Vlana

Z miana liceum zawsze jest dołującym przeżyciem. Szczególnie po dwóch latach, gdy pozna się starą budę na wylot, nauczy, na co zwracać uwagę i jakie narowy mają poszczególni belfrowie. Poza tym, cokolwiek by mówić, człowiek przyzwyczaja się jakoś nawet do najpaskudniejszego miejsca.

Przenosiny w ciągu roku szkolnego są dodatkowo trudne. Za uczniem ciągnie się potem opinia, że trafił do nowego liceum, bo w tym poprzednim nie byli w stanie z nim wytrzymać. Można wyłazić ze skóry i tłumaczyć, że wcale tak nie było. I tak nic to nie da… Tego piętna niełatwo się pozbyć.

Pojawiłem się w klasie razem z wychowawcą. To miłe z jego strony, gdybym po prostu wszedł i usiadł w ławce, byłoby mi trudniej.

– To wasz nowy kolega, Tomasz Rychnowski – przedstawił mnie. – Siądziesz… – zamyślił się na chwilę – ze Sławkiem.

Wskazał mi rząd pod oknem. Ciemnowłosy chłopak o pociągłej twarzy przesunął lekko swoje rzeczy, jakby symbolicznie robiąc mi miejsce na blacie stolika. Usadowiłem się, wyjąłem zeszyty i podręczniki. W czasie, gdy nauczyciel mówił, dyskretnie rozejrzałem się po klasie. Nic nadzwyczajnego, uczniowie jak uczniowie. Będzie czas poznać ich wszystkich. Mój towarzysz niedoli, siedzący obok, słuchał wykładu, ale myślami błądził gdzieś daleko.

Przerwa. Następna lekcja miała odbyć się w tej samej sali. Większość niewolników systemu oświaty wysypała się na korytarz. Ja też wstałem, ale zamiast ganiać po szkole, wołałem popatrzeć przez okno. Z czwartego piętra rozciągał się niezły widok. Z drugiej strony ulicy znajdował się spory ogródek jordanowski, po lewej mogłem zobaczyć starą kamienicę czynszową, a dalej ulicę i stojący na rogu potężny budynek otynkowany niegdyś na żółto. Na prawo, zza drzew prześwitywała szara bryła kościoła, a zgrzyt kół na szynach podpowiedział mi, że gdzieś tam jest pętla tramwajowa.

– To żółte to dawna fabryka wyrobów gumowych, po wojnie przerobiona na rzeźnię i masarnię – wyjaśnił Sławek, temperując ołówek. – Obecnie splajtowała.

– Dzięki. – Skinąłem głową.

Pierwszy kontakt nawiązany. W tym momencie w drzwiach stanęła dziewczyna, była o rok, może dwa lata młodsza od nas. Przywołała Sławka energicznym gestem i wyszli razem na korytarz. Zostałem w klasie sam, jeśli oczywiście nie liczyć dwu blondynek przeglądających kolorowe pisemko dla… blondynek.

Dzwonek przerwał moje rozmyślania. Teraz matematyka. Mój sąsiad się nie odzywał i wyglądało, że koncentruje się na rozwiązywaniu zadań, jednak znowu czułem, że myślami jest gdzie indziej. W czasie lekcji wyłapałem kilka kosych spojrzeń, ale nie pod moim adresem, tylko raczej skierowanych ku niemu. Kolejna przerwa. Trza się wreszcie ruszyć. Wyszedłem na korytarz. Szkoła była wielka, po kilkanaście sal na każdym piętrze. Moloch.

Uczniowie łazili grupkami. Dziewczyny na parapetach rozwiązywały krzyżówki, ktoś bezczelnie odpisywał zadania domowe. Nic nadzwyczajnego. Rozejrzałem się, ale nigdzie nie dostrzegłem tej ładnej kici. Przeszedłem się aż do schodów prowadzących na wyższe piętro.

Tu, w kącie, zaszyło się dwóch chłopaków z mojej klasy. Przed nimi na stoliku leżał zaczytany do cna numer „Przeglądu Sportowego”. Nie sądziłem, że ta gazeta jeszcze wychodzi. Ten masywniejszy, jasnowłosy, jeśli dobrze zapamiętałem – Piotrek, gestem zaprosił mnie na wolne krzesło. Dosiadłem się.

– Nie wiesz jeszcze, co jest grane – powiedział. – A może już się domyślasz?

– Nie lubicie tego Sławka? – Wyszczerzyłem w uśmiechu zęby.

– To nie do końca tak – rzucił jego kumpel. – Nie to, żebyśmy go jakoś zwalczali, ale on jest jakiś dziwny. Prawie się nie odzywa, chyba że zapytany. A czasem odpowiada na nie zadane pytanie…

– Co? – zdumiałem się.

– Telepata. Siedzi człowiek, myśli o czymś, a on wyrasta jak spod ziemi i mówi dwa, trzy zdania rozwiązujące problem. W każdym razie uważaj na niego.

– A co, jest niebezpieczny? – zaciekawiłem się. – Kradnie wspomnienia, by sprzedawać je nauczycielom? – Wykrzywiłem się sceptycznie.

– Nie, jak do tej pory nikomu nie zrobił krzywdy, ale znamy go dopiero rok. Niemniej jednak…

– Jak to, nie zrobił? – Wszedł mu w słowo Piotrek. – Pamiętasz tego gnoja, którego wołali Łysy?

– No fakt… Ale powód to on miał.

Czekałem grzecznie na bliższe wyjaśnienia.

– No więc był tu taki dresiarzyna. I podwalił się do jego siostry. Konkretnie, uszczypnął ją w tyłek. Sławek złamał mu rękę i wybił chyba połowę zębów.

– Powód faktycznie miał – mruknąłem. – Ale na silnego to on nie wygląda.

– Faktycznie. Łysy już tu nie chodzi, ale słyszeliśmy, że przyjechali całym gangiem spuścić mu łomot. Jak zobaczyli, że to takie chuchro, to go zostawili w spokoju, a za to wywalili z gangu Łysego, że niby się zhańbił, dając się sprać takiemu słabiakowi.

Poszedłem do klasy. Mój kolega z ławki obrzucił mnie spojrzeniem i wrócił do czytanej właśnie książki, ale poczułem szóstym zmysłem, że już wie. Wie, że go obgadali, wie, czego się dowiedziałem… Ciarki przeszły mi po plecach.

Trzecia lekcja. Fizyka. Nauczyciel, starszy wiekiem, z białą, capią bródką i w drucianych okularach, wyczytywał listę. Oczywiście, zostałem dopisany na samym końcu…

– Rychnowski? – Spojrzał na mnie zaskoczony. – Czytałem kiedyś prace jednego Rychnowskiego.

– To był mój pradziadek – powiedziałem z dumą. – Inżynier Franciszek Rychnowski ze Lwowa.

– Wielki wynalazca. – Nauczyciel w zadumie pokiwał głową. – A ty interesujesz się fizyką?

– Szczerze powiedziawszy, trochę. Ale zupełnie innymi zagadnieniami niż te wynikające z programu.

Po twarzy przemknął mu uśmiech.

– Siadaj. Otwórzmy podręczniki na stronie sto dwudziestej trzeciej… – wydał polecenie.

Usiadłem i machinalnie sięgnąłem po książkę. Sławek, swoim zwyczajem, jednym uchem słuchał fizyka, ale jednocześnie myślami tkwił daleko od szkoły. Coś machinalnie szkicował na końcu zeszytu. Spojrzałem mu przez ramię i z miejsca uwierzyłem we wszystko, co nim mówili. Kreski układały się w znajomy kształt. Herb Arma – znak, którym pieczętował się mój przodek inżynier. Zaschło mi w gardle.

Wreszcie ostatnia lekcja. Zeszliśmy do szatni. Koło naszych szafek siedział spory doberman, a ściślej mówiąc suka. Trzymała w zębach teczkę. Sławek pochylił się, pogłaskał ją po łbie.

Woźna wyrosła jak spod ziemi.

– Wojnarowski! – ryknęła na niego. – Ile razy mam ci powtarzać, że nie chcę tu widzieć tego parszywego kundla!

W jego oczach błysnęła dziwna, zimna nienawiść. Zaraz jednak się opanował.

– To pies mojej siostry – powiedział spokojnie. – Zresztą ja go tu nie przyprowadziłem. Sam przyszedł.

– A siostra gdzie? Kazała mu pilnować teczki, a sama gdzieś się szlaja?

Zmrużył powieki, kryjąc tym razem ogniki rozbawienia. Wyglądało, że kobieta powiedziała nieświadomie świetny dowcip…

– Nie jestem jej strażnikiem – mruknął. – Ale jakby się pojawiła, proszę powiedzieć, że zabieram psa do domu.

Gwizdnął melodyjnie i ruszył po schodach do wyjścia, a dobermanka z torbą w zębach pobiegła wesoło za nim.


***

Po całonocnej ulewie bardzo się ochłodziło. Mokre liście zalegały na chodnikach. Vlana wciągnęła nosem powietrze. Pachniało wichrem i mrozem, pustkowiami północy, mamutami, tajgą, nadchodzącą zimą… Smakowała je, czując dreszcze wręcz fizycznej rozkoszy. Przywodziło na myśl ogromne przestrzenie, stada wilków i wolność. Zbliżał się ranek, ostatni zapóźnieni przechodnie spieszyli do domów.

