Szansa

Prolog

W pokoju wisi zatęchłe powietrze. Od bardzo dawna nikt nie otwierał drzwi wejściowych, nikt nie dotykał okna. Pachnie kurzem i myszami. Jedwabna tapeta odchodzi płatami od ściany. Człowiek z walizeczką w ręce przestępuje wypróchniały próg. Z kieszeni wyjmuje piętkę chleba i cebulę. Rzuca je na stół. Z neseserka wyciąga detonator i butelkę wódki. Pomruk trzystutysięcznego tłumu wprawia w drżenie potrójne szyby, ściśnięte aluminiowymi ramami. W rogu stoi stary zegar. Mężczyzna rzuca na sofę skórzaną kurtkę. Nakręca mechanizm i ustawia odpowiednią godzinę. Wahadło zaczyna tykać. Nie ma to najmniejszego znaczenia, wkrótce i tak zatrzyma się na zawsze. Terrorysta wypija dwa łyki wódki. Instynkt podpowiada mu, żeby odszedł. Nie musi wciskać guzika, może zacząć życie od nowa. Jeszcze nie jest za późno. Myśli tłuką mu się pod czaszką, ale on wie, że zostanie. Aż do końca.

Za kilkanaście minut jego i trzysta tysięcy zebranych na placu ludzi czeka śmierć. Mą jeszcze trochę czasu. Z cholewki buta wyjmuje zmiętą gazetę, rozprostowuje ją poczerniałymi palcami. Wypija jeszcze jeden łyk wódki. Wolę życia należy stłumić. Zdejmuje cisnące go buciory i rzuca nimi przez całą długość pomieszczenia. Nie założy ich już nigdy. Umrze na bosaka, a ściślej rzecz biorąc, w dziurawych, przepoconych skarpetkach zgniłozielonego koloru. W kącie pomieszczenia, wśród śmieci, leży drewniana figura szachowa. Goniec. Czerwony lakier do paznokci, którym niegdyś ją pociągnięto, łuszczy się.


***

Starzec siedział w głębokim fotelu. Na widok gościa wychylił się i podał mu dłoń o palcach wykręconych artretyzmem. Uścisk był słaby.

– Omelajn Andrejewicz Mitrofanow – przedstawił się.

Czas, który odarł go z młodości, nie oszczędził także głosu. Słowa, które padały z jego ust, szeleściły jak stare, pożółkłe gazety. Gość poczuł zmieszanie.

– Paweł Krzeszkowski.

W wyblakłych oczach starego błysnęło zdziwienie. Opadł na fotel i przez chwilę łapał oddech, jak po znacznym wysiłku.

– Sto sześć lat – powiedział, jak gdyby się usprawiedliwiał. – Grywasz w szachy?

Wykonał dziwny gest. Chłopak dopiero po chwili zrozumiał, że ma usiąść. Ciałem Omelajna wstrząsnął atak kaszlu. Wszedł pielęgniarz, był cztery, może pięć lat starszy od Pawła. Przedstawił się jako Robert Koniecpolski. Stary dał Robertowi energiczny znak ręką. Ten wyjął spod biurka kasetkę z chromowanej stali, a z jej wnętrza maskę tlenową oraz strzykawkę.

– Czy może pan poczekać w pokoju obok? – poprosił Pawła.

Sąsiednie pomieszczenie wyglądało dziwnie. Z podłogi pozrywano wykładzinę, odsłaniając zniszczony, bukowy parkiet. Ze ścian zeskrobano warstwy farby klejówki aż do nieprawdopodobnie starej tapety, wykonanej chyba z jedwabiu dość pośledniego gatunku. W miejscu, gdzie ściana stykała się z podłogą, brakowało jednej listwy. Pozostałe na pierwszy rzut oka były tak stare jak parkiet. Pośrodku stał stół, a przy nim bardzo wiekowe krzesło. Nowiutki sejf w kącie miał niedomknięte drzwiczki. Jedno spojrzenie do środka wystarczyło, by oszacować jego zawartość. W środku leżał stary, szarobrązowy mundur carskiej ochrany. Połyskiwały srebrzone guziki z dwugłowym orłem. Na przedzie, jak gwiazda, błyszczał order. Paweł usłyszał kroki pielęgniarza na korytarzu i odwrócił się w stronę okna. Widok miał średnio ciekawy. Po placu przed Grobem Nieznanego Żołnierza przechadzali się ludzie. Popielate, warszawskie gołębie skakały po granitowych płytach. Wszedł Robert.

– Pan Omelajn wzywa.

Przeszli do sąsiedniego pokoju. Starzec wyglądał gorzej, dużo gorzej. Ale głos miał jak gdyby mocniejszy.

– Twoje zadanie będzie proste i trudne zarazem – powiedział z wysiłkiem.

Z ust wyciekła mu strużka śliny. Starł ją rękawem. Jego oczy zabłysły.

– Laufer jest poza szachownicą. Trzeba wytyczyć mu drogę. Otrzymasz jedenaście zdjęć. Na fotografiach są meble i stojące na nich drobiazgi.

Paweł skinął głową.

– Zrobisz te, jak nazywacie takie komputerowe powiększenia?

– Skan.

– Właśnie. Ma być takiej… mocy?

– Rozdzielczości – podpowiedział.

– Ma być takiej rozdzielczości, żeby wszystkie szczegóły były wyraźnie czytelne. To da się zrobić?

– Tak. Jeśli tylko fotki będą odpowiednio ostre.

Mitrofanow uśmiechnął się do swoich myśli.

– W moich czasach robiono wyłącznie dobre zdjęcia. Zresztą sam je wykonałem. – Popatrzył wyzywająco na stojącego przed nim młodzieńca. – Szklane negatywy… Co wy możecie wiedzieć o fotografii – prychnął z pogardą. – Naciskacie guzik, błyska flesz. A ja osobiście sypałem magnezję do rowka na ramce. Wtedy, gdy o tym usłyszałem… Zabili go. Laufer przybył w dobrym momencie, ale był źle przygotowany. Nie zdołał dosięgnąć pionka, o ile wiedział, że on tu jest, bo inny rozbił mu głowę…

Paweł poszukał wzrokiem pielęgniarza. Ten ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami.

– Macie tę, no, pajęczynę komputerową, infor, intor… – Starzec stukał się po głowie, usiłując przypomnieć sobie odpowiednie słowo.

– Internet – podpowiedział pielęgniarz.

– Internet – powtórzył Omelajn. – W tym Internecie puścisz te fotki. Tak, żeby każdy mógł je zobaczyć.

Gestem wskazał leżący w kącie stosik pism poświęconych komputerom. Mięśnie po lewej stronie jego szyi napięły się nieoczekiwanie. Skurcz przyciągnął mu głowę do ramienia. Pielęgniarz przyskoczył i wbił w jego bark strzykawkę z jakimś środkiem. Na ustach chorego pojawiła się piana. Wreszcie przykurcz minął. Mitrofanow oddychał przez chwilę ciężko. Robert przyłożył ciepły kompres w ukłutym miejscu.

– Do wszystkich antykwariatów roześlesz te… skany. – Omelajn znowu zaczął wydawać instrukcje. – Dasz im swój numer telefonu. A potem, mam nadzieję, że nie będziemy długo czekać. Zostało niewiele czasu. Laufer to po waszemu skoczek?

– Nie, goniec – wyjaśnił pielęgniarz. – Skoczkiem nazywamy konia.

