szubę przerzuconą przez ramię.
– Coś mu się spieszy – zauważyłem.
Sokołów kiwnął głową.
– Znowu pojedzie do pałacu – powiedział. – Widać następcy tronu się pogorszyło.
Spojrzałem na niego pytająco.
– Słyszałem, że jest chory… – podchwyciłem.
– Owszem, to już teraz żadna tajemnica, pół miasta plotkuje… Książę Aleksy cierpi na hemofilię… Dość częsta przypadłość wśród potomków angielskiej królowej Wiktorii.
– Hemofilia to coś z krwią?
– Taaa… Nie krzepnie mu. Najlżejsze zranienie paprze się tygodniami, każde uderzenie powoduje wylewy pod skórą.
– On go leczy?
Agent kiwnął głową.
– Tak mówią. Ta choroba jest nieuleczalna, ale Rasputin ma podobno uzdrawiające dłonie. Potrafi powstrzymać krwotok, ulżyć w cierpieniach. I obiecał, że za kilka lat choroba się cofnie. Ostatnio książę odwiedzał z ojcem linię frontu. W jego zdrowiu musiała nastąpić radykalna poprawa. A teraz widocznie znowu jest gorzej.
Przypomniałem sobie wieczorne wydarzenia w „Villa Rode”. Ciekawe, co powiedziałby na to Jusupow. Bo jeśli z hemofilią to prawda, jego pomysł likwidacji chłopa dla ratowania monarchii jest, delikatnie mówiąc, chybiony.
Zaspałem odrobinkę, nie zdążyłem nic zjeść, ale na posterunku byłem o czasie. Szósta rano. Zmiana warty. Zapukałem, jak było umówione. Otworzył mi agent Kiszlot. Wyglądał na zdrowo zmęczonego. Biła od niego woń kawy, zresztą całe mieszkanie przesiąkło tym zapachem.
– Przejmuję obserwację. – Strzeliłem obcasami.
– Zdaję posterunek. – Uśmiechnął się lekko. – Przekazuję obiekt. Tu są raporty. – Wskazał papier leżący na stoliku. – Oddasz Sokołowowi?
– Oczywiście, przyjdzie około dziesiątej.
– Wróciliśmy dopiero o czwartej rano. Rasputin spił się jak bela w „Villa Rode”. Trzeba było odwieźć go do domu. Ano nic, idę odespać… Dała mi w kość ta noc.
Zamknąłem za nim drzwi, a potem poszedłem do kuchni. Rozdmuchałem żar w piecu, dorzuciłem garść drewek i postawiłem czajnik wody na herbatę. Ktoś zapukał do drzwi w umówiony sposób. Dwa szybkie uderzenia, trzy normalne i jedno mocne na koniec.
Przekręciłem klucz w zamku i… Rasputin wparował do mieszkania. Rzucił na mnie okiem i rozejrzał się po wnętrzu.
– Co, tamci już poszli spać? – mruknął. – Ciort popieri.
Spostrzegł raport leżący na stoliku i porwał go w dłoń.
– To jest ściśle tajne! – Usiłowałem wyrwać mu papier, ale machając ręką, oganiał się jak od muchy.
– Daj spokój – poprosił. – Sprawdzę tylko, co to wczoraj było… hmmm… Wypiwszy trzy butelki wina, zwalił się na podłogę, nieprzytomny, więc z agentem Szyczkinem zdecydowaliśmy się wezwać dorożkę…
Rzucił obojętnie dokument na miejsce.
– Jak to? – zdziwił się. – Trzy zaledwie butelki wina i mnie zmogło? Bzdury jakieś wypisują.
Odwrócił się w stronę drzwi i przez chwilę kontemplował aparat fotograficzny oraz całą resztę wyposażenia.
– Fiu, fiu – mruknął. – Model jak w Carskim Siole. Korytarz chcecie fotografować? Bez sensu… Chyba że moich gości. – Pogroził mi palcem. – Herbatką poczęstujesz?
Czajnik zaszumiał w kuchni. Rasputin wszedł tam, zestawił go z ognia. Zajrzał do pudełka i powąchał zawartość.
– No, nie – mruknął. – Nie będziesz chyba parzył tego siana. Chodźmy do mnie, mam od carycy puszkę takiej pysznej mieszanki. – I z gorącym czajnikiem w ręce ruszył do siebie. Podreptałem za nim.