Nagły podmuch lodowatego wiatru wypadł zza rogu ulicy i przeniknął dziewczynę na wskroś. Z zaskoczenia upuściła teczkę. Zeszyty i podręczniki się wysunęły, ale zdążyła wepchnąć je z powrotem, nim upadły w kałużę. Zadrżała. Łasiczki poczuły to i, zawstydzone, że pozwoliły Vlanie zmarznąć, zbiły się nieco gęściej. Przez cienką, jedwabną koszulę poczuła bicie ich serduszek. Podniosła torbę i przyspieszyła kroku. Do domu…

Nieduża willa drzemała w ogrodzie. Vlana pchnęła furtkę z kutego żelaza i po chwili poczuła pod stopami kamienne płyty ścieżki. Tu była bezpieczna. Wiatr nie zdołał się wedrzeć pomiędzy pnie stuletnich kasztanowców. Zwierzątka rozluźniły chwyt. Zatrzymała się przy drzwiach, sięgnęła do torebki po klucz. Przyjemnie było wsunąć dłoń pomiędzy drzemiące stworzonka. Stary zamek zazgrzytał. Przekroczyła granitowy próg domu i owiała ją fala ciepła. Pstryknęła palcami. Łasiczki zeskoczyły z uprzęży i rozbiegły się po podłodze jak żywy dywan. Gwizdnęła ostro, ustawiły się w rządku. Weszła do kuchni, otworzyła lodówkę i z dolnej półki wyjęła olbrzymią michę mięsa. Nalała sobie szklankę „Łaciatej” i wypiła ją kilkoma długimi łykami.

Zdjęła uprząż, odpinając wszystkie klamerki i paski. Obejrzała krytycznie i strzepnęła przyczepioną do niej sierść. Ostre ząbki i pazurki naznaczyły brązową skórę drobnymi zadrapaniami. Tak szybko się niszczyła, tandeta. Parciane są jednak trwalsze.

Vlana przeszła do swojego pokoju. Torebkę rzuciła na krzesło. Przeciągnęła się, aż strzeliły jej stawy. Usłyszała drapanie pazurków na parapecie, uchyliła okno. Nietoperz zatoczył krąg pod sufitem i zaraz zasnął, przyczepiony do belki w najciemniejszym kącie.

Łazienka. Rozebrała się. Sukienka nadawała się tylko do prania, koronki pobrudziły się błotem. Dziewczyna zdjęła z półki atomizer, psiknęła na siebie i spojrzała w lustro. Nie wyglądała dobrze. Na twarzy malowało się zmęczenie, ramiona opadły w dół. Ściągnęła łopatki, żeby się nie garbić, i uniosła brodę. Tak lepiej. Spray parował szybko i odbicie stawało się coraz mniej wyraźne.

Prysznic rozgrzał ją przyjemnie. Strumyki wody płynęły po białej jak kość słoniowa skórze. Wybrała mydło o zapachu jaśminu. Spłukała długie, czarne włosy. I wystarczy. Wytarła się grubym ręcznikiem frotte, założyła koszulę nocną z haftowanego jedwabiu.

Nad Warszawą wstawał świt. Vlana spuściła żaluzje i zaciągnęła grube, ciemne kotary. Sen już ją morzył. Wyciągnęła się wygodnie, nakryła grubą, wełnianą narzutą i, przesuwając mosiężną dźwignię, zamknęła wieko trumny.


***

Co można robić, gdy lekcje skończą się o dwunastej czterdzieści, na niebie nie ma żadnej chmurki, a świetlisty, jesienny dzień wprost zachęca do przechadzki? Wyjąłem z kieszeni odbity na ksero plan okolicy. Kilkanaście ulic i zaułków, zabudowanych czynszówkami, obok liceum kościół i linia tramwajowa. Za szkołą budynki fabryki, tam nie da się połazić. Dalej jednak, idąc uliczką obok świątyni, mogłem dotrzeć do ośrodka sportowego i parku. Opasywał go wał kolejowy i jakieś zagajniki. W sumie nie miałem nic do roboty, można się rozejrzeć po okolicy…

Minąłem pętlę tramwajową, notując w pamięci numery. Zauważyłem, że mam stąd dobry dojazd do centrum. Ale na razie to mnie nie interesowało.

Ulica była ciekawa, pokrywał ją stary bruk, kocie łby. Po lewej stronie kilka przedwojennych domów, po prawej, za szpalerem topoli, widać było boisko i korty tenisowe. Perspektywę zamykał nasyp. Ruszyłem spokojnym, równym krokiem. Park był spory, ale, wciśnięty pomiędzy płot ośrodka i mur fabryki, robił wrażenie niewielkiego.

Wspiąłem się na nasyp. Spodziewałem się jednej linii wałów, a tym czasem przed sobą zobaczyłem drugą. Za nią była trzecia, ale jak spostrzegłem, tamta była chyba od dawna nieużywana, bowiem jej koronę porastały tu i ówdzie krzewy. Między nimi znajdował się klinowaty kawałek prawdziwych nieużytków. Rosły tu gęsto brzozy. Zbiegłem na dół i zagłębiłem się pomiędzy drzewa. Przez ostatnie dni widziałem wokoło siebie tylko beton i asfalt. Tu wreszcie mogłem odetchnąć. Znalazłem wąską ścieżkę, trudno powiedzieć, wydeptaną przez ludzi czy zwierzęta. Ruszyłem na wyprawę w nieznane.

Zorientowałem się, że okolica zdziczała stosunkowo niedawno. Między drzewami spoczywały rozrzucone wokoło szczątki wysadzonego w powietrze pasa bunkrów. Gdzieniegdzie rozpościerały się polanki, gruzowiska, porośnięte tylko lichą trawą i dzikimi malinami.

Człowiek wycisnął tu kiedyś swoje piętno, teraz przyroda krok po kroku zacierała jego ślady.


***

Senator Solski podjechał na wózku inwalidzkim do mównicy. Jednym spokojnym spojrzeniem uciszył salę. – Panowie – powiedział. – Sprawa, którą chcę poruszyć, jest bardzo poważna. Jak panowie zapewne pamiętają, przed tygodniem policja odnotowała pojawienie się na czarnym rynku krwi człowieków. Początkowo sądzono, że nastąpił przeciek z któregoś laboratorium, jednak w wyniku wnikliwego śledztwa ustalono jej źródło.

Po sali przeszedł szmer.

– Jak się okazało, rozprowadzał ją student pierwszego roku prawa, hrabia Mikołaj Jakubowski. Cztery godziny temu specjalna grupa policyjna dokonała szturmu jego willi. Nie udało się go ująć. Po przeszukaniu piwnicy znaleziono jednak aktywny portal bramy międzywymiarowej.

– Skąd się tam wziął teleport? – Padło pytanie z końca sali.

– Prawdopodobnie to stary model, jeszcze z końca dziewiętnastego wieku, kiedy to, jak sobie przypominam, przodek tego cwaniaczka zwiał do drugiego świata, żeby uniknąć długów karcianych. Wróćmy jednak do naszego ptaszka. Przypuszczalnie jest narkomanem uzależnionym od krwi człowieków. Oczywiście w willi zorganizowaliśmy kocioł, ale chyba już tu nie wróci.

– Hmmm. Problem jakby sam się rozwiązał – mruknął przewodniczący. – Człowieki go wykończą… A jeśli nawet nie, to jego nałóg szybko pośle go do piachu…

– Ale jeśli człowieki go przycisną, sypnie wszystko. A co wtedy zrobią? Dysząc żądzą zemsty, przybędą tutaj, ze srebrnymi kulami, czosnkiem, osikowymi kołkami.

– Nie znają technologii tworzenia bram. – Zauważył ktoś.

– A jeśli im powie? Używał jej, być może, od kilku miesięcy. Może zbadał jej mechanizm? Nie da się wy kluczyć, że jest w stanie zbudować na ich polecenie identyczną.

– Nasza armia da radę ich pokonać! – Poderwał się generał Sokołowski.

– Nasza armia, po trzystu latach pokoju, nadaje się tylko do tego, by zaciągać wartę przed pomnikami. Nigdy nie inwestowaliśmy w zbrojenia takich sum, jak oni. W laboratoriach instytutu drugiego świata może pan, generale, obejrzeć ich karabiny miotające trzydzieści pocisków w ciągu niecałej minuty. Jak stawimy im czoła z naszą bronią? Z jednostrzałowymi karabinami kapiszonowymi?

– Co więc pan radzi?

– Ingerencję. Jakubowski musi zostać odszukany i wyeliminowany. Sugeruję wysłanie grupy likwidacyjnej.

– To sprzeczne z prawem – odezwał się przewodniczący. – Nasz kodeks karny już w pierwszym paragrafie zabrania kontaktów z tamtym światem pod karą śmierci.

– Uściślijmy, „nielegalnego kontaktu” – powiedział senator. – Są wyjątki. Przedmioty badane w instytucie muszą przecież pochodzić z tamtego świata. Podobnie jak stosy dzieł sztuki zalegające w antykwariatach. Istnieje kategoria wampirów posiadających prawo przechodzenia przez bramę. Czyż nie?

– Niezupełnie – odezwał się siedzący gdzieś z tyłu przedstawiciel jednej z kanapowych partyjek. – Badanie drugiego świata jest szalenie niebezpieczne, więc instytut pozyskuje dane do analizy w inny sposób. Dostarczają ich nasi agenci żyjący tam na co dzień.