– Koń może bardziej by pasował… Ale laufer brzmi lepiej. Dumnie…

Otworzył leżący na stoliku obok album, oprawiony w czerwony safian. Z jego wnętrza wyjął kilka fotografii formatu pocztówkowego na grubej tekturze. Paweł wziął je do ręki i przeglądał przez chwilę. Były to zdjęcia dokumentacyjne, takie, jakie wykonuje policja na miejscu popełnienia przestępstwa. Tyle tylko, że miały pewnie około stu lat. Czas obszedł się z nimi łaskawie.

– Dasz radę to zrobić? – zapytał Mitrofanow.

– Tak. Można skanować.

Rozpoznał pomieszczenie, w którym je zrobiono. To był ten sąsiedni pokój. Obiektyw aparatu uchwycił w otwartym oknie zarysy jakiejś potężnej budowli.

– Sobór na Placu Saskim – wychrypiał Omelajn. – Polacy go zniszczyli, w dwudziestych latach, a taki był piękny. Perła architektury rosyjskiej i ogólnoświatowej. Dzwonnica osiemdziesiąt metrów… Na kiedy zdążysz? Z umieszczeniem ich w tej waszej sieci… Internecie?

– Jest tu telefon?

– Tak – odpowiedział Robert.

– Ogłoszenie mówiło o konieczności skanowania, więc wszystko, co potrzebne, mam przy sobie – powiedział. – Za dwie godziny, no, może trzy. Będę potrzebował tylko stołu, żeby rozłożyć na nim sprzęt.

– Technika poszła do przodu. – Starzec uśmiechnął się. – Drugi pokój na lewo – polecił i zamknął oczy.

Znużony, zapadł w sen. Paweł wypakował swoją walizę. Skaner o wysokiej rozdzielczości, notebook…


***

Kończył już, gdy Robert wtoczył do pokoju wózek inwalidzki. Mitrofanow z zaciekawieniem wpatrzył się w migające na ekranie obrazy. Uśmiechnął się asymetryczne, jednym kącikiem ust.

– I to wszystko jest teraz tam, w środku? – Wskazał oskarżycielskim gestem komputer. – A jak inni zobaczą to, jeśli odłączysz się od telefonu? – Wygięty jak szpon palec opisał małe półkole w powietrzu i celował teraz w gniazdko telefoniczne, do którego Paweł podczepił kabel od laptopa.

– To niezupełnie tak. Na świecie jest kilkaset serwerów. To takie, jakby to powiedzieć…

– Banki pamięci? – zagadnął starzec.

– Właśnie. Ja łączę się z jednym z nich. W jego pamięci tworzę zbiór fotografii. Każdy, kto połączy się z zewnątrz z serwerem, może do nich zajrzeć, jeszcze całe lata po tym, jak ja wyjmę wtyczkę z gniazdka.

– Rozumiem. I dużo miejsca zajmą?

Paweł wyjął z pudełka CD-ROM. Poruszył nim, aby promienie światła wydobyły całą gamę barw.

– Na jednej takiej płytce mieści się około tysiąca fotografii. Albo milion stron maszynopisu. Serwer jest tysiące razy pojemniejszy.

Brwi starca uniosły się do góry.

– Milion!

Roześmiał się, ale jego śmiech szybko przeszedł w kaszel. Paweł odsunął krzesło. Omelajn potoczył się na wózku do stołu i popatrzył na widniejące na monitorze zdjęcie.

– Jak wywołać następne? – zapytał.

– Tam, na dole jest taka strzałka. Szarego koloru…

Mitrofanow popatrzył krytycznie na swoje powykręcane dłonie. Z kieszeni na piersi wyjął wieczne pióro Parker i, wplótłszy je między palce, stuknął końcówką w klawisz. Zdjęcie przeskoczyło, otwierało się przez chwilę. Stary mężczyzna uśmiechnął się szeroko.

– Proponuję ci etat u mnie.

– Nie jestem dobry w te klocki – zastrzegł się Paweł. – Poza tym przed południem studiuję.

– Wystarczą mi popołudnia. Muszę się jeszcze co nieco nauczyć. – Zrogowaciałym paznokciem puknął w obudowę notebooka.

W tym wieku? Ciekawe, po co? – zastanowił się Paweł.


***

Postawili we dwóch ciężką sofę na właściwym miejscu. Obicie, wykonane z czerwonego aksamitu podszytego płótnem, trochę się zeszmaciło.

– Warto by wymienić, dać do tapicera… – zauważył pielęgniarz.

Omelajn, siedzący na obrotowym krześle, zamachał energicznie dłonią.

– Mowy nie ma – powiedział stanowczo. – Dajcie jeszcze ze dwa centymetry w prawo. Nie widzicie śladu na podłodze?

Faktycznie, w parkiecie widniały wgłębienia po nogach mebla. Stęknęli z wysiłku i przemieścili sofę jeszcze kawałek. Pasowała jak ulał. Gospodarz lustrował ją przez chwilę wzrokiem.

– Tam jest nowy gwóźdź. – Pokazał oskarżycielskim gestem.

Z kieszeni wyłowił kombinerki.

– Wyciągnij go i wyrzuć – polecił Pawłowi.

Chłopak spełnił polecenie. Następnie dźwignęli pracodawcę i przenieśli go na kanapę. Usiadł i dotknął plamy na zagłówku.

– Siedziałem tu i próbowałem poskładać to wszystko do kupy – powiedział. – Postawiłem tu szklankę z herbatą i mi się wylała. Był 1910 rok – dodał po chwili. – Przynieś album – poprosił pielęgniarza.

Po chwili Robert wrócił ze zdjęciami. Omelajn porównywał fotografię z rzeczywistością.

– Na lewo od kanapy powinien stać stolik.

– Jeszcze nie udało się go odnaleźć – wyjaśnił Paweł.

– Uda się – powiedział starzec.

Na twarzy Koniecpolskiego odbiło się zdumienie. Pewność w głosie jego szefa była niezachwiana. On nie wyrażał pobożnych życzeń. On wiedział.

– Mogę zadać pytanie? – zagadnął nieśmiało Paweł.

Mitrofanow kiwnął głową w przyzwoleniu.

– Zastanawiałem się nad tym, czym właściwie się zajmujemy i doszedłem do pewnych wniosków…

– A to mów, komputerowcze.

– Chce pan odtworzyć wystrój tego pokoju taki, jakim był w chwili, gdy robiono te zdjęcia?

– Tak. – Przymknął oczy. – Dokładnie o to mi chodzi.

– A w jakim celu? Płaci pan fortunę za każdy kawałek tego pokoju, wszyscy antykwariusze przeklinają nas na czym świat stoi. Przecież nie da się zebrać każdego atomu tego pomieszczenia i wcisnąć go na brakujące miejsce. To, co było, już nie wróci… W międzyczasie zdarzyły się dwie wojny światowe. Wiele przedmiotów uległo zniszczeniu, rozproszyło się po świecie. Nie mamy nawet pewności, że te, które gromadzimy, są właściwe. Może tylko identyczne…

– Zbierzemy ich wystarczająco dużo – powiedział Omelajn. – A jeśli nawet kilku zabraknie, jakie to ma znaczenie? Zjawiska, które chcę zaobserwować, są zapewne niezależne od wystroju wnętrza. Po prostu muszę się zabezpieczyć.

– Ale po co to? – zdziwił się pielęgniarz.

– Bo to jest moje hobby – oświadczył stary z godnością.

Z albumu wyjął dwa zdjęcia i podał towarzyszom. Pierwsze przedstawiało człowieka ubranego w mundur carskiej ochrany. Na drugim ten sam człowiek leżał pod stołem w tym pokoju. Z rozbitej głowy ciekła krew. Był martwy.

– Kto to? – spytał Paweł, oglądając fotkę agenta ochrany.

– To ja – wyjaśnił z prostotą Omelajn.