Przeszedłszy poczekalnię, znaleźliśmy się w sporym saloniku. Gospodarz otworzył drzwi od kuchni i krzątał się może minutę, po czym wrócił ze szklankami. Przyniósł też głowę cukru oraz szczypczyki. Przede mną postawił talerz kanapek.
– Nie trzeba – zaprotestowałem nieśmiało.
– Biblia uczy, by głodnego nakarmić, a po tobie widać, żeś dziś bez śniadania.
Ciężkim, syberyjskim nożem kroił gomółkę na plastry.
– Znakomity serek, dostałem od przyjaciela, co to wczoraj przyszedł prosić o jakąś pracę w mieście, no to mu wypisałem karteczkę do dyrektora zakładów. Trzeba czynić dobro.
Patrzyłem w zadumie na Rasputina. Nie dostrzegałem żadnych skutków całonocnego pijaństwa. Jego oczy patrzyły spokojnie i przyjaźnie.
– Chryste Boże. – Uniósł wzrok ku ikonom wiszącym w kącie salonu. – Pobłogosław to jedzenie i picie sługom Twoim, jako że błagi jesteś i cziełowiekolubiec.
Mijały tygodnie. Obserwowałem Rasputina dzień w dzień. Jego życie odsłaniało coraz więcej swoich tajemnic. Jedną ręką brał grube łapówki od bankierów i fabrykantów, drugą rozdawał prawie wszystko ubogim, chorym, bezrobotnym, którzy przychodzili poprosić go o wsparcie. Nie musiał robić zakupów, masa interesantów przynosiła mu a to zająca, a to kurę, wina własnej roboty, sery. Nawet najbiedniejsi dźwigali słoiczek miodu lub bochen chleba. Strapionym udzielał rad, wygłaszał też regularnie kazania. Matkom poległych mówił o konieczności prowadzenia wojny, pocieszał w bólu. Kontakt z tłumem wyczerpywał go, nużył. Coraz rzadziej urządzał wieczorne przyjęcia dla przyjaciół. Pił regularnie, na umór, to znów na kilka dni stawał się abstynentem. Potem strach zwyciężał. Noc przynosiła mu wizje zagłady i ponownie sięgał po flaszkę z winem. Wódki prawie nie tykał, widocznie mu nie smakowała… Czasem, gdy zostawał wieczorami sam, zachodził do mieszkania naprzeciw i zapraszał mnie lub któregoś ze zmienników na kieliszek lub dwa.
Książę Jusupow jakoś nie kontaktował się ze mną. Za to zauważyłem, że sam zaczął bywać w miejscach, gdzie mógł spotkać Rasputina. Zazwyczaj zamieniali ze sobą kilka słów. Czyżby naraz zrezygnował z morderczych planów? Cóż, nie było to wykluczone…
Rasputin siadł w fotelu i przez chwilę bawił się butelką wina, po czym po chłopsku odkorkował ją, uderzając w dno. Widać było, że ma w tym ogromną wprawę. Wytrząsnął fusy ze szklanki po herbacie i nalał mi prawie po brzegi. Sam pociągnął kilka łyków prosto z szyjki.
Ująłem szklankę i wypiłem odrobinę. Dobre wino, z krymskich winnic majątku Jusupowów.
– Złe wieści z frontu – powiedział Grigorij.
– Skąd wiesz? – Spojrzałem na niego dzikim wzrokiem.
– Aura śmierci, widzę w twoich oczach – wyjaśnił.
– Zabili mi przyjaciela – wyszeptałem. – Tak jakoś głupio, przecież jest zima… Poszedł odgarnąć śnieg przed ziemianką i wtedy trafił go jakiś niemiecki zwiadowca. Dostałem telegram.
– Poza tym chciałeś mnie zabić – uzupełnił.
Zamarłem ze szklanką w dłoni.
– Nie przejmuj się. Wielu chce, ale gdy poznają mnie bliżej, nie są już tego tacy pewni, a potem rezygnują… Wojna to czas pogardy dla ludzkiego życia. Czułem to wtedy, wiosną. Wiedziałem, że zbierają się chmury, wczesnym latem ujrzałem, że kraj spada w otchłań śmierci… Wiesz, u nas, w Pokrowskoje, gazety pojawiają się z trzydniowym opóźnieniem. Przyszedł parowiec pocztowy, byłem na przystani. Wyjąłem z paczki świeży numer i zobaczyłem na pierwszej stronie informację o tym, że zabili arcyksięcia Ferdynanda. I już wiedziałem. Antychryst przyszedł na świat. Będzie wojna.