Po sali przebiegł szmer.

– Mamy tam swoją agenturę? – Zdumiał się senator.

– Owszem – potwierdził przewodniczący. – Jednak posiada ona dość ograniczone możliwości działania. To nie są wampiry, w starciu z Jakubowskim nie mają szans.

– No cóż. W takim razie wracam do projektu pierwotnego. Postuluję wysłanie grupy likwidacyjnej – powiedział twardo Solski

– A zasada nieingerencji? Nie wolno nam wpływać…

– Zasada nieingerencji jest bardzo piękna. Ale teraz nadszedł czas, by posprzątać. Usunąć skutki niefrasobliwości naszych służb…

– Obawiam się, że wysłanie grupy zamachowców naruszy bardzo kruche status quo – zaprotestował ktoś z koalicji rządzącej. – Moim zdaniem to błąd, który może mieć potworne skutki.

Przewodniczący stuknął laską o podest.

– Proponuję zagłosować.

Trzydzieści głosów za, sześćdziesiąt cztery przeciw. Senator Solski przegrał.


***

Wspiąłem się na ocalały strop bunkra. Pokryty ziemią i trawą, przypominał niewielki pagórek wznoszący się nad okolicą. Wyjąłem z kieszeni niewielką, czeską lornetkę i popatrzyłem wokoło. Na wschodzie linie wałów kolejowych rozchodziły się na boki. Pagórki i wądoły, porośnięte zagajnikami, ciągnęły się aż po horyzont. Dopiero tam widać było budynki jakichś zakładów, zbiorniki i wysoki komin. Na południu majaczył potężny wiadukt kolejowy. Nieużywany nasyp przecinała wyrwa – prawdopodobnie też ślad po moście, wysadzonym podczas działań wojennych.

Gdyby splantować teren, to można by tu postawić całą dzielnicę, pomyślałem. Piękny kawał ziemi się marnuje.

Nieoczekiwanie w okularze lornetki mignął mi Sławek. Szedł z tamtą śliczną dziewczyną, oboje nieśli wypchane plecaki. Widziałem ich tylko przez moment, znikli w zagajniku.

Ciekawe, co tu robią? – pomyślałem.

Ruszyłem na wschód i po pewnym czasie wyszedłem na częściowo utwardzoną drogę. Prowadziła do starego, zawalonego wiaduktu. Pozostały po nim tylko dwie ceglane ściany.

Wyciągnąłem plan okolicy, zidentyfikowałem linię pierwszą i drugą. Zorientowałem się, że idąc starym nasypem na zachód, dojdę do miejsca, gdzie wszystkie trzy zbiegają się w jeden węzeł. A potem wystarczy, że zejdę na dół, i będę o rzut kamieniem od mojego bloku.


***

– Widział nas? – zapytała Nina.

– Pojęcia nie mam. – Sławek przez swoją lornetkę lustrował okolicę. – W każdym razie nie ma go już na górce. Diabli nadali! Albo nie widział i poszedł dalej, albo widział i poszedł dalej, albo widział i teraz nas szuka.

– Albo nie widział, ale idzie w naszą stronę. – Siostra chłopaka uzupełniła wyliczankę. – Co robimy? W instrukcji jest, że jeśli koś nas śledzi, odkładamy akcję o co najmniej sześć godzin.

– Tylko że nie wiemy, czy nas zauważył. Zresztą do wiru jeszcze spory kawałek. Trzeba by się podkraść i zobaczyć, gdzie jest.

Przez chwilę węszył w powietrzu.

– Nie wyczuwam go – powiedział. – Ale sprawdzić, faktycznie, trzeba. Idziesz ty czy ja? A może razem, zajdziemy go z dwu stron?

– Mnie już zna, ciebie nie rozpozna. Popilnuję plecaków. Ostatecznie mamy w nich towaru za czterdzieści tysięcy…

– Przecież nikt ich nie ukradnie. – Uśmiechnął się.

– Niechby spróbował… – Jej oczy zalśniły chłodnym blaskiem.


***

Szedłem po koronie wału, mimowolnie rozglądając się po krzakach. Nigdzie jednak nie dostrzegłem ani kumpla z klasy, ani dziewczyny. Zapadli się pod ziemię? Nagle uśmiechnąłem się do swoich myśli. To przecież niewykluczone. Wśród wysadzonych bunkrów mogły przecież jakieś ocaleć. Schowali się w którymś z nich… Zgromiłem się w myślach za niepotrzebne wścibstwo. Mają swoje sprawy i nic mi do tego.

Nagle wśród krzaków na stosie betonowego rumoszu spostrzegłem duże, szare zwierzę.

Wilk?! Tutaj, tak blisko miasta? E, niemożliwe, pewnie nietypowo ubarwiony husky… Nie widziałem go dobrze, leżał pomiędzy krzakami malin, ale zauważyłem, że rozgląda się po okolicy. Nasze spojrzenia na chwilę się skrzyżowały, po czym zwierzak dziwnie, tyłem, wycofał się w gęstwinę i zniknął.

To nie mógł być wilk. Ale postanowiłem zachować od tej pory ostrożność. Zdziczałe psy też bywają niebezpieczne…


***

Sławek oddychał ciężko.

– Odchodzi. Ale idzie koroną trzeciego wału, z góry ma dobry widok na okolicę. Musimy przeczekać.

– Brak kondycji – zganiła go siostra.

Siedzieli pięć minut. Wreszcie chłopak wstał, otrzepał ręce z ziemi i podniósł leżący pod krzakami plecak. Zarzucił sobie na ramię i podjął wędrówkę. Ledwo widoczna ścieżka kończyła się niewielkim gruzowiskiem. Tu nie zostawią śladów. Spomiędzy cegieł wyrastały cztery karłowate brzózki. Wokoło rozciągał się zagajnik osłaniający miejsce transferu przed oczyma postronnych. Sławek wypakował plecak. Sześć pudeł oklejonych pianką, w każdym po kilkadziesiąt mikroprocesorów. Spora paczka płyt CD-ROM, bracia zebrali masę danych… Wreszcie paczka gazet.

Siostra też wyjmowała pakunki. Nie musieli się porozumiewać, rutyna… Położył między drzewkami pudełko z układem inicjującym i cofnął się pospiesznie.

– Dwie minuty do transferu – powiedział, patrząc na zegarek.

Powietrze zasnuł opar, kolumna z mgły miała dwa metry wysokości i około siedemdziesięciu centymetrów średnicy. No, to do dzieła.

Ujął pierwszą paczkę i rzucił przez bramę. Zniknęła. Po chwili kolumna zalśniła na moment zieloną barwą. A zatem przesyłka została odebrana.

– Jest sygnał. – Nina puściła czerwony strumień światła. – Rzucaj następne.

Potem dziewczyna rzuciła swoje paczki, wreszcie ostatnia. Teraz Sławek wyjął z kieszeni latarkę z wymiennymi szkłami. Przestawił na zielone i zaświecił w mgłę. Ich kolej. Coś brzęknęło na kamieniach. Schylił się, podniósł dwie sztabki złota. Umieścił je troskliwie w kieszeni. Puścił raz jeszcze snop światła. Wypadł aluminiowy tubus z instrukcjami. Trzy zielone błyski, koniec transmisji. Podniósł moduł. Mgła powoli opadała ku ziemi i po chwili polanka wyglądała zupełnie zwyczajnie.


***

Vlana przeciągnęła się w trumnie i podniosła wieko. Święto państwowe, można dłużej pospać… Ale nie chciało się jej. Pstryknęła pilotem, uruchamiając telewizor: brazylijska telehorrornowela „Krwawa smuga”. Przez chwilę patrzyła, jak trzy człowieki, uzbrojone w pistolety na srebrne kule, robią totalną rzeź w bursie dla licealistek. Zniesmaczona zmieniła kanał. Tutaj leciał jeszcze gorszy horror, dla odmiany spiracony z telewizji drugiego świata. Blondynka o imieniu Buffy wykańczała kolejnego fajtłapowatego wampira. Ech, te człowieki, co też im w głowach siedzi, takiego gniota nakręcić… Co na trzecim programie? Audycja kulinarna. Czym karmić owcę, żeby jej krew nabrała aromatu suszonych śliwek… Czwarty program, reklama krwi „Łaciatej”. Piąty, reportaż z badań archeologicznych w Ameryce Południowej. Wyłączyła odbiornik.

Trzasnęły drzwi wejściowe. Ojciec. Znowu obradowali przez cały dzień… Wyszła mu na spotkanie. Jeden rzut oka powiedział jej wszystko.

– Nie zgodzili się?

– Niestety… – Pokręcił głową. – Jesteś gotowa?

– Oczywiście. Kiedy mam lecieć?

– Dzisiejszej nocy.


***

Drugi dzień w nowej szkole. Oswajałem się z miejscem. Wiedziałem już, gdzie są nasze sale i pracownie, gdzie kibel, gdzie wisi plan lekcji wszystkich klas. Rozpoznawałem kolegów po twarzach, a niektórych nawet kojarzyłem z imienia. Ale jednocześnie oswoiłem się na tyle, by obudziły się dawne instynkty. Nienawiść do szkoły, niechęć do pisania w zeszycie, awersja do nauczycieli i samego procesu dydaktycznego.

To tylko rok, powtarzałem sobie. Jeszcze tylko kilka miesięcy, matura i koniec tych męczarni.