– A ten zabity to wasz brat?

– To też ja. W pewnym sensie oczywiście.

Nie zrozumieli, ale on nie chciał im tego wyjaśniać.

– Kim był pański pradziadek? – zapytał Pawła.

– Można powiedzieć, że był zawodowym rewolucjonistą. Używał pseudonimu Antonow.

– Józef Krzeszkowski? – zdziwił się niespodziewanie Omelajn.

– Skąd pan wie?

– Sam go zapudłowałem – przyznał się niechętnie.

Zamilkli. Zgroza wcisnęła ich w fotele. Wreszcie stary się przemógł.

– To był najlepszy spec od materiałów wybuchowych – powiedział z rozmarzeniem. Echa dawnych dni rozjaśniły jego twarz. – Wsadziłem go do worona, to taka buda na aresztantów. Przeszukaliśmy go, oczywiście, przy aresztowaniu, ale i tak przemycił laskę dynamitu. Gdy wieźli go ulicami Warszawy, zdetonował ją, rozwalił woron i uciekł. Więcej Krzeszkowskiego nie spotkałem.

– Uciekł do Galicji. Zresztą historia całej naszej rodziny to ciąg buntów. Dziadek szykował zamach na Hitlera w 1939, podczas parady zwycięstwa w Warszawie. A tato w 1956 w Poznaniu podpalił wojewódzki komitet partii. W 1981 walczył na ulicach z zomowcami.

Omelajn uśmiechnął się.

– A ty?

– Urodziłem się za późno, ale też mam swoje osiągnięcia. To ja rzucałem w Paryżu jajkami w polskiego prezydenta.

Starzec śmiał się przez chwilę, ale potem złapał go atak kaszlu.

– Zapewne należysz do Ligi Republikańskiej? – zagadnął, gdy odzyskał oddech. – Nie rób takiej zdziwionej miny. Czasami oglądam dziennik.

– Należę.

– Wy, Polaki zawsze byliście buntowszczyki. Macie to we krwi – powiedział. – A może w genach? Podobno geny decydują o naszym zachowaniu w pięćdziesięciu procentach. To ciekawe przypuszczenie, trzeba by jakoś sprawdzić… A ty? – Gestem wskazał pielęgniarza.

– Odwrotnie. Czterech moich pradziadków pracowało w policji, obaj dziadkowie, ojciec…

– Ty nie?

– Jakżeby inaczej. Byłem pielęgniarzem w areszcie śledczym, ale przyszedł lepiej wykształcony i mnie zwolnili. Robię zaocznie szkołę policyjną w Szczytnie. Może za rok albo za dwa lata uda mi się zostać prawdziwym gliniarzem.

Mitrofanow uśmiechnął się, a potem głowa opadła mu na piersi i zasnął.


***

Wieczór. Za oknem deszcz. Internet, serwer w Macao. Plany radzieckiego myśliwca MIG-21. Cicho brzęczała nagrywarka. Notebook Omelajna był znacznie nowocześniejszy. Musiał kosztować co najmniej dziesięć tysięcy złotych.

– Możesz sprawdzić, czy się nagrało? – Starzec odłożył wieczne pióro, którym wciskał klawisze.

Paweł przekręcił urządzenie do siebie i wystukał komendę.

– Tak – potwierdził.

Omelajn uśmiechnął się jak zwykle jednym kącikiem ust. Usiadł wygodnie. Z fiolki wytrząsnął dwie tabletki i je połknął.

– Włącz wyszukiwarkę i sprawdź mi hasło „Stołypin” – polecił.

Palce studenta przebiegły po klawiaturze.

– Arkadiusz Stołypin, dwadzieścia sześć dokumentów. W tym strona oficjalna…

– Jaka strona? www?

– Tak. Wywołać?

– Nie. Nie ma tam nic o Piotrze Stołypinie?

– Niestety, nie.

Na twarzy starego agenta odmalowało się zniechęcenie.

Żałko – mruknął do siebie. – Mówiłeś, że w Internecie można znaleźć odpowiedź na każde pytanie.

– Na prawie każde. Jak do tej pory ściągnęliśmy schematy karabinów i pistoletów maszynowych, schematy bomby atomowej, dwudziestu samolotów, technologie wytwarzania dziesiątków podzespołów, wzory tworzyw sztucznych, siedem milionów stron opracowań technicznych, że nie wspomnę o kradzionym oprogramowaniu użytkowym… Czuję się jak szpieg przemysłowy.

– Dużo jeszcze trzeba będzie ściągnąć – powiedział stary, gładząc opuszkiem kciuka plastikowe pudełeczko. Wewnątrz drzemało dwadzieścia krążków CD-ROM. Osiemnaście było zapełnionych. – Szkoda, że nie mają nic o Stołypinie.

– A ten Arkadiusz?

– Syn Piotra, szef NTS-u. Nie żyje od kilku lat. Szkoda, sympatyczny człowiek.

– Znał go pan?

Starzec uśmiechnął się lekko.

– Przez niego straciłem dwadzieścia zębów. Czerwoni wybili. Organizowaliśmy razem taką małą, białą organizację oficerską… Oczywiście, nie udało się. Co wiesz o Piotrze Stołypinie?

– On był premierem? Tym od stołypinowskich krawatów i wagonów? – odpowiedział.

Omelajn uniósł głowę. Na jego twarzy odbiło się rozczarowanie. Paweł zrozumiał, że wyrządził mu niechcący dużą przykrość. Wszedł Robert i usiadł pod oknem.

– Premier Stołypin był największym człowiekiem, jakiego nosiła ziemia – oświadczył wreszcie Mitrofanow. – Stłumił rewolucję 1905 roku. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby rewolucja wtedy zwyciężyła? Światowy komunizm, pierwsza wojna światowa wygrana przez szkopów. Hitler dochodzi do władzy, gdy Rzesza panuje nad połową Europy. A potem długotrwała, śmiertelna walka na wyniszczenie pomiędzy dwoma blokami. A główny teatr działań wojennych na waszych ziemiach. At, nieważne. Premier miał inne zasługi.

– Zamknąć okno? – zapytał Robert. – Boję się, że pański reumatyzm…

– Duszno tu. Niech zostanie otwarte. Stołypin musiał zginąć. W rękach cara był jak sterowany komputerem laserowy lancet. Niezależnie od pomyłek lekarza, on tnie prawidłowo. A więc w latach 1905-1911 produkcja przemysłowa Rosji zwiększyła się czterokrotnie. Program gospodarczy zakładał podwojenie PKB co sześć lat. A ci wasi chcą, żeby wzrastał u was o pięć procent rocznie. Wasz minister finansów nie ma wizji, brakuje mu rozmachu i charyzmy. Podwojenie…

– U was to chyba nie było trudne – zauważył Robert. – Wystarczyło zbudować jeszcze kilka fabryk…

Starzec uśmiechnął się z politowaniem.

– W Rosji przed rewolucją 1905 było ponad pięć milionów robotników. Rosja była szóstą potęgą przemysłową ówczesnego świata. Z dziesięciu największych banków cztery miały swoje siedziby w Rosji. Pod względem poziomu życia rosyjscy robotnicy znajdowali się na siódmym miejscu. Obecnie z tego, co wiem, siedemdziesiąt procent nie otrzymuje wypłat o czasie.

– Podwojenie co sześć lat nie jest możliwe – zaprotestował Paweł. – Skąd rząd weźmie taką ilość pieniędzy?

Mitrofanow westchnął.