Zamyślił się.
– Gdybym wtedy był w Petersburgu – westchnął boleśnie. – Gdybym tylko mógł to powstrzymać… W Pokrowskoje nie było stacji telegrafu. Ułożyłem telegram do cara batiuszki i do matuszki… I poszedłem do Tiumenia. Wiele wiorst. Czułem, że zdążę.
Dokończył butelkę i sięgnął po następną. Ja miałem jeszcze prawie całą szklankę.
– Byłem dwie przecznice od poczty, kiedy pojawiła się ta cała Gusiewa…
– Coś się stało? – Nie znałem tej historii.
– Podeszła i poprosiła o błogosławieństwo. Zatrzymałem się, by go jej udzielić, a ona pchnęła mnie nożem. Cztery tygodnie walczyłem ze śmiercią, a gdy odzyskałem przytomność, wojna już trwała…
Odstawił wino trzęsącą się dłonią.
– Zawiodłem – szepnął. – Zdradziłem Rosję. Bóg przeznaczył mi tę misję, a ja zawiodłem w najważniejszej chwili. Byłem może jedynym po śmierci Stołypina człowiekiem zdolnym zatrzymać to szaleństwo. A gdy nastał czas potrzeby, leżałem wypatroszony jak świnia…
– Ale teraz chcesz kontynuowania wojny? – Spojrzałem badawczo.
– Musimy ją zakończyć zwycięstwem. – Zawiesił wzrok na ikonach wiszących w rogu pokoju. – W imię krwi, która już została przelana.
Oczy Rasputina rozbłysły wewnętrznym blaskiem. Poczułem naraz jego siłę. Stalową wolę, energię życiową, która podtrzymywała cara w tych trudnych chwilach.
– Wygramy? – Patrząc na niego w tym momencie, odnosiłem wrażenie, że zna przyszłość, która nas czeka.
Krew odpłynęła mu z twarzy.
– Nie wiem – szepnął. – Ale czuję, że antychryst i jego sługi zbierają się, by pchnąć nas w otchłań jeszcze straszliwszych cierpień… Nie będzie drugiej szansy zwycięstwa. Choć może… – Teraz w jego oczach pojawił się strach. – Może mi się uda. Jeśli będzie trzeba oddać życie za Rosję…
Odbił trzecią butelkę i pił chciwie, jak gdyby jedynie oszołomienie alkoholem pozwalało mu zapomnieć o tym, co zobaczył na ścieżkach ducha…
Powszechnie sądzi się, że praca agenta to pasmo niezwykłych przygód, bieganie z naganem w ręce, nocne obławy na socjalistów i strzelaniny w robotniczych dzielnicach. Tymczasem dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu pracy to nudna, żmudna obserwacja. Tak jak teraz. Leżenie godzinami na pasiastym sienniku. Notowanie: kto przyszedł, kto wyszedł, o której godzinie.
Jeszcze gorzej, gdy leżąc człowiek dręczy się myślami, jak postąpić. Tego dnia zaczynałem wachtę o ósmej wieczorem. Było dwanaście stopni mrozu, a z nieba walił gęsty śnieg. Na miejsce dotarłem na piechotę, nawet dorożkarze niechętnie pracowali w taką pogodę. Gdy przechodziłem koło stróżówki, wyskoczył z niej jak z procy Sokołow.
– Dobrze, że jesteś – powiedział.
– Coś się stało? – Zaniepokoiłem się nie na żarty.
– Ci durnie zgubili obiekt!
– Rasputin się im wymknął?
– Dokładnie. Poszedł pewnie w tango po knajpach, nasi przeczesują już miasto. Ale musisz pomóc.
– Może sam wróci albo, co bardziej prawdopodobne, odwiozą go? – Nie bardzo miałem ochotę zdzierać zelówki
– Niewykluczone. Ale lepiej, żebyśmy go znaleźli zanim napyta sobie jakiejś biedy. Albo zanim ktoś go zabije…
Rzucił na parapet plan miasta.
– Umiesz prowadzić samochód?
– Tak.
– Weźmiesz mojego forda i objedziesz ten kwartał. – Zakreślił ołówkiem obszar na mapie.
Znalazłem go w dziesiątej z kolei odwiedzonej restauracji. Siedział samotnie nad niedojedzoną faską pierogów i pił arak. Jego spojrzenie było nieco błędne, a na twarzy malowało się nieludzkie zmęczenie.