– Dwanaście lat, jak w pudle, w towarzystwie psychopatycznych strażników i to wszystko bez wyroku – powiedział półgłosem Sławek.

Włoski na rękach stanęły mi dęba. Nie dziwiłem się już, że nikt nie chciał siedzieć z nim w ławce.

Lekcja historii. A właściwie powtórka przed maturą. Nauczycielka przypominała kubek w kubek tę, która zatruwała mi życie w poprzedniej szkole. Głupia, niedouczona, złośliwa. W życiu niewiele przeczytała poza podręcznikiem. Słuchałem jej głosu, mówiła monotonnie, nudno, referowała koncepcje, które dawno już zweryfikował rozwój nauki. Przez ostatnie dziesięć lat nie interesowała się odkryciami ze swojej dziedziny. Skąd oni biorą takich belfrów? Klonują w jakiejś podziemnej fabryce?

– Myślę, że system nastawiony jest na odsiewanie tych inteligentniejszych – szepnął uprzejmie Sławek.

Spojrzałem na niego zupełnie dzikim wzrokiem.

– Czytasz w moich myślach?!

W tym momencie zareagowała baba:

– Rychnowski, coś ty taki rozmowny? Chodź no tu do tablicy.

Powlokłem się niechętnie.

– No więc, co masz nam do powiedzenia na temat chrztu Polski?

Odetchnąłem z ulgą. Sprawdzała tylko, czy uważałem podczas jej wypowiedzi.

– Referowała nam pani teorię, która do niedawna powszechnie obowiązywała, a w myśl której Mieszko I przyjął chrzest z Czech. Jest to, oczywiście, przekłamanie, bowiem biskupstwo w Pradze posiadało uprawnienia misyjne tylko na obszarze Czech i Moraw. Dlatego też Mieszko I chrześcijaństwo przyjąć mógł z Magdeburga, bowiem to właśnie tamtejsza diecezja otrzymała bullę papieską, nakazującą ochrzczenie wszystkich ludów żyjących na wschód od Łaby. Nawiasem mówiąc, znaleziska na grodzisku w Podebłociu, rotunda A na Wawelu, baptysterium w Wiślicy i żywot świętego Metodego czy bursztynowe krzyżyki z Gdańska świadczą o tym, że chrześcijanie pojawili się na ziemiach polskich już w końcu ósmego wieku naszej ery. Znaleziska metalowych grzywien, na przykład z Krakowa, są dowodem, że Polska południowa była przez co najmniej pięćdziesiąt lat okupowana przez państwo wielkomorawskie, istnienie misji na tym terenie wydaje się absolutnie pewne. Za czasów Mieszka chrześcijanie stanowili już zapewne pokaźny odsetek jego poddanych.

– Siadaj, pała!

Usiadłem grzecznie. I westchnąłem nad swoim losem. Dlaczego nie potrafię ukrywać przed nauczycielami swojej wiedzy? Drugi dzień w nowej szkole i już mam przechlapane…


***

Pracownik instytutu zaprosił Vlanę do biura.

– Moja droga – powiedział. – W ciągu mojego życia byłem w drugim świecie tylko kilka razy. To wyjątkowo trudny teren.

– Zostałam przeszkolona w walce wręcz, odebrałam też lekcje fechtunku i posługiwania się bronią palną…

– To może nie wystarczyć – mruknął. – Tam jest po prostu niebezpiecznie. Wejście do świata człowieków to jak spacer po wybiegu tygrysów.

– Są od nas słabsi fizycznie…

– Owszem, ale… Ewolucja stworzyła dwie odmiany istot rozumnych. W obu światach żyliśmy jednocześnie my i oni. U nas człowieki zostały wytępione jeszcze w czasach prehistorycznych. W odległych zakątkach globu przetrwali nieco dłużej. Obecnie już tylko niedobitki żyją w rezerwatach. W drugim świecie było odwrotnie. Choć wampiry lepiej przystosowały się do środowiska, zostały wybite do nogi. Nie wiemy, dlaczego. Pokazuje to jednak, jakie są potencjalne możliwości tych istot. Dlatego zesłanie do drugiego świata zawsze było równoznaczne z karą śmierci. Książę Vlad był jedynym wampirem, który, skazany na banicję, zdołał się tam zaaklimatyzować. A i jego przecież w końcu dopadli.

– Słyszałam o nim. Dlaczego żył tak długo? Przecież dla wampira czterysta lat to granica…

– Krew człowieków… Co wiesz na jej temat?

– Potwornie silny narkotyk, o wiele mocniejszy niż heroina. Ich hemoglobina wchodzi w reakcję z naszą.

– Owszem. W zasadzie kto raz spróbuje krwi człowieka, jest stracony. Do końca życia będzie marzył o zdobyciu kolejnej dawki. Jednak jest coś jeszcze, o czym nie uczyli was w szkole. To drastycznie zmienia osobowość. Ale w zamian pozwala żyć bardzo długo.

Milczała.

– Tamten świat pełen jest przedmiotów, które są dla nas niebezpiecznie.

– Broń, miny…

– Nie. Przedmioty codziennego użytku.

Wyjął z szuflady szklane pudełko.

– Na przykład to. Widelec, powleczony warstewką srebra. Wystarczy, że złapiesz coś takiego i poparzysz palce do kości. Jeśli spróbujesz nim jeść, umrzesz po kilku minutach, gdyż związki metalu przenikną wraz z jedzeniem do wnętrza twojego organizmu. Problem kolejny. – Wydobył słoik z jakby dziwnym owocem w środku. – Czosnek.

– Co to jest?

– U nas niebezpieczny chwast, prawie całkowicie wytępiony. U nich powszechnie używana przyprawa. Spożyty wywołuje wrzody żołądka, dwunastnicy, może być przyczyną nowotworów. Jednak najgorsze jest to, że jego zapach w większych ilościach powoduje ataki duszności i silną reakcję alergiczną. Uczulonych zabija jak gaz bojowy…

Ostrożnie uchylił pokrywkę. Vlanie natychmiast stanęły łzy w oczach i potwornie zakręciło jej w nosie. Zamknął czym prędzej i schował słoik z powrotem do szafki.

– A osikowe kołki? – zapytała

– Kontakt z drewnem osikowym nie stanowi niebezpieczeństwa. Owszem, człowieki lubią używać tego właśnie materiału do uśmiercania wampirów, nie wiemy jednak, dlaczego wybrali akurat osikę. Może ma to podłoże religijne, a może wiąże się z dostępnością surowca. Rzecz bez znaczenia. Wreszcie problem najważniejszy. Słońce.

– Człowieki żyją w dzień.

– Są aktywne w dzień – sprecyzował. – W nocy śpią. Zupełnie odwrotnie niż my. W dodatku słońce nie parzy ich skóry. Wiesz, jak długo jest w stanie przeżyć wampir wystawiony na działanie światła słonecznego?

– Chyba około trzech minut, przy czym powyżej dwu oparzenia są już tak silne, że nie da się go odratować.

– Dokładnie tak. Jednak można się przed tym chronić. Nasze pogotowie ratunkowe, brygady śmieciarzy i tak dalej poruszają się przecież po mieście w dzień. Korzystają z tego. – Położył przed Vlaną na blacie tubkę kremu. – To specjalna emulsja. Działa około ośmiu godzin. Trzeba natrzeć nią wszystkie części ciała, nie zakryte ubraniem.

– Włosy?

– Chronią skórę wystarczająco. Będzie problem z oczami. Mam tu ciemne okulary, zatrzymują siedemdziesiąt procent światła słonecznego. Nie możesz ich jednak zdjąć ani na chwilę.

– Wypali mi oczy?

– Na szczęście nie, ale natężenie światła dziennego kompletnie uniemożliwi ci poruszanie. Wyobraź sobie, że cały czas wpatrujesz się w stuwatową żarówkę… To jest mapa Warszawy. – Mężczyzna podał Vlanie książeczkę. – Ich miasto jest znacznie większe niż nasze i dużo dziwaczniej zabudowane. W podziemiach instytutu mamy bramę do tamtego świata. Na początku będziesz bardzo zdezorientowana, ta część miasta wygląda dokumentnie inaczej. U nas małe domki, tam nieużytki pomiędzy liniami kolejowymi. Idąc na zachód, dojdziesz do starej dzielnicy robotniczej. To, niestety, obecnie miejsce dość paskudne, zamieszkane przez rozmaitych łotrzyków. Jednak na jego obrzeżach znajduje się willa, w której mieszka rodzina naszych agentów. Zgłosisz się do nich, pomogą ci przetrwać w tym nieprzyjaznym świecie… Musisz bardzo na siebie uważać.

– Rozumiem. Jak tam dotrzeć?

– Ich dom jest tutaj. – Wiecznym piórem narysował kółko na mapie. – Wystarczy, że będziesz szła wzdłuż wałów. Te budynki to fabryki. Musisz przejść około pół kilometra. Staraj się do nikogo nie odzywać, są problemy z językiem.

– Przecież człowieki w drugim świecie mówią tak jak my, po polsku?

– Owszem, ale akcent jest zupełnie inny.