Wot, socjalistyczne myślenie. Ludzie sobie poradzą, a jedynym zadaniem rządu jest znoszenie barier i odczepianie hamulców. Rząd nie musi rozwijać gospodarki. Ludzie zrobią to sami. Ważne jest, żeby mogli swobodnie inwestować zyski. Premier Stołypin to rozumiał. A wasz minister nie rozumie. Po rewolucji chłopi umierali z głodu. Gdyby reformy były kontynuowane, Ukraina, Powołże i południowa Syberia stałyby się spichlerzem świata, zdolnym wykarmić całą ludzkość. A tak… – Machnął ręką. – Dlatego premier Stołypin musiał zginąć – powiedział nieoczekiwanie twardym głosem. – Sądzicie, że on dopuściłby do mieszania się Rosji w pierwszą wojnę światową? A nawet jeśli, to Rosja pod jego kierownictwem wygrałaby tę awanturę. I jeszcze jedno. Rewolucję lutową stłumiłby od ręki. Miał już wprawę…

Podjechał do okna i wpatrzył się w zadumie w ciemne, pokryte chmurami niebo.

– Spiskowa teoria dziejów – parsknął Paweł.

– Historia to swojego rodzaju maszyna – powiedział stary agent. – Miliony kółek, sworzni, przekładni. Czasami wystarczy złamać jedno… A niekiedy nie pomoże złamanie tysiąca. Większość zjawisk historycznych jest efektem pracy całych pokoleń. Ale zdarza się jednostka, która zmienia bieg całej cywilizacji. Opowiem wam anegdotkę. Pewnego dnia, pod koniec ubiegłego wieku, bawarski kupiec, przechadzając się brzegami Dunaju, usłyszał rozpaczliwe wołanie o pomoc. Skoczył do rzeki i w ostatniej chwili wyłowił tonącego dzieciaka. Chłopca zwali Adolf. Adolf Hitler.

– Ja bym na jego miejscu wcale go nie ratował, tylko wręcz przeciwnie, nogą dodusił – warknął Robert.

– Cóż, człowiek ten spełnił chrześcijański uczynek. Nie wiedział tego, co my wiemy. Ale coś wam powiem. Przecież to nie Hitler założył NSDAP. Jego legitymacja partyjna miała numer szesnasty. Nie on wymyślił holocaust. On tylko zaaprobował ten pomysł. Było społeczne zapotrzebowanie na masowe pogromy i rabunki. Gdyby tamtego dnia utonął, i tak mielibyśmy drugą wojnę światową z komorami gazowymi i całą resztą tego zła… Kumple Adolfa poradziliby sobie bez niego. Może nawet szybciej i sprawniej. Natomiast kula, która zabiła premiera Stołypina, zmieniła bieg historii całej ludzkości. A wystarczyło, żeby ktoś podbił rękę Bogrowowi. Nie należy odrzucać spiskowej teorii dziejów. Należy ją twórczo rozwinąć.

– Ponieważ istniało społeczne zapotrzebowanie na głowę premiera, wcześniej czy później musiał zginąć – zauważył Robert.

Mitrofanow odwrócił się w jego stronę wózkiem.

– Wystarczyłoby pięć lat – powiedział. – Zamknij okno. Wyobraź sobie partię szachów. Grasz białymi. Ustawiasz hetmana w pozycji dogodnej, by dać przeciwnikowi szewskiego mata. I nagle spostrzegasz, że pionek stojący za nim, choć stoi w szeregu białych, jest czarny. Nie zauważyłeś tego fenomenu wcześniej. Teraz możesz tylko patrzyć, jak ginie hetman. Próbujesz grać bez niego. Nie udaje się. Na szachownicy następuje chaos. Jest tylko jedna możliwość uratowania partii. Trzeba cofnąć ruch i zbić pionka. Najlepiej gońcem, przybywającym spoza szachownicy.

Z kieszeni wyjął czerwoną figurkę laufra.

– Gońcem, który w ogóle nie należy do zestawu – dodał cicho.

– W szachach nie wolno cofać ruchów… – zaprotestował pielęgniarz.

Tym razem oba kąciki ust Omelajna wygięły się w uśmiechu.

– Na szczęście, w rzeczywistości nie obowiązują nas tak ścisłe reguły – szepnął, zaciskając figurę w powykręcanych palcach. – Spróbujemy…


***

Siedzieli w trójkę w pokoju. Pili piwo. Starzec kończył właśnie trzecią puszkę, oni byli dopiero po pierwszej. Rozmowa szeleściła jak wiatr wśród jesiennych liści. Czterdziestowatowa żarówka nie dawała zbyt dużo światła.

– Prezydent wysiadł – opowiadał Paweł. – Poczekałem, aż wejdzie na schody. Limuzyna go zasłaniała, a chciałem mieć czysty strzał. Kumpel odpalił flesz. Prezydent się odwrócił, pewnie nie chciał być fotografowany od tyłu. A wtedy ja cisnąłem jajkiem. Celowałem w czoło, ale dostał w pierś.

Omelajn zachichotał. Niespodziewanie przestał się śmiać.

Ty durak.

Paweł wciągnął w płuca metr sześcienny powietrza.

– No już, nie obrażaj się, jestem twoim pracodawcą i jak się będziesz obrażał, to cię wyleję. Na tym polega kapitalizm, nie wiedziałeś?

– Dlaczego dureń? – zagadnął Robert.

– Trzeba było to jajeczko potrzymać z dziesięć dni w cieple. Śmierdzącym by dostał.

Paweł szeroko otworzył oczy.

– Fakt. Nie pomyślałem.

– Wy z tej waszej ligi w ogóle kiepscy jesteście w myśleniu. Dwa miesiące temu, na pierwszego maja pokpiliście sprawę.

– Dlaczego?

– Jak wyglądała ta wasza zadyma? Poprzebieraliście się za komunistów, mieliście tablice z portretem Stalina i wywrzaskiwaliście komunistyczne slogany. Zgoda, trochę się wam udało ich ośmieszyć, ale co z tego? Nawet nie zareagowali.

– Moja organizacja jest otwarta na wszelkie życzliwe rady. Jak, pańskim zdaniem, to powinno wyglądać?

– Macie tam stu aktywistów owładniętych duchem bojowym? I jeszcze ze dwustu lub trzystu zaangażowanych sympatyków?

– Znajdzie się, żaden problem.

Starzec przymknął oczy i przez chwilę bujał w powietrzu nogą, zbierając myśli. Wreszcie, jak gdyby przebudzony, pociągnął z puszki kilka łyków piwa. Gdy się odezwał, jego głos brzmiał twardo i wyraźnie, jak u mężczyzny w sile wieku.

– Wyobraź sobie coś takiego: Maszerują komuniści Krakowskim Przedmieściem. Nikt ich nie zaczepia, ruch jest wstrzymany. Niosą swoje czerwone sztandary, śpiewają pieśni… A tu niespodziewanie, z bocznej ulicy sotnia kozaków na koniach. W kaukaskich mundurach, w papachach i szarża na komuchów. Nahajki w dłoń i siec czerwoną hołotę! Aż przypomną sobie 1905 rok!

Podniecił się swoją wizją. Na twarzy wystąpiły mu niezdrowe rumieńce. Oczy zabłysły. Robert nakapał do szklanki waleriany. Paweł patrzył na rozjaśnioną twarz byłego agenta.

On tam był. Wtedy, w 1905, pomyślał. Miał pewnie z jedenaście, może dwanaście lat. Gdzie był? W pochodzie robotników jako agent-prowokator, czy w szarżującym pułku? Za młody… A może stał z boku i zapamiętywał twarze uczestników, żeby ich potem wyłapywać?

Wiedział, że powinien czuć szok i wstrząs, skrajne obrzydzenie, ale jakoś nie czuł. Ta historia była martwa. Siedzący przed nim starzec był ostatnim ogniwem, łączącym go z tamtą epoką.