– Chodź, Grisza. – Położyłem mu dłoń na ramieniu. – Pora wracać do domu.
Nie byłem w tej chwili agentem tajnej policji, ale sąsiadem, który niepokoi się o przyjaciela. Kelner zjawił się jak spod ziemi.
– Życzą sobie panowie coś na drogę? – zapytał.
– Nie, nie trzeba. – Zdziwiła mnie jego uprzejmość. – Rachunek uregulowany?
– I jeszcze dał dwadzieścia rubli napiwku.
Aha. To dlatego był taki zadowolony. Szatniarz pomógł nam ubrać Griszę w wilczą szubę. Pijany w trakcie tej operacji doszedł do siebie i dał im kolejne napiwki – po dziesięć rubli. We dwóch z wysiłkiem wytaszczyliśmy Rasputina na zewnątrz.
– Nie szastaj tak pieniędzmi – powiedziałem, gdy szliśmy do zaparkowanego auta.
– Mnie już nie będą potrzebne – szepnął.
Znowu odpłynął. Z trudem wepchnąłem go do samochodu i usiadłem za kierownicą. Bałem się, że nie ruszę, ale silnik zapalił od razu. Grigorij oprzytomniał już trochę, choć cztery butelki wina nieźle go sponiewierały. Uderzył głową o szybę, ocknął się i rozejrzał po wnętrzu maszyny. Na jego twarzy odmalowało się na chwilę zwierzęce przerażenie i wściekłość, potem jednak poznał mnie.
– Jeszcze nie dzisiaj – mruknął.
Jechałem w stronę domu.
– Rosja umiera – powiedział.
Spojrzałem spod oka i przeżyłem wstrząs. Już nie był pijany. W ciągu pięciu minut kompletnie wytrzeźwiał. Wnętrze wozu nadal wypełniał intensywny zapach gorzelni, ale Grisza patrzył spokojnie i przytomnie, w głosie nie było słychać żadnego śladu przepicia.
– Czujesz coś? – zapytałem.
– Królestwo antychrysta nadchodzi. Trzeszczą zawiasy bramy piekieł. Zbliża się czas szatana… Widzę ciemność. Cała przyszłość jest czarna. Umrą miliony ludzi.
– Już umierają miliony. – Wspomnienie mego przyjaciela nie zgasło.
– Idzie taki czas, że ludzie będą wspominać błoto okopów jak pobyt w raju… To jeszcze nie apokalipsa, to zaledwie próba generalna. – Uprzedził niezadane pytanie.
– Możemy to jakoś odwrócić?
Spojrzał na mnie z rozpaczą.
– Nie wiem – odparł bezradnie. – Może gdyby odpowiednia ofiara…
I nagle zaszła w nim zmiana. Już nie był syberyjskim pątnikiem, patrzył na mnie przerażony chłop, który nie wiedział, dokąd niesie go nurt wydarzeń, i który odczuwał jedynie grozę wywołaną przeczuciem nieuniknionej zagłady.
– Zabiją mnie. – Trząsł się ze strachu. – Zamordują.
Wydobył zza pazuchy piersiówkę i pił chciwie anyżówkę, aż na jego twarzy ponownie odmalowała się ulga.
– Gdyby chcieli to zrobić, uderzyliby właśnie teraz – powiedziałem. – Gdy jesteśmy sami.
Otrząsnął się. Zakręcił butelkę.
– Duch ochoczy, ale ciało słabe – wymamrotał. – Teraz? Teraz… – Popatrzył w ciemne ulice. Acetylenowe światła samochodu przecinały śnieżna zadymkę. – Nie, nie teraz. Stowarzyszenie Piotra I – parsknął. – Miałeś to zrobić, ale nie dostałeś jeszcze rozkazu.
Skąd wiedział? Czyżby jego siatka informatorów sięgała tak daleko?
– I nie wykonam, gdybym go dostał.
– Wiem. Może masz rację, a może nie? – Znowu przybrał wygląd świątobliwego starca. – Może krew niewinnej ofiary zatrzymałaby to szaleństwo.
Wzdrygnął się. Widziałem, jak walczy ze swoim strachem.
– Nie – szepnął. – Jestem winny. Miałem powstrzymać wojnę, a zawiodłem. Zabiłem tych wszystkich, którzy spoczywają po lasach i w zasypanych śniegiem okopach… Zasłużyłem na śmierć.
– Musisz na siebie uważać.