***

Po lekcjach poszedłem na wały. Musiałem odpocząć, odreagować, przemyśleć to i owo. Wspaniały dzień, po niebie wiatr gonił niewielkie, białe chmurki, było dość ciepło. Powoli mijał stres po starciu z historycą. Wiedziałem, że miałem rację, ale chyba niepotrzebnie poszedłem z nią na udry. Trzeba było zrobić to inteligentniej…

Westchnąłem. Nie da rady, jestem nieprzystosowany do życia w społeczeństwie. Nawet nie zauważyłem, gdy wspiąłem się na trzeci wał. I wtedy go zauważyłem. Profesor od fizyki stał w odległości może trzydziestu metrów ode mnie. Bezwiednie ruszyłem w jego stronę.

– Ach, Rychnowski. – Najwyraźniej zapamiętał tylko moje nazwisko. – Potrzymasz antenę?

– Oczywiście.

Podał mi długą, aluminiową tyczkę. Składała się jak wędka teleskopowa. Zaczepił do niej kabel i, rozwijając go, ruszył przed siebie. Rozsunął i osadził drugą tyczkę. Swoją też próbowałem wbić w ziemię. Szło mi dość opornie, kiedyś biegły tu tory, gleba była ubita na kamień. Nie udało się. Profesor dał znak, żebym tylko trzymał, a sam podczepił do tej drugiej jakieś urządzenie. Dłuższą chwilę regulował pokrętła i przyciski, i wreszcie, zadowolony, usiadł na składanym krzesełku.

Zastanawiałem się, co, u licha, robi. Wyglądało mi to na prymitywną antenę. Minęło może pół godziny. Z nudów obserwowałem zagajniki. Myślałem, że może znowu zobaczę kręcącego się tu kolegę ze szkoły, ale go nie było. Widać swoje zagadkowe zadania wypełnił poprzedniego dnia.

Wreszcie profesor odczepił ustrojstwo, złożył tyczkę i, zwijając kabel, ruszył w moją stronę.

– Dziękuję za pomoc – powiedział z powagą.

– Drobiazg. A co właściwie usiłował pan zmierzyć? – zaciekawiłem się.

– A nagrałem sobie pół godziny transmisji telewizyjnej – wyjaśnił. – Można powiedzieć, że dość niezwykłej transmisji. Zresztą, długo by opowiadać. Może wpadniesz jutro do mojego laboratorium? Będzie czas pogadać i pokażę ci to i owo. Jeśli interesujesz się fizyką, powinno zrobić to na tobie pewne wrażenie.

– Dziękuję bardzo. – Uśmiechnąłem się. – Gdzie mieści się…?

– Tu jest moja wizytówka. Powiedzmy, o osiemnastej. Zobaczymy, jeśli zainteresują cię moje badania, to przydałby mi się młody i niestereotypowo myślący pomocnik.

– Poczytuję sobie za zaszczyt…

Uśmiechnął się i podreptał w stronę miasta. A ja zostałem na koronie nasypu. Sam, tylko ze swoimi myślami. Nie, zdecydowanie byłem przystosowany do społeczeństwa. Ba, potrafiłem nawet współpracować z nauczycielem. Dlaczego zatem popadałem w konflikty? Zapewne dlatego, że większość nauczycieli nie była przystosowana do mnie!


***

Sławek opuścił lornetkę.

– Nie podoba mi się – powiedział. – Nie wiem, co on tu kombinował, ale to musiało być jakieś urządzenie pomiarowe.

– Sądzisz, że namierzał bramę? – Zaniepokoiła się Nina.

– Mało prawdopodobne, zresztą, jeśli nawet, i tak przecież nie zdoła jej uruchomić… Ale obawiam się, że ich instalacje emitują jakieś zakłócenia, które ściągnęły uwagę nauczyciela.

– Jakie zakłócenia?

– Nie wiem, może elektromagnetyczne, może grawitacyjne. Skakałem przecież do drugiego świata. Człowiek nie wie, gdzie jest góra i gdzie dół… Wspominali mi coś, że w polu Y zachodzi nieciągłość istnienia…

– A ten drugi?

– Rychnowski? Nie wiem, czemu się tu kręci, ale też mnie to niepokoi. Jego przodek był wybitnym wynalazcą, a on dziś pomagał profesorowi. Może umówili się na jakieś doświadczenia? Może ma to coś wspólnego z naszą bramą?

– Zawiadomimy ich, żeby przenieśli ją gdzie indziej?

– Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Może faktycznie będzie trzeba…


***

– Tak to wygląda. – Stali w bunkrze pod instytutem. Przed nimi, pomiędzy czterema antenami, wirował powolutku szary obłok. – Pole Y. Przenika przez nie materia, fale radiowe…

– I trzeba po prostu tam wejść? – zapytała.

– Tak. Wejść, zacisnąć oczy, wstrzymać oddech na około minutę. I jesteś w drugim świecie.

– A jak się wraca?

– To bardzo proste. Od tamtej strony bramy nie widać. Nie ma ryzyka, że człowieki ją odnajdą. Bransoleta, którą masz na ręce, przerzuci cię z powrotem. Musisz tylko zapamiętać miejsce. Jesteś gotowa?

Skinęła głową. Uniosła worek z kuszokołkownicą, poprawiła tkwiący za paskiem sztylet. Pomacała kieszeń, mapa była na swoim miejscu. Kilogram złota w sztabkach, wygodne buty…

– Wylądujesz jakieś czterdzieści minut przed świtem. To wystarczy, żeby spokojnie dojść na miejsce i ukryć się przed słońcem.

– Powodzenia, córeczko. – Senator spróbował wstać z wózka, ale po chwili beznadziejnej walki opadł z powrotem na poduszki.

– Nie zawiodę, tato. – Uściskała go.

Doktor sprawdził jeszcze raz zapięcie bransolety.

– Wracaj szczęśliwie – powiedział. – I uważaj na siebie.


***

Miała wrażenie, że spada gdzieś w dół i nieoczekiwanie dotknęła stopami ziemi. Grunt wyjechał jej spod nóg i Vlana wyłożyła się jak długa. Suknia zaplątała się w jakieś krzaki, zabolało kolano. Złapała haust powietrza. Pierwszy łyk tlenu z drugiego świata. Wstała chwiejnie na nogi i obmacała kieszenie. Złoto jest, sztylet, mapa są. Plecak z kuszokołkownicą leżał kilka kroków dalej. Cztery brzózki otaczały bramę do jej wymiaru. Odetchnęła z ulgą, rozejrzała się. Żadnych człowieków z ich czosnkiem, srebrnymi kulami i osikowymi kołkami. A może czaili się gdzieś dalej? E, niemożliwe, za dużo się horrorów naoglądała i teraz wyobraźnia płata figle.

Ruszyła na zachód. Po przejściu kilkudziesięciu metrów natrafiła na ścieżkę. Sforsowała wał kolejowy. Przed nią rozciągał się park. Tu wyczuła po raz pierwszy obecność człowieka. Siedział w krzakach. Zasadził się na nią? Na wszelki wypadek obeszła to miejsce szerokim łukiem. Ulica, brukowana kocimi łbami… Po chwili dotarła do pętli tramwajowej. Jeszcze wcześnie. Teraz w lewo, uliczką koło następnego malutkiego parczku i szkoły…

Na wschodzie niebo delikatnie się zaróżowiło. Niebawem wzejdzie słońce. Dziwne, powinna mieć prawie godzinę. A może natrzeć się na wszelki wypadek kremem ochronnym? Sięgnęła do kieszeni plecaka i zamarła w pół kroku. Kremu nie było. Kieszeń była rozpięta, widocznie tubka wysunęła się gdzieś w trawę, gdy dziewczyna upadła. Vlana zagryzła wargi. Wrócić? Niebo jaśniało z minuty na minutę. Nie zdąży. Jedyna szansa, że uda jej się dobiec do domu agentów. Ruszyła kłusem. Przebiegła koło zamkniętej obecnie rzeźni. Na ulicy pojawiły się pierwsze człowieki. Czuła na sobie ich spojrzenia. W długiej sukni biegło się kiepsko. Czerwona tarcza wychyliła się nad horyzont. Powietrze aż zalśniło, stało się jasne, oślepiające. Wampirka wpadła w bramę i pospiesznie włożyła ciemne okulary.

Stłumiła narastającą panikę. Popatrzyła na mapę. W cieniu przebiegnie jeszcze kilkadziesiąt metrów. Potem otwarta przestrzeń, dużo otwartej przestrzeni. Cholera. Nie ma szans. Nakryć czymś głowę? Oparzy wtedy tylko dłonie…

Spojrzała w głąb podwórza. Jedna z oficyn starej kamienicy zawaliła się niedawno. Spod kupy gruzów wystawał róg drzwiczek, prowadzących do piwnicy lub podziemnego składziku na węgiel. To może być jej szansa. Przebiegła zalane oślepiającym światłem podwórze. Deski, stare i przegniłe, pękły już po drugim uderzeniu pięścią. Wrzuciła do środka plecak i zdarła z siebie suknię. Wepchnęła ją w dziurę. Jeszcze bielizna. Tasiemki gorsetu poplątały się, więc po prostu je zerwała. Przykucnęła. Przemiana w nietoperza była trudna, ostre światło nie sprzyjało koncentracji, ale wreszcie się udało. Bijąc rozpaczliwie skrzydłami, wleciała przez otwór i, wylądowawszy na podłodze, wróciła do własnej postaci.

Oddychała ciężko. Nigdy dotąd nie musiała przemieniać się tak szybko i w tak fatalnych warunkach. Pozbierała ubranie i wciągnęła na siebie. Rozejrzała się wokoło.