Gdyby to był hitlerowiec, stary esesman, z radością skopałbym go na śmierć, pomyślał. Przecież powinienem czuć nienawiść. Aresztował mojego pradziadka. Ochrana zabijała ludzi… Tak jak gestapo. A on…

– I jak ci się podoba mój pomysł? – spytał Omelajn.

Trzymał się ręką za serce, ale najwyraźniej był niezwykle dumny z siebie.

– Niewykonalne. Skąd wziąć mundury, papachy, nahajki…

– Mundury uszyć. Macie prawie rok czasu. Papachy kupić na stadionie od Ruskich. Można by nawet zamówić od razu sto sztuk. Przywiozą, a taniej wyjdzie. Nahajki upleść z rzemieni.

– A konie? Skąd wziąć setkę koni?

– Wypożyczyć ze stadniny. Albo z kilku stadnin. Macie tam, na uniwersytecie, kursy konnej jazdy. Zapisać się. W rok nauczycie się na tyle, żeby przeprowadzić szarżę. A jaka później sława! Zagraniczne stacje telewizyjne was pokażą.

– A skąd się tam wezmą zagraniczne stacje? – zdziwił się Robert.

– Dać im cynk. Za ciężkie tysiące dolarów. To jednocześnie pozwoli wam sfinansować konie i stroje. A jak pięknie przyładujecie czerwonym. Długo zapamiętają etot prazdnik.

Uśmiechnął się do swoich myśli.

– A jakie wyroki dostaniemy – odgryzł się Paweł. – Zakłócanie spokoju publicznego, napaść z użyciem niebezpiecznych narzędzi… Jak stacje będą kręcić, to bez problemu nas zidentyfikują.

Mitrofanow parsknął śmiechem.

Wot durak – powtórzył. – W bocznych ulicach zgromadzicie jeszcze ze dwustu albo trzystu sympatyków na koniach i w mundurach. Stać będą nieruchomo i tylko obserwować. Na czas szarży zakładacie na twarze pończochy albo kominiarki. Po akcji odskakujecie na boki, wtapiacie się w tłum innych kozaków, którzy nie brali udziału w zadymie, ściągacie maski, i kto was wyłuska z tłumu? Kto rozpozna? Czterystu chłopa nie wsadzą do pudła, bo nie będą mieli gdzie zmieścić. Poza tym trzystu wsadziliby niewinnych. Oczywiście, jest jeszcze inny problem. Mogą posadzić kierownictwo waszej ligi jako organizatorów. Można jednak łatwo się przed tym uchronić. Należy wierchuszkę ligi zgromadzić gdzie indziej, na przykład przed pałacem namiestnikowskim. Niech tam robią kocią muzykę i rzucają jajkami. W razie czego nie mieli pojęcia o tym, co przygotowaliście. Zresztą, jaka Liga Republikańska? Nikt z waszej organizacji nie brał udziału w szarży. Krój masek na twarzach i kominiarek wskazuje raczej, że Młodzież Wszechpolska. Liga zorganizuje konferencję prasową, gdzie odetnie się od pomysłu i udziału w zadymie.

– A jeśli gliniarze otoczą oddział lejący komuchów?

– Pokaż mi gliniarza, który spróbuje zatrzymać galopującego konia. Strzelać do was nie będą. No, mogą ewentualnie użyć broni gazowej, ale koń, potraktowany gazem, co najwyżej poniesie, a jeźdźców wyposażyć trzeba w fiolki z amoniakiem. Szybko sami się docucą.

– Mamy w Warszawie oddział gliniarzy na koniach. Patrolują parki. Mogliby…

– Co ty. Po pierwsze, ich tam nie będzie, bo skąd mieliby wiedzieć, że szykuje się taka awantura. Po drugie, nawet jeśli przyjedzie ich pięćdziesięciu, o ile jest aż tylu, ja nigdy nie widziałem więcej niż trzech naraz, to i tak macie dwukrotną przewagę liczebną, a łącznie ze statystami – sześciokrotną. Nie odważą się.

Roześmiał się ponownie. Otworzył kolejną puszkę piwa.

Zajmował się właśnie tym, pomyślał Paweł. Prowokacją i rozbijaniem demonstracji.

Robert był już nieco wstawiony.

– Stosowaliście tortury? – zapytał.

– Czy ja stosowałem tortury? – zdziwił się Omelajn. – Oczywiście. Większość pękała na sam widok narzędzi. Ale czasami trzeba było trochę pomóc. Mieliśmy bardzo nowoczesny sprzęt. Tyle tylko, że rzadko mogliśmy go używać.

– To nieludzkie – zaprotestował Paweł.

– Też tak wtedy myślałem. Ale wystarczyło mi popatrzeć, co robią bolszewicy i przeszły mi wszystkie wyrzuty sumienia. Poza jednym. Zsyłaliśmy tych zafajdanych rewolucjonistów na Sybir. A trzeba ich było likwidować tam na miejscu, w piwnicy. Likwidować, jak plugawe robactwo. Kiedy pomyślę, że mieliśmy w celi Feliksa Dzierżyńskiego i pozwoliliśmy mu żyć…

Twarz starca zbladła, a na policzki wystąpiły czerwone plamy. Łyknął pospiesznie trzy tabletki. Paweł wzdrygnął się, choć nie mógł odmówić racji staremu agentowi. Już prawie przysypiał na krześle za stołem, gdy pomarszczona ręka rozgarnęła dzielącą ich pryzmę pustych puszek. Powykręcanymi od artretyzmu palcami Mitrofanow złapał chłopaka za klapy i, przyciągnąwszy go, wysyczał mu prosto w twarz pytanie:

– Uważacie swój kraj za wolny i niepodległy?

– Tak. Tak właśnie uważamy.

– Wasz kraj nie będzie wolny, dopóki jego terytorium nie opuści ostatni socjalista.


***

– A coś takiego niepotrzebne? – zapytał antykwariusz, zdejmując z półki niedużą, rzeźbioną skrzyneczkę.

Omelajn aż się poderwał z wózka inwalidzkiego, na którym siedział.

– Od spodu jest wypalona litera?

Antykwariusz uniósł brwi ze zdziwienia.

– Skąd pan wiedział?

– Wewnątrz jest obrazek, wykonany ołówkiem na tekturce, przedstawiający młodą dziewczynę.

– Tak…

– Ciekawe. Miałem ją w ręce w 1910, dowiedziałem się, jak powstała…

– Do mnie też wróciła. Sprzedałem ją takiemu młodemu chłopakowi, a w jakieś pięć miesięcy później przyniosła mi ją jakaś babina. Zaklinała się, że jest w jej rodzinie od czasów wojny…

– Ile?

– A ile jest dla pana warta?

Starzec popatrzył w zadumie na Pawła i Roberta.

– Dacie radę pobić go i odebrać mu ją siłą?

– Jestem wrogiem przemocy – powiedział Paweł. – Myślę, że nie będzie chciał za nią dużo. Nie ma jej na zdjęciach.

– To było wcześniej. Pierwszy ślad… Nie jest nam potrzebna, ale miło byłoby ją mieć. Sto złotych – rzucił znienacka, wbijając wzrok w sprzedawcę.

– Sto złotych – powtórzył w zadumie antykwariusz. – Pan jest dobrym klientem. Niech ją pan weźmie na pamiątkę.

Pokrzywione palce zacisnęły się na rzeźbionym drewnie jak szpony.

Błagadariu!

Otworzył wieczko i wpatrzył się w podobiznę dziewczyny.