– Wiem, wiem. Książę Feliks coś knuje.
– Chce cię zabić.
– Nie on jeden. Ale to dobry człowiek. Tylko błądzi. Gdy pozna mnie lepiej, polubi. Dobro zwycięża zło…
Przyszedłem do pracy na ósmą. Zluzowałem agenta Asta.
– Obiekt u siebie – zameldował. – Dziś wieczorem chyba nikt się do niego nie wybiera. On też raczej nic nie planuje.
– Rozumiem. – Kiwnąłem głową.
– Zostawiłem ci dzisiejsze gazety, gdybyś się nudził. – Uśmiechnął się lekko.
– Dziękuję.
Poszedł. Zaparzyłem herbaty. Z dwojga złego lepsza nudna noc spędzona na posterunku, niż wałęsanie się po knajpach i pilnowanie, by podopiecznemu nie rozbito głowy w jakiejś burdzie… Kończyłem właśnie czytać najnowszy numer „Niwy”, gdy w przedpokoju rozległ się brzęczyk elektrycznego dzwonka alarmowego.
Porwałem rewolwer ze stojaka i wyskoczyłem na klatkę, w biegu dokręciłem tłumik. Coś stało się w stróżówce? Nie, to z mieszkania! Ktoś otworzył drzwi kuchenne…? Szarpnąłem za klamkę. Zamknięte na głucho. Strzeliłem kilka razy w zamek. Kopnąłem. Puściły. Przedpokój, salonik… Gdzie ta cholerna kuchnia?
Kucharka Dunia stanęła w przejściu do jadalni. Mało jej nie zastrzeliłem.
– I czego się rozbija? – Spojrzała na mnie niechętnie. – Griszka poszedł.
– Gdzie, u diabła, poszedł?
– Ktoś zadzwonił, samochód podjechał i poszedł…
– Czy on zwariował!?
Dopadłem tylnego wyjścia i popędziłem po ciemnych, kamiennych stopniach. Byłem gdzieś w połowie pierwszego piętra, gdy potknąłem się i runąłem w dół…
Leżałem, potłuczony, na lodowatej posadzce. Nie miałem władzy w nogach, dolna połowa ciała była jak martwa. Czułem śmiertelny chłód, sunący od stóp ku sercu. Przed oczyma robiło mi się coraz ciemniej i ciemniej…
Czy to nie głupie? Agent carskiej ochrany powinien umierać ze sztyletem w sercu, kulą w plecach, z szablą w dłoni, odpierając atak tłuszczy. No, pal diabli, od bomby jakiegoś anarchisty… Ale przecież nie tak. Co powiedzą kumple, gdy dowiedzą się, że spadłem ze schodów i skręciłem sobie kark?
Rasputin wysiadł z samochodu. Dziedziniec pałacu pokrywał suchy śnieg. Porywisty, lodowaty wiatr bez przerwy przesuwał jego zaspy. Okna budynku były ciemne. Książę Feliks powitał gościa w holu. Gdzieś w oddali grał patefon. Stłumione dźwięki muzyki przenikały na dół. Uściskali się, potem gospodarz zabrał ciężką, pokrytą szronem wilczą szubę gościa i odwiesił ją do garderoby.
– U Iriny jest jeszcze kilku gości – skłamał gładko. – Zaczekamy w bawialni…
Gestem wskazał schody prowadzące do przyziemia. Grigorij zawahał się przez ułamek sekundy. Już wiedział. Ciemne okna pałacu, brak służby… Dźwięki muzyki, którym nie towarzyszył gwar ludzkich rozmów… A zatem to dzisiaj. Westchnął. Gdyby miał więcej czasu, z pewnością Jusupow by go polubił i zrezygnował z morderczych planów. A teraz… za późno. Z trudem przywołał na twarz wyraz beztroski.
Zeszli do sporego pokoju. Ściany obwieszone gobelinami, kilka mebli i kominek zastawiony bibelotami. Rasputin ujął w dłoń wiszący na szyi krzyżyk i ścisnął go mocno, do bólu. Lęk, który towarzyszył mu jak cień od tylu dni, powoli ustępował. Gdzieś na górze trzasnęły drzwi. Pułapka zamknęła się ostatecznie.
Książę wskazał gestem stolik zastawiony butelkami i paterę pełną ciastek.
– Częstuj się, przyjacielu.