Piwnica była częściowo zawalona gruzem. Sufit popękał, ale Vlana miała nadzieję, że jeszcze jakiś czas wytrzyma. Cuchnęło odchodami, myszami, pleśnią, zgnilizną. Przez dziurę, którą wleciała, przedostawało się coraz więcej światła, zabarykadowała ją kawałkiem deski.

W ciągu kilku minut spenetrowała wnętrze. Pusto, cicho i bezpiecznie. Znalazła drugie drzwi, prowadzące gdzieś do kolejnych pomieszczeń, były jednak zamknięte na głucho. Wszędzie okropnie brudno… Nie było tu żadnego kawałka podłogi, na tyle czystego, by mogła się położyć, usiadła więc na jakichś deskach i oparła o ścianę. Zapadła w drzemkę.


***

Usłyszała ich, gdy byli jeszcze daleko. Kroki na schodach, szmer rozmowy. To ONI! Poderwała się na równe nogi i zerknęła w stronę drzwi na podwórze. Nieciekawie, południe już wprawdzie minęło, ale słońce stało ciągle wysoko. Blask, nawet przefiltrowany przez szpary, był nieznośny. Co robić? Jeszcze jedna metamorfoza? Przy pustym żołądku może zapaść w śpiączkę i kto ją wtedy odnajdzie?

Wbiła się w kąt. Przyczai się, może jej nie zauważą. Co człowieki robią w piwnicach? Pewnie to samo, co wampiry, trzymają różne graty, hodują owce, magazynują krew. Może ci dwaj, teraz wyraźnie słyszała, że jest ich dwu, zostawią tylko coś koło drzwi i zaraz odejdą. A może…?

Poczuła, jak oblewa ją zimny pot. Może ktoś zauważył jej poranną przemianę? Może idą tu z czosnkiem, krzyżami, osikowymi kołkami, by wykończyć ją, jak w tych debilnych filmach? Czy przebicie kołkiem boli? Pewnie znacznie bardziej niż srebrna kula.

Skrzypnęły drzwi.

– Zenek, urwał, niezła ta meta – powiedział jeden. – Tylko wilgotno tu i syf, że nie ma gdzie fantów położyć…

– Syfem, to ty się, Grucha, nie przejmuj. To się zamiecie i kartonów na beton rzucimy. – Uspokoił go kompan.

– A drugą stroną nie wlezie kto?

– Co ty, drzwi gruzem zawalone, dom do rozwałki za miesiąc idzie.

Kroki były coraz bliżej. Wstrzymała oddech. I nagle światło latarki padło prosto na nią. Dwa byczki w dresikach.

– Zenek, urwał, co to za lalunia?

– Urwał, pojęcia nie mam. A niezłe mięsko. – Obrzucił ją spojrzeniem.

– Urwał, hehe, zabawimy się? Coś ty za jedna?

I nagle wiedziała, co zrobić. Ci dwaj na pewno naoglądali się tych głupich seriali jeszcze więcej niż ona.

– Jestem wampirem – powiedziała. – Czekałam tu na jakiegoś człowieka. – Uśmiechnęła się olśniewająco, wysuwając zęby z dziąseł.

– Urwał, urwał, urwał!

Latarka poleciała na ziemię. Vlana usłyszała tupot, rozpaczliwe jęki, gdy zderzali się ze ścianami, wreszcie łomot butów na schodach.

– O rany, ale fajnie poszło. – Ucieszyła się.

I zaraz przestało jej być do śmiechu. Ci dwaj uciekną, ale przecież… Człowieków w tym świecie jest sześć miliardów. Zadzwonią do Fundacji van Helsinga albo po zawodowych łowców. Otoczą piwnicę, wpompują cysternę benzyny…

Rozejrzała się w panice. Można uciec na podwórze i spłonąć żywcem. Można wybiec na klatkę schodową, gdzie pewnie już zbierają się zaalarmowane i uzbrojone człowieki. Albo można…

Spojrzała na sufit i ziejącą w nim dziurę. Co to takiego? Wylot centralnego ogrzewania? Nie, tu nie było nigdy pieca. Zajrzała. Daleko na końcu plamka światła. Wentylacja. Ściągnęła z siebie ubranie, zwinęła w ciasny tłumoczek i wepchnęła pod deski. Metamorfoza poszła gładko, ale poczuła osłabienie, aż zakręciło się jej w głowie. Trudno, musiała zaryzykować. Z wysiłkiem, ciężko bijąc skrzydłami, poleciała do góry i ukryła w rurze. Zaczepiona pazurkami o jakiś występ, zawisła głową w dół. Czekała.

Do piwnicy zeszła cała banda, sześciu kolesiów.

– No i, urwał, gdzie ten wasz wampir, urwał? – zapytał jakiś gardłowy głos. – Urwał, pusto.

– Urwał, urwał, był tutaj, urwał, w kącie, urwał.

– Urwał, urwał, jak się urwał, coś we łbie urwał, urwał, to idź się, urwał, do, urwał, lekarza.

Stali teraz dokładnie pod wylotem rury. Dziewczyna poczuła ich zapach. Pot i krew. Woń była tak silna, aż jej się zakręciło w głowie. Bardzo przyjemny aromat, czuła wręcz fizycznie, jaką rozkosz smaku w sobie kryje… Zganiła się w myślach. Widziała kiedyś film z odwyku dla wampirów uzależnionych od krwi człowieków. Nigdy w życiu nie tknie tego świństwa. Ale poczuła pokusę…

– Pusto, urwał.

– Urwał, Grucha też go, urwał, widział!

– Nie pieprz, urwał. Urwał, idziemy.

I poszli. Vlana odetchnęła z ulgą. Niebezpieczeństwo chyba chwilowo zażegnane.


***

Laboratorium fizyka zajmowało cały strych przedwojennej kamienicy. Nauczyciel zainwestował sporo pieniędzy, remontując dach i kładąc nowe podłogi. W rezultacie uzyskał całkiem miłe poddasze o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych.

– Zapraszam dalej. – Gospodarz, ubrany w nieskazitelnie biały fartuch, wyłonił się zza regału z książkami.

Przywitałem się z nim. Zasiedliśmy w fotelach.

– Interesują cię pewnie zdobyte wczoraj dane?

Kiwnąłem głową.

– Znasz się na falach radiowych?

– Owszem, próbowałem nawet odbudować generator mojego pradziadka – powiedziałem.

– Słyszałem… – westchnął. – Mój problem jest inny. Wiesz, nad czym pracowałem, zanim wylali mnie z instytutu?

– Czytałem pańskie artykuły.

– Analizowałem oddziaływania grawitacyjne i magnetyczne. I odkryłem ciekawe interferencje. Wyobraź sobie, na pustej ulicy można złapać zakłócenia o sile podobnej, jak wywoływane przez przejeżdżający samochód.

– Jeśli coś je wywołuje, to gdzie jest?

– Wymyśl.

– Czwarty wymiar albo C wektor – podsunąłem. – Świat równoległy do naszego, rzeczywistość ustawiona prostopadle do kierunku padania promieni świetlnych.

– Sprytne. Ale co najmniej dwoma wymiarami stykałaby się z naszą.

– A może były przesunięcia w czasie? To może być nasza rzeczywistość, tylko za, powiedzmy, dziesięć sekund. Zawsze za dziesięć sekund.

– Przesunięć w czasie nie ma. Jednak tuż obok jest inny świat – powiedział. – W tej chwili zbieram dowody – dodał, widząc moją zbaraniałą minę.

– Tymi antenami na wale? – Zdumiałem się.

– Wiesz, dlaczego przyjechałem do Warszawy i dlaczego zamieszkałem tutaj?

– Nie mam pojęcia…

– Tu można zaobserwować przebicia. To chyba jedyne takie miejsce na Ziemi. Tu przechodzą fale radiowe.

Zwariował? Nie, nie wyglądał.

– Można odbierać ich telewizję? – zażartowałem.

– Można.

Wziął kasetę wideo i umieścił w odtwarzaczu. Obraz, pokryty sieczką zakłóceń, przedstawiał wnętrze studia telewizyjnego. W rogu ekranu wisiało logo telewizji – mały nietoperz.

– Gada jakby po polsku. – Wsłuchałem się w szumy. – Może to jakaś eksperymentalna telewizja albo tajna, rządowa…

– Owszem, brałem to pod uwagę. Ale spikerka podaje nazwy partii i nazwiska, które nijak mają się do naszych. To jest inna Polska, sięgająca od morza do morza, z zamieszkami na granicy polsko-bawarskiej.

– Ups – wykrztusiłem.

– Jest jeszcze coś – powiedział. – Próbowałem wyostrzyć ten obraz na komputerze. I popatrz na to. – Przekręcił w moją stronę monitor.

Twarz kobiety, oczyszczona z defektów, wyglądała znacznie sympatyczniej. Ale jednocześnie…

– Zwróć uwagę na jej zęby.

– Dorodne ma.

– To wampir.

Roześmiałem się.

– Ależ, panie profesorze – zaprotestowałem. – Przecież wampirów nie ma.

Włożył do magnetowidu drugą kasetę. Obraz był znacznie gorszy, zorientowałem się jednak, że to reklama czegoś. Najpierw widać było górską łąkę, na której pasły się dorodne krowy. Na łące pojawiła się dziewczyna z pompką i wiadrem. Osłupiały, gapiłem się w skaczący, nieostry obraz, aż do końcowej sekwencji. Fioletowe pudełko z charakterystycznymi plamami. I slogan reklamowy „Milka – krew z alpejskich łąk”.