– Tatiana Breszko-Breszkowska – powiedział nieoczekiwanie. – Wnuczka znanej rewolucjonistki i mistyczki. To go przyciągnęło. – Pokazał umieszczony pod obrazkiem adres. – Ona tam nie mieszkała, tylko artysta, który ją sportretował. Chłopak, który kupił skrzyneczkę, miał krótko obcięte włosy, brązowe oczy i kolczyk w lewym nozdrzu?

– Skąd pan wie? – zdumiał się antykwariusz.

– Spotkaliśmy się. Niech się pan nie zdziwi, gdy za kilka dni pudełeczko wróci do pana w rękach jakiegoś starego człowieka, który powie, że jest ono w posiadaniu jego rodziny jeszcze od pierwszej wojny światowej.

– Wyjaśni mi to pan? Jakaś gra?

– Gra. To dobre określenie. Gra się ludźmi. Zna się pan na polityce? Albo na szachach?

– Słabo.

– Politykę tworzy jeden człowiek. Narzuca swoją wolę całej reszcie ludzkości. Wystarczy zbić jednego pionka na szachownicy i wszystko się zmienia. Król musi uciekać. Albo następuje mat. Biały król wykona roszadę. Hetman zasłoni go od tyłu i weźmie na siebie całą odpowiedzialność i całe ryzyko. Pionek z tej samej drużyny zabił hetmana. Ale zbuntowany pionek może zostać wyeliminowany. Wyeliminowany bez litości. Wcześniej. Jeśli czarne się ruszą, białe będą stać nieruchomo i w rezultacie wezmą całą pulę, gdy nadejdzie odpowiedni czas.

Rozmarzony wzrok zmętniał. Wstrząsnęły nim drgawki, ale po chwili przeszły. Z kieszeni wyjął figurkę gońca. Gońca, pociągniętego czerwonym lakierem do paznokci. Niespodziewanie jakby się obudził.

– Dziękuję panu – powiedział sprzedawcy. – Chłopaki, do samochodu.

Pchnęli fotel inwalidzki przez wąskie drzwi antykwariatu. Zanim wepchnęli go z wózkiem do auta, zdążył sprawdzić, że w pudełeczku zmieści się bez problemu czterdzieści płytek CD-ROM.


***

Jeszcze jeden hak, kilka uderzeń młotkiem… Po kilku minutach pielęgniarz mógł wwieźć triumfalnie starca na wózku do pokoju, którego ścianę ozdabiał obraz. Omelajn uśmiechnął się.

– Wystarczy – powiedział. – Nie kupujcie już nic więcej. Tylko jeszcze jedno. – Zwrócił wzrok na Pawła. – Na Stadionie Dziesięciolecia, na koronie siedzi Polak, który handluje carskimi rublami w papierkach. Kup wszystkie. Dziś wieczorem chyba będzie burza.

– Zapowiadali w telewizji – powiedział Robert.

– Dobrze. Wejdziesz na dach i umieścisz tam stalowy pręt tak, jak poleciłem. Do dzieła. Do południa chcę, żeby wszystko było skończone.

Z kieszeni szlafroka wydobył rewolwer i zakręcił go na palcu, jak kowboj z westernu. Uśmiechnął się przy tym szeroko.

– Goniec bije piona – powiedział radośnie. – Szachy to gra, która wymaga porządku. Nie ma w niej miejsca na figury, które się buntują.


***

Paweł wrócił po dwu godzinach. Przywiózł piętnaście tysięcy rubli w banknotach o nominałach sto i pięćset. Mitrofanow uśmiechnął się, znowu asymetrycznie, jedną połówką ust. Z parapetu zdjął czarny neseser. Walizeczka była stara jak świat, rogi wzmocnione miała srebrzonymi okuciami z brązu, rączkę wykonano z hartowanej stali. Palisandrowy szkielet obciągnięto wołową skórą. Piękny, niezniszczalny wyrób. Starzec otworzył ją za pomocą kluczyka, który wisiał na dewizce jego zegarka. Wewnątrz była istna fortuna. Grube pliki banknotów stu – i pięćsetrublowych. Zwitki mniejszych nominałów wypełniały ciasno resztę wnętrza. Mężczyzna przeliczył je szybko.

– Łącznie z tym, co przyniosłeś, dwa miliony osiemset pięćdziesiąt tysięcy rubli, i mały ogonek – powiedział z pewną dumą.

– Sądzi pan, że po reprywatyzacji w Rosji te pieniądze odzyskają swoją wartość? – zagadnął Robert.

Omelajn parsknął śmiechem. Strużka śliny pociekła mu aż na szyję.

– Nie będzie reprywatyzacji – powiedział. – Nie będzie nacjonalizacji. Będzie święta własność prywatna. Na zawsze. To jest wasze honorarium. – Wyjął z kieszeni gruby plik dolarów i podzielił na dwie, mniej więcej równe części.

– To znacznie więcej, niż się umawialiśmy – bąknął Paweł.

– Mnie nie będą już potrzebne – odparł. – Ale zostańcie ze mną jeszcze do szóstej wieczorem.

– Coś się wydarzy?

– Tak. Laufer wykonuje skok i bije pionka.

Twarz starego człowieka wykrzywiła się w dość paskudnym uśmiechu. Z kieszeni wyciągnął paręnaście kartek odbitych na ksero. Spomiędzy nich wyciągnął, także odbite na ksero, zdjęcie.

– Bogrow – powiedział z nienawiścią, pokazując im fotografię. – Ten człowiek ma na sumieniu dwieście pięćdziesiąt milionów ofiar komunizmu. Zabiję go. Wcześniej. Miał tu zabić jednego rewolucjonistę, dwa domy stąd. I zabił. Przyszedł do niego jak przyjaciel. Przyniósł butelkę francuskiego wina…

Zakaszlał.

– Pionek. Jeden zafajdany mierzawiec. Ale do czasu. Do czasu. Chcecie, to wam coś opowiem. Przesadźcie mnie. – Wzrokiem wskazał krzesło przy stole.

Pomogli mu. Z torby wyjął pudełko. Przesunął palcami po jego rzeźbionym wieczku.

– W 1909 urządziliśmy nalot na jeden lokal. Przypuszczaliśmy, że mieszkają tam anarchiści. Mieliśmy rację, mieszkali. Zastrzelili czterech policjantów i przedarli się. Jeden został w budynku i zdetonował bombę. Spod gruzów wyciągnęliśmy rannego chłopaka. Widywałem wielu dziwnych typków, ale nigdy takiego z kolczykiem w nosie. Miał przy sobie tę skrzyneczkę. Przy wybuchu zwaliła się na niego ściana, miał zgniecioną miednicę. Podaliśmy mu opium, ale to mogło tylko złagodzić ból. Powiedział, że pokochał dziewczynę z rysunku. Kupił ten drobiazg w antykwariacie, starał się ustalić, kim była, i poszedł pod napisany adres. Gdy wchodził do bramy, w dom uderzył piorun. Cofnął się w czasie. Odnalazł Tatianę, ale ona go nie przyjęła. Pozwoliła mu zanocować w tym mieszkaniu, a nad ranem wpadliśmy tam my. Zachowałem tę skrzynkę na pamiątkę i straciłem ją w czasie powstania pod ruinami zburzonego domu. Ale jest zapętlona, więc wróciła. Zabiorę ją ze sobą z powrotem do carskiej Rosji. A potem wypuszczę z rąk, żeby mogła trafić do antykwariatu i, razem z chłopakiem, wrócić jeszcze raz.

Przerwał opowieść i popatrzył na nich triumfująco.

– On cofnął się w czasie? Ten z kolczykiem? – zapytał Paweł.

– Tak. I mam dowody, że nie tylko on. Ja też.

– Ale to niemożliwe!