Grigorij usiadł w fotelu i uśmiechnął się do gospodarza. Wiele kosztował go ten uśmiech. Przesunął opuszkami palców po szkle flaszki i już wiedział, że wino zostało zatrute. Prawa poła marynarki księcia odstawała lekko, ukryty w zanadrzu rewolwer wypychał ją nieznacznie.
Stariec nalał sobie pełen kielich. Stało się, nie odwróci przeznaczenia. Ale może jego ofiara uratuje Rosję?
Ciemny zimowy poranek. Kwiaty mrozu znikły z szyb. Wiatr od morza gwizdał w szparach okien. Odwilż. Jeszcze kilka tygodni i nadejdzie wiosna. Łatwo się domyślić, że gdy tylko przyjdzie, Najjaśniejszy Pan wyda rozkazy do ataku. Jesienna ofensywa w Galicji pozwoliła nam zająć bardzo dogodną pozycję. W marcu Brusiłow poderwie swoich żołnierzy na froncie południowym. Pomaszerują na zachód. Wczesnym latem zdobędą Wiedeń. Wróg jest już słaby, trzeba oczywiście przelać jeszcze morze krwi, ale wojnę już wygraliśmy… Wszedł tak cicho, że dostrzegłem go dopiero, gdy usiadł na krześle koło mojego łóżka. Przestraszyłem się w pierwszej chwili, tak niespodziewanie się zjawił…
– Witaj, mój drogi – powiedział cicho.
Poczułem ogromną ulgę.
– A więc im się nie udało – odetchnąłem.
Szarobłękitne oczy spojrzały na mnie z melancholią. Ale na grubych wargach pojawił się cień uśmiechu.
– Nie mówmy teraz o tym – poprosił. – Powiedz lepiej, co u ciebie. Słyszałem, że zostałeś ranny.
– Spadłem ze schodów i złamałem kręgosłup – wyjaśniłem. – Lekarz mówi, że nigdy nie odzyskam władzy w nogach.
Rasputin pokiwał w zadumie głową. Jego wzrok nie był już smutny. Patrzył ostro i z naganą.
– Dlaczego w takiej chwili nie myślisz o Bogu? – zapytał. – On zna twoje potrzeby, ale czemu nie usłyszy twoich modlitw?
Położył mi dłoń na piersi, wzniósł oczy ku górze.
– Panie, zechciej wesprzeć syna Twego, który wiernie mi służąc, ciężkie rany odniósł, nie dozwól mu cierpieć więcej, albowiem…
Nie dotrwałem do końca modlitwy. Nagły ból odebrał mi oddech, a chwilę potem zgasła świadomość.
Doktor Sperański przyszedł o ósmej rano. Usłyszałem jego ciężkie kroki, skrzypienie desek pod safianowymi butami. Otworzyłem oczy. Na gałązce za oknem siadła sikorka. Lekarz stanął nade mną.
– Jak się czujecie? – zapytał.
Leżałem przez chwilę, a potem, bez większego wysiłku, poruszyłem stopami. Zamarł w bezruchu i rzucił mi spojrzenie znad okularów, jakby sprawdzał, czy nie żartuję. Jednym ruchem odrzucił kołdrę.
– Jeszcze raz – polecił.
Tym razem poruszyłem i palcami. Spostrzegłem krople potu na skroni rodaka.
– Niemożliwe – szepnął. – Przy tak ciężkim uszkodzeniu kręgosłupa…
A ja spuściłem nogi na ziemię i po raz pierwszy od trzech dni wstałem z łóżka. Kolana ugięły się pod moim ciężarem, ale utrzymałem równowagę.
– Ojciec Grigorij mnie uzdrowił – wyjaśniłem. – Przyszedł nad ranem i kazał mi się modlić…
– Ojciec Grigorij? – Lekarz spojrzał na mnie zdumiony.
– Rasputin. Święty człowiek – powiedziałem z przekonaniem. – Słyszałem, że ma uzdrawiające dłonie, ale…
Zawrót głowy był tak silny, że musiałem ponownie usiąść na łóżku. Doktor ciężko opadł na krzesło.
– Muszę iść do kościoła – rzekłem. – Podziękuję Bogu za przywrócenie zdrowia. A potem muszę i jemu podziękować…
Sperański zmęczonym ruchem zdjął okulary.
– Ty nic nie wiesz… – mruknął cicho po polsku.
– Czego nie wiem?
W jego głosie było coś takiego, że poczułem w sercu ukłucie lęku.
– Rasputina zamordowali. Cztery dni temu.