– Masz jeszcze jakieś wątpliwości?


***

Oślepiające światło w szczelinach pomiędzy deskami drzwi przygasło. Vlana ocknęła się z półdrzemki, sfrunęła na podłogę i przybrała swoją postać. Zaszczękała zębami. Ubierała się pospiesznie. Słońce chowało się za horyzontem. Będzie mogła wyjść. Zaklęła w duchu, zmarnowała bezproduktywnie cały dzień. Podeszła do drzwi i szarpnęła raz a mocno. Deski pękły z hukiem. Na zewnątrz zmierzchało się. Odetchnęła ciężko. Przemiana w nietoperza, całodzienna głodówka… Wyjrzała z bramy. Po drugiej stronie ulicy wabiła jasno oświetlona witryna. Sklep spożywczy. Miała przecież pieniądze człowieków. Zje coś i pójdzie do domu agentów. Otrzepała sukienkę z kurzu. Nie pomyśleli o tym, powinna założyć coś bardziej pasującego do ubioru tubylców…

Rozejrzała się, czy gdzieś nie zobaczy bandy osobników w dresikach, ale nie, ulica była prawie pusta. Przeszła na drugą stronę. Weszła do sklepu. Ludzkie jedzenie, dla niej kompletnie niestrawne, ale na końcu w ladzie garmażeryjnej wypatrzyła coś znajomego. Litrowe opakowanie przyjemnie zaciążyło jej w dłoni. Przełknęła napływającą do ust ślinę. Dziąsła ją swędziały, zdołała się jednak powstrzymać. Podeszła do kasy.

– Poproszę to. – Wskazała zawartość koszyka i położyła banknot dziesięciozłotowy. Sprzedawczyni szybko wybiła należność i wydała jej resztę.

– Strasznie jesteś blada, dziecko – użaliła się nad klientką.

Vlana podziękowała skinieniem głowy i wyszła z zakupem na zewnątrz. Ulica była pusta, tylko po drugiej stronie, i to daleko, szły jakieś człowieki. Z westchnieniem ulgi wysunęła zęby i wbiła je w karton. Pociągnęła solidny łyk i zakrztusiła się. Co, do diabła?!

Wyrwała kły i z niedowierzaniem zaczęła oglądać kartonik. Rysunek na opakowaniu się zgadzał, czarno-białe plamy. Tylko nazwa była nieco inna. Różniła się jedną literą, zamiast „Łaciata”, było napisane na nim „Łaciate”.

– Mleko? – Mało nie rozpłakała się z rozczarowania.

W sumie mogła to przewidzieć. Człowieki nie piją krwi… Westchnęła i wypiła cały litr duszkiem. Marna namiastka, ale pozwoliła nieco oszukać głód. Ruszyła szybkim krokiem w stronę domu agentów.


***

Wyszedłem od profesora kompletnie skołowany. Muszę przyznać, że jednak mnie przekonał. Wampiry, świat równoległy, gdzie wysysanie krwi z biednych krówek jest czymś na porządku dziennym… Cholera. Ale nie mogłem tego w żaden sposób zanegować. Gdzieś w pobliżu znajdowała się brama pomiędzy światami. Tam, w mroku, kryły się być może miliony krwiożerczych potworów, gotowych skoczyć do gardeł nieświadomej ludzkości. Ja i profesor zostaliśmy powołani, by stać na jej straży.

Spojrzałem na zegarek. Późno już, ale sklep powinien być jeszcze czynny. Przyspieszyłem kroku. Wparowałem do zastawionego meblami wnętrza na kwadrans przed zamknięciem.

– Dobry wieczór, czy dostanę stołek lub krzesło z osikowego drewna? – zapytałem.

Sprzedawca popatrzył na mnie zaskoczony.

– Chyba nie. W meblarstwie osiki w zasadzie się nie używa, ma kiepskie parametry – wyjaśnił. – Ale mogę zapytać w hurtowni.

Podziękowałem i wyszedłem. Psiakrew, a po co mi właściwie osikowy stołek? Przecież te cholerne drzewa muszą gdzieś rosnąć. Tylko jak je rozpoznać? Botanika nie była nigdy moją mocną stroną, a w szkole jakoś tego nie uczyli… Czego jeszcze boją się wampiry? Czosnek. W warzywnym akurat nie mieli, ale w sąsiednim kupiłem cały sznur. Poutykałem główki we wszystkich kieszeniach i, nieco już uspokojony, ruszyłem w stronę domu. Rodzice pracowali dziś na trzecią zmianę. Miałem zatem całą noc na przygotowania. Wyciągnąłem z pudełka klaser z monetami i bezlitośnie złupiłem swoją kolekcję.

Przedwojenna dziesięciozłotówka z Piłsudskim, carskie ruble, austro-węgierskie korony, kopia talara w srebrze, kilka jednodolarówek, chińska moneta z pandą, dwustuzłotówki na trzydziestolecie PRL. Zebrała się niezła garść srebra. Na koniec dorzuciłem jeszcze dwie monety z papieżem. W zwalczaniu wampirów nie należy zapominać o religii.

Wrzuciłem zbiorek na wagę. Prawie pół kilograma. Nie jest źle. Tablice fizyczne, ciężar właściwy srebra: 10,49 grama na centymetr sześcienny. Da się z tego odlać sztabkę długości czterdziestu centymetrów i centymetrowej szerokości. Potem przekuję ją na miecz. No, właściwie nie miecz. Sztylet. Za szafą znalazłem odpowiednią listwę. Starannie natarłem ją wazeliną kosmetyczną i okleiłem grubą warstwą gipsu. Potem wyciągnąłem ze środka. Forma jest.

Dochodziła dwudziesta pierwsza, gdy na parapecie postawiłem blaszany kubek, zawierający najpiękniejsze egzemplarze mojej kolekcji monet. Forma, wstawiona w wiadro z piaskiem, czekała. Westchnąłem z bólem, patrząc na połyskujące krążki metalu. Twarze władców, daty wbicia, łacińskie sentencje. Jednak w przyrodzie nie ma litości. Musiałem poświecić kolekcję, by choć minimalnie, zwiększyć moją szansę przeżycia…

Jeśli ludzkość ocaleje, zbiorę nową. Jeśli nie, nie będzie to miało żadnego znaczenia, a może i dobrze, że ten zbiorek nie wpadnie w łapska jakiegoś wampirzego szczeniaka… Przeżegnałem się i włączyłem lampę lutowniczą. Płonący propan butan daje tysiąc siedemset stopni Celsjusza. To prawie dwa razy więcej, niż potrzebowałem.


***

Nieduża piekarnia, obok sklepik firmowy i dom. W oknie żółte światło. Zadzwoniła do furtki. Gdzieś wewnątrz rozległ się melodyjny dźwięk gongu.

Drzwi się otworzyły i stanął w nich chłopak mniej więcej w jej wieku.

– O, jest zguba. – Ucieszył się na widok Vlany. – Dali nam znać, że będziemy mieli gościa. Niepokoiliśmy się. Wejdź, proszę.

Pospiesznie wciągnął ją do domu i zatrzasnął drzwi. Przez chwilę patrzył przez judasza.

– Wybacz – powiedział. – Względy ostrożności… Jesteś stamtąd? Z drugiego świata?

– To wasz jest drugi – zaprotestowała.

Uśmiechnął się lekko.

– To zależy, od której strony się patrzy.

Z piętra zbiegła duża, brązowa suka, doberman.

– Moja siostra. – Chłopak wskazał ją gestem.

Vlana spojrzała, zdezorientowana, ale zwierzę już przechodziło metamorfozę. Śliczna, ciemnowłosa dziewczyna podała jej smukłą dłoń.

– Nina. – Przedstawiła się. – To mój brat, Sławek.

– Vlana. – Wampirzyca uścisnęła jej rękę. – Wybaczcie, że pytam, ale… Jesteście wilkołakami?

– Aha.


***

Próbowaliście kiedyś topić srebro w mieszkaniu? Nie róbcie tego nigdy! Czy się stopiło? Oczywiście, że się stopiło. Ponadto spaliła się emalia z kubka, zapełniając pokój kłębami gryzącego dymu, a w dodatku temperatura skoczyła tak, że firanki nadtopiły się same. Powinienem był to przewidzieć i odsunąć je trochę dalej. Parapet ucierpiał mniej, tylko potrzaskał na kawałki, ale zbrojenia utrzymały go w kupie. Wiadro trzeba było dać metalowe, a przynajmniej forma nie powinna dotykać dna… Palące się resztki wazeliny wzbogaciły powietrze o jeszcze jedną nutę zapachową. I szyba jedna poszła, nie wiem czemu, pewnie też od gorąca… Schłodziłem odlew pod kranem i dopiero wtedy rozbiłem formę. Wyszło całkiem nieźle. Miałem nieduże kowadełko i odpowiedni młotek. Teraz wystarczyło kuć cierpliwie, aż do uzyskania pożądanego kształtu.


***

– Tak to wygląda. – Vlana skończyła referować.

Siedzieli w kuchni. Na kuchence warczała sokowirówka, napełniana drobiową wątróbką. Z wężyka do szklanki powoli skapywała krew. Wampirzyca wypiła już chyba z pół litra. W smaku płyn był obrzydliwy, ale przynajmniej czerwone pragnienie osłabło i nie przeszkadzało jej myśleć.