Mitrofanow wyjął z kieszeni swój złoty zegarek. Zręcznie podważył kopertę z tyłu. Była podwójna. Spomiędzy dwu warstw złotej blachy wyjął monetę i rzucił ją na stół. Paweł podniósł wytarty nieco krążek.

– Pięć groszy – stwierdził ze zdziwieniem.

– Zobacz z drugiej strony.

Obrócił ją w palcach.

– Dwa tysiące pierwszy rok – szepnął…

– Wybiją ją za dwa lata. – Uśmiechnął się starzec. – Chłopak z kolczykiem w nosie nadal chodzi po ulicach i ma przy sobie skrzyneczkę. Za dwa lata wejdzie w bramę tego domu podczas burzy i się cofnie. Ale ja znam dokładną datę mojego przeniesienia. Portalu użyto jeszcze raz. Co najmniej jeden raz. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Człowiek, który wówczas z niej wyszedł, zmarł wkrótce. Miał zaawansowaną chorobę popromienną, tak w każdym razie potem wydedukowałem. Czytałem raport z jego sekcji, a dopiero czterdzieści lat później spadły pierwsze bomby atomowe. Znaleziono przy nim wiele dziwnych przedmiotów. I jeszcze dziwniejszych monet. Mieliśmy tu, w cyrkule, takie małe pomieszczenie. Coś jak archiwum X. – Roześmiał się z własnego porównania. – W ciągu stu lat nagromadziło się trochę dziwnych rzeczy. Oglądałem je… Ale czas się kończy. Nie będę was zanudzał szczegółami.

– Jakich rzeczy? – zaciekawił się Robert.

– Na przykład monety. Z 2068 roku. Powiem tylko tyle, że napisy na nich wykonano po rosyjsku. Cyrylicą, choć nieco zreformowaną.

– Więc ten dom… – zaczął pielęgniarz.

– Ten dom to brama w przeszłość. Ale żeby się otworzyła, trzeba zachować warunki i dostarczyć energii. Tak mi się przynajmniej wydaje. Może ta burza to przypadkowa zbieżność? Może trzeba mieć przy sobie zapętlony przedmiot, a może wystarczy znać czas otwarcia? Ja, w każdym razie, zabezpieczyłem się na wszystkie ewentualności.

Z albumu wyjął fotografię, przedstawiającą leżącego na podłodze mężczyznę z roztrzaskaną głową.

– To ja. Już raz cofnąłem się w przeszłość. Wtedy Bogrow był szybszy. Tym razem moja kolej.

Za oknem zagrzmiało.

– Któryś z was ma dzisiejszą gazetę. – W jego głosie zabrzmiała żelazna pewność.

– Ja mam. I co z tego?

– Odkupię ją od ciebie.

Z kieszeni wyłowił złotą dziesięciorublówkę. Robert wyjął z torby poskładaną gazetę. Starzec otworzył walizeczkę z rublami. Gazetę włożył do środka, a spod warstwy banknotów wyjął jakiś pożółkły strzęp. Rzucił go obojętnie na podłogę.

– Chrońcie to miejsce – powiedział poważnie. – Kiedyś może wam się przydać. I obserwujcie. Ktoś może stąd jeszcze wyleźć.

Piorun uderzył gdzieś blisko. Omelajn uśmiechnął się szeroko.

– Już prawie szósta. Uderzenie pioruna namagnesuje zegarek. – Pokazał wiszący na dewizce czasomierz. – Stąd znam godzinę. Lepiej nic nie kombinujcie.

Czekali. Zagrzmiało ponownie, bliżej.

– Laufer bije pionka. Figury na szachownicy odnajdują swoje przeznaczenie – wyszeptał agent.

Uderzył piorun. Gdy porażeni nagłym rozbłyskiem odzyskali wzrok, stwierdzili, że starca na krześle już nie ma. Rozejrzeli się zdezorientowani. Ich twarze wykrzywiły się w grymasie przerażenia. Zaczęli rozumieć.

– O kurczę! – krzyknął Robert. – Uciekł w przeszłość?

– To niemożliwe! Może piorun go spopielił?

Nigdzie w pokoju nie widać było śladu ciała. Zniknęła walizeczka z rublami, pudełko i notebook.

– Wziął ze sobą skrzynkę, CD-ROM-y, swój komputer i prawie trzy miliony rubli gotówką. Wtedy go zabili… – wyszeptał Paweł.

– Zabrał rewolwer. Tym razem on będzie lepszy. Szybszy. Boże, co za mętlik. Laufer spoza szachownicy… To on. A pionek?

– Zabije Bogrowa, żeby ten nie zabił Stołypina?

– Tak. Będziemy graniczyć z Chinami, tylko to nie będzie Polska, ale Prywiślanskij Kraj. Wyobrażasz sobie pierwszą wojnę światową z użyciem migów, kałaszy i broni jądrowej? Chyba że wyładowanie energii rozmagnesuje dyski…

– Są zabezpieczone. Cholera! Nie, to jakaś bzdura. Historia jest niezmienna.

Musiał coś zrobić, żeby uspokoić nerwy. Pochylił się i podniósł strzęp z podłogi. Stroną tytułowa bardzo starej gazety. Rozprostował ją machinalnie i krzyknął. „Rzeczpospolita”. Dzisiejsza, ale jednocześnie stara. Pożółkły papier, zaplamiony w setkach miejsc, łamał się i rozłaził w palcach.

– To stąd znał datę – szepnął Robert.

– Historia jest niezmienna! – wrzasnął Paweł.

Nie mógł już nad sobą zapanować. Na starej, jedwabnej tapecie pojawiły się nieoczekiwanie dwie dziury, zaszpachlowane z grubsza gipsem i dwa zbrązowiałe ze starości krwawe rozbryzgi.

– Niezmienna, powiadasz? Założymy się? Minutę temu nie było tych dziur. Teraz są i mają osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat! Trzeba uciekać!

– Dokąd niby? Lepiej go łapmy, może będzie jeszcze jeden piorun?

– Burza już odchodzi. Skoczę na dół po piwo. A potem pozastanawiamy się nad tym. Popatrz, minęły już dwie minuty i nic.

– Kup więcej. – Student podał mu banknot.

Trzecia dziura pojawiła się w deskach podłogi. Któryś z kolejnych lokatorów zaszpuntował ją zręcznie kawałkiem gałązki, a ślady krwi wydrapał czymś ostrym.

– Zastrzelił go pod ścianą a potem dobił leżącego – szepnął. – Spiesz się.

Robert wybiegł. Paweł stanął i patrzył przez okno. To przyszło nagle jak fala uderzeniowa, przemodelowało świat. Przed nim, na pustym dotąd placu, stał wielki sobór. Złocone kopuły lśniły w promieniach słońca. A potem pociemniało mu w oczach i poczuł nagły zawrót głowy.

A więc tak to wygląda, zdążył pomyśleć.

Epilog

Cicho tyka zegar. Na stole leżą Warszawskij Dniewnik, piętka od chleba, główka cebuli. Napoczęta litrowa flaszka rosyjskiej wódki załamuje w swoim wnętrzu promienie słońca. Orkiestra gra „Boże, chroń cara”. Natrętne dźwięki marsza przenikają przez potrójne szyby w aluminiowej ramie.

Pawło Krzeszkowski potarł w zadumie bliznę na przegubie dłoni. Powietrze było ciepłe, pachniało wiosną. Przypomniał sobie, jak jeszcze przed kilkoma miesiącami rąbał kilofem zamarzniętą ziemię Kołymy… Ale przecież uciekł. Krzeszkowscy zawsze uciekali. Otworzył okno. Muzyka wypełniła pokój. Wzmacniacz orkiestry musiał mieć imponującą moc. Orszak, torując sobie drogę przez ciżbę za pomocą niewielkiego pola siłowego, zbliżał się do bramy soboru. Na spotkanie cara wyszedł z wnętrza biskup Fiodor. Car Mikołaj IV zsiadł z konia. Z kucyka zręcznie zeskoczył następca tronu. Niewielkie kamery cyfrowe na poduszkach antygrawitacyjnych leciały w górze jak stado ptaszków.

Terrorysta odszedł od okna. Z torby wyjął zwinięty w rulon, ciekłokrystaliczny, rosyjski telewizor. Powiesił go na ścianie i pstryknięciem pilota ustawił kanał rządowy. Stanie w oknie było niebezpieczne. Groziło dekonspiracją. A transmisja leciała na żywo.

Z walizeczki wydobył detonator. Wysunął antenę. Nie miał najmniejszych szans uniknięcia wybuchu. Stłumił w sobie instynkt życia tak jak jego dziadek, gdy wysadzał w powietrze pociąg wiozący cara Michaiła i jak jego ojciec, gdy z pięciolitrową bańką nitrogliceryny rzucał się pod koła limuzyny Aleksandra IV. A teraz trzeci car miał zginąć z ręki człowieka noszącego nazwisko Krzeszkowski. Rewolucyjna dynastia ściera z powierzchni ziemi dynastię panującą. No, prawie ściera, trochę Romanowów zostanie. Ale po obozach i więzieniach jest jeszcze wystarczająco wielu Krzeszkowskich. Trzeci carobójca… Pociągnął z flaszki długi, drażniący łyk wódki.

I Boh trojcu lubit – zażartował.

Dostrzegł figurkę szachową leżącą pod ścianą. Podniósł ją i otarł rękawem z kurzu. Czerwony lakier odpadał, krusząc się na długie, cienkie wióry. Postawił ją na stole. Na Kołymie grywali czasami w szachy w niedziele, w dni wolne od pracy w kopalniach złota i uranu. Zdziwiło go, że pionek jest czerwony.

– Jakby nie należał do zestawu – szepnął w zadumie.

Car zdjął z głowy papachę i wszedł na schody świątyni. Za nim sunęli zaproszeni na uroczystość rosyjscy notable. Pole siłowe zatrzymało napierający motłoch. U szczytu schodów, na wózku inwalidzkim siedział szef Warszawskiego Korpusu Ochrany, generał Omeljan Andrejewicz Mitrofanow. Pierś stusześcioletniego generała pokrywały ordery. Miał już wszystkie. Prawie wszystkie. Dziś car odznaczy go Orderem Orła Białego. Jak na pośmiewisko.

Brwi Pawła ściągnęły się. Nienawidził generała Mitrofanowa. Nienawidzili go wszyscy rewolucjoniści. To on doprowadził do upadku rewolucji 1917 roku. To on wyśledził kryjówkę Józefa Piłsudskiego w 1921. Wreszcie to on, jako generał-gubernator Prywiślanskowo Kraja, dokonał niespodziewanego uderzenia prewencyjnego na Trzecią Rzeszę w 1938, niwecząc szansę odzyskania niepodległości w sojuszu z Adolfem Hitlerem. Niespodziewana i z nikim nie konsultowana decyzja militarna pozwoliła rozszerzyć granice imperium rosyjskiego aż po Ren. Z jego inicjatywy brutalnie stłumiono powstania narodowe w 1968, 1978, 1981 i 1989 roku. Na jego rozkaz powieszono znanego terrorystę, rewolucjonistę Leszka Moczulskiego. A teraz nastąpi koniec trwającej przeszło dziewięćdziesiąt lat kariery generała. Adiutant Mitrofanowa, pułkownik Jaruzelski, zasalutował jak automat, stając przed carem…

Drzwi odskoczyły, trafione z bliska pociskiem rozpryskowym z Mitrofanowa AM – 1911. Pawło odwrócił się gwałtownie. W drzwiach pokoju stał agent ochrany Robert Koniecpolski. Srebrna odznaka lśniła jak gwiazda na jego piersi. W lewej ręce, nie wiadomo dlaczego, trzymał siatkę z dwiema butelkami piwa. Opuścił ją na ziemię i wygodniej złapał automat. Jedna z butelek pękła. Nie miało to najmniejszego znaczenia, a już na pewno nie dla Pawła. Drugiej flaszki nikt nie zdąży otworzyć. Nikt się z niej nie napije.

– Rzuć detonator, zafajdany terrorysto – polecił agent. – Gra skończona. Budynek jest otoczony.

Kazali brać żywcem…

– Wiesz, co mam tam, pod cerkwią? – zagadnął Pawło.

Kałuża na podłodze parowała, napełniając powietrze subtelnym aromatem.

– Rzuć detonator! To i tak nie ma sensu. Car już tam nie wejdzie, a generał ma osobiste pole siłowe. – W akademii ochrany miał piątkę z negocjacji.

Terrorysta popatrzył przez okno, a potem w telewizor. Agenci pakowali właśnie cara do limuzyny na poduszce grawitacyjnej. Zapadł wyrok. Za minutę car umrze. Razem z nim zginą ci wszyscy zdrajcy, którzy tłoczą się na placu. Pewnie ze trzysta tysięcy lojalnych poddanych.

Generał Mitrofanow wyglądał na zaniepokojonego. Coś klarował komuś przez telefon komórkowy. Został na swoim wózku na szczycie schodów. Nie miał szans. Być może czuł się bezpiecznie za swoim polem, ale był już martwy. Krater po eksplozji będzie miał siedem kilometrów średnicy. Pole ochronne musiałoby być podłączone bezpośrednio do elektrowni Siekierki, żeby uzyskać wystarczającą moc.

– Rzuć detonator! – wrzasnął ponownie Robert.

Ale Krzeszkowski miał jeszcze chwilę czasu, aby do końca rozkoszować się ostatnią minutą życia. Opancerzony grawitolot cara wystartował z szumem synchrofrazatorów. Drugi grawitolot zatrzymał się u drzwi cerkwi. Generał odepchnął adiutanta i wsiadł do wnętrza. Pułkownik stoczył się po stopniach aż na plac, gubiąc po drodze ciemne okulary. Chyba złamał sobie kark. Ludzie, widząc, że coś się dzieje, tratowali się w panicznej ucieczce.

– Rzuć to! – krzyknął agent ochrany.

Pawło odwrócił się do niego. Akcja terrorystyczna jest czysta tylko wtedy, gdy terrorysta, odbierając komuś życie, oddaje jednocześnie swoje. W ostatniej chwili zapragnął pochwalić się swoim sukcesem.

– Bomba atomowa. Czerwona rtęć. Czterdzieści dwie kilotony – szepnął poufale. – Skończyło się wasze panowanie. Generał Mitrofanow odchodzi do krainy wiecznego śledztwa.

Koniecpolski popatrzył w jego szalone oczy. Niespodziewanie na jego twarzy odbiło się przerażenie. Uwierzył. Mógł zrobić tylko jedno – zaczął strzelać. Kule rozrywały się wewnątrz ciała Pawła, zamieniając wnętrzności w sieczkę. Terrorysta zwinął się w kłębek i padł na podłogę. Splunął krwią. Wzrok mu zmętniał. Ostatkiem sił wcisnął guzik. Rozbłysk, mimo przefiltrowania przez trzymetrowej grubości mury soboru, oślepił agenta. W następnym ułamku sekundy nie miało to już żadnego znaczenia. Pionek i król. Szach i mat.


Opowiadanie nominowane do Nagrody im. Janusza A. Zajdla

Загрузка...