– Będzie z tym problem. – Sławek w zadumie obejrzał zdjęcie Jakubowskiego. – Ja na jego miejscu zwiewałbym jak najdalej od przejścia. On może być w tej chwili nawet w USA…

– Dzień musi przeczekiwać w ukryciu – zauważyła Nina.

– Jeśli zdobył maść ochronną, to nie musi. – Wampirzyca pociągnęła jeszcze łyczek krwi.

– Może… – westchnął chłopak.

– Pogrzebmy w Internecie – zaproponowała jego siostra. – Może w lokalnych wydaniach gazet sprzed kilku dni. Niewykluczone, że skoro bywał tu wcześniej, są jakieś informacje o pogryzieniach? Gdybym znała choć jedno miejsce, gdzie znaleziono zwłoki ofiary, to może udałoby mi się drania wytropić?

– Jakim cudem? – Vlana popatrzyła na nią, zaskoczona.

– W ciele psa mam psi węch – wyjaśniła dziewczyna.

– Ale potrzebowałabyś próbki jego zapachu…

– E… – Nina machnęła dłonią. – Nie trzeba. Wybacz, moja droga, ale wy, wampiry, cuchniecie jak rzeźnia miejska. Czuć was krwią na kilometr.

Wampirzyca z niedowierzaniem powąchała rękaw sukni. Nie poczuła nic. Ale uwierzyła.

Poszli grzebać w sieci.


***

Zawsze wiedziałem, że sąsiedzi to banda kretynów. Cisza nocna obowiązuje dopiero od dwudziestej drugiej. A przecież było dopiero piętnaście minut później! Nie dali mi kuć w spokoju. Najpierw walili w rury, a ponieważ taki drobiazg nie może zniechęcić obrońcy ludzkości, poszczuli mnie policją. Gliniarzy było dwu.

– Panie Rychnowski – powiedział wyższy. – Nie można tak hałasować po nocy. Ludzie też chcą odpocząć.

– Ale ja muszę – jęknąłem.

– A co tak właściwie pan robi? – zaciekawił się niższy funkcjonariusz.

Co miałem odpowiedzieć? Prawdę!

– Kuję miecz ze srebra do walki z wampirami – wyjaśniłem z godnością.

Nie uwierzyli, więc zaprosiłem ich do środka. W pokoju nadal było gorąco jak w piekle, czoła stróżów prawa od razu zrosił gęsty pot. Gliniarze długo kontemplowali spalone firanki, parapet oraz lampę lutowniczą. Pokazałem im też, oczywiście, kowadło, młotek i częściowo już sklepaną sztabę.

– Może wezwiemy lekarza? – zasugerował pierwszy.

Jego partner poskrobał się po głowie.

– To tylko powierzchowne oparzenie, nic mi nie będzie. Już je opatrzyłem. – Uspokoiłem ich sumienia.

– Panie Rychnowski, trzeba się wczuć w sytuację innych ludzi – powiedział policjant surowo. – I choć trochę im współczuć.

– Toż właśnie się wczułem – zaprotestowałem. – Po to kuję miecz, by bronić ich przed wampirami.

– A nie można wykuć go jutro? – zasugerował drugi.

Zadumałem się.

– Jutro może być już za późno.

– A nie może pan iść z tym do garażu albo do piwnicy? I ludzkość pan uratuje, i sąsiadom nie będzie przeszkadzać.

W sumie niegłupi pomysł. Zażądałem tylko, żeby wcześniej sprawdzili piwnicę, czy nie ma w niej jakichś wampirów. Wiadomo, to bydełko lubi takie miejsca. Sarkali trochę, ale przeszli się po korytarzach pod blokiem i zajrzeli we wszystkie zakamarki. Wreszcie poszli. Kułem miecz przy słabym świetle czterdziestowatowej żarówki, aż mi ręka omdlała.


***

Poważne gazety jakoś nie zajęły się tym tematem, za to na plotkarskich serwisach to i owo udało się wygrzebać.

– Trzy studentki zamordowane w ciągu dwu tygodni – przeczytała Nina. – Czy policja kryje niebezpiecznego szaleńca?

Sławek przeleciał wzrokiem tekst artykułu.

– Wynika z tego, że na warszawskiej Starówce znaleziono zwłoki trzech dziewczyn. Wszystkie uśmiercono w ten sam sposób, wyssano krew, a potem na wszelki wypadek skręcono kark.

– W człowieku jest sześć do ośmiu litrów krwi – powiedziała jego siostra. – Na jak długo mu to wystarczy?

– Trzy do czterech dni – wyjaśniła wampirzyca. – Jeśli przybył tu przedwczoraj…

– Wczoraj znaleźli kolejne zwłoki. Ale tylko trochę nadpite. – Chłopak przeglądał serwisy.

– Może zaatakuje dziś, może nie – mruknęła Vlana. – Szansa jest…


***

Pukanie wyrwało profesora z drzemki.

– Kto tam? – zapytał.

– Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

– No, nareszcie! – Otworzył drzwi. – Zawiadomiłem was trzy tygodnie temu.

– Major Kot i doktor Sperański. – Agent przedstawił siebie i swojego towarzysza. – Komisja do spraw badania zagrożeń o niskim prawdopodobieństwie. Z pańskiego listu wynika, że przechwytuje pan telewizję ze świata równoległego, zamieszkanego przez wampiry.

– Właśnie.

– W dodatku można ją odebrać tylko w tej okolicy?

– Najsilniejsze źródło jest pomiędzy wałami kolejowymi. Z interferencji sygnału wyliczyłem, że wpada do naszego świata przez szczelinę o szerokości około metra.

– Jeśli pan pozwoli – odezwał się cywil. – Chciałbym sprawdzić to naszym sprzętem…

Wniósł do pokoju dwie walizki.

– Ależ… Oczywiście. Już robię miejsce na stole. A tu jest gniazdko.

– A więc na jakim paśmie łapał pan te rzekome przekazy? – Zaciekawił się doktor.

– Już, już podaję.

Gość wprowadził dane do komputera. Odbiornik szybko odnalazł odpowiedni zakres.

– Hmm… Faktycznie coś tu jest. System kodowania standardowy, pal-secam.

– Czy to nie dziwne? – Agent spojrzał na profesora. – Że w świecie równoległym posługują się naszym sprzętem, a w każdym razie bardzo podobnym, wykorzystującym nasze standardy kodowania? Przecież cywilizacja rozwijająca się tam powinna różnić się całkowicie od naszej…

– Nie bardzo potrafię to wyjaśnić – przyznał uczony. – Zapewne jednak…

– Obraz bardzo słaby – zameldował doktor znad walizki. – Zaraz spróbuję go wyostrzyć… No, i gotowe.

Major spojrzał mu przez ramię. Na ekranie monitora, śnieżąc, pojawił się film.

– To, pańskim zdaniem, telewizja ze świata równoległego, zamieszkanego przez wampiry? – zapytał słodziutko.

– No, tak…

Major oglądał przez chwilę, jak Buffy z osikowym kołkiem przemierza piwnicę pod jakimś budynkiem.

– Zwijamy się, doktorze – powiedział. – Musimy dziś sprawdzić jeszcze tego świra, co twierdzi, że zbudował bombę atomową i tę staruszkę zgwałconą przez kosmitów… A panu – zwrócił się do profesora – dziękujmy za… khem… obywatelską postawę.


***

Vlana wyszła z domu. Zamknęła drzwi na klucz. W spodniach czuła się trochę niepewnie, adidasy odrobinę ją cisnęły. Nina nosiła inny rozmiar.

Włosy spięła w kok. Kuszokołkownica przyjemnie ciążyła w plecaku. Brązowy doberman i szary wilk szły grzecznie na smyczach. Do pętli tramwajowej dotarła bez przygód. Wprawdzie mijała paru dziwnie wyglądających kolesiów, ale widok dwu groźnych psów skutecznie powstrzymywał ich zapędy.

Nadjechał tramwaj. Wsiadła do pierwszego wagonu. Rozejrzała się zdezorientowana. Brązowa dobermanka trąciła ją nosem. O co chodzi? Ach, tak, zapomniała skasować bilety.

Posłużenie się kasownikiem nie należało do najłatwiejszych, zwłaszcza że robiła to pierwszy raz w życiu. Na szczęście nikt z pasażerów nie zauważył tej niezręczności. Usiadła na wolnym siedzeniu, a dwa psiska przywarowały u jej stóp.

Pojazd skrzypiał i jęczał, na zakrętach przechylał się niebezpiecznie. Vlana spoglądała w zadumie na miasto. Było zupełnie inne niż Warszawa, którą znała. Zamiast willi i ogrodów zabudowano ją koszmarnymi, betonowymi sześcianami, liczącymi po kilkaset mieszkań. Wszędzie wisiały reklamy. Zdumiewało ją mnóstwo rzeczy. Kamienice, odnowione tylko na wysokości parteru, nowoczesne, krzykliwe billboardy zawieszone na walących się ruderach, chodniki z kostki brukowej tuż przy pełnej dziur ulicy…

Chaos, kompletny brak logiki. Dziwna cywilizacja. A jednak to oni zbudowali mikroprocesory i sięgnęli w kosmos. To oni stworzyli miliony dzieł sztuki, sprzedawanych w antykwariatach drugiego świata. A u nas za to jest spokojniej, pomyślała.

Tramwaj minął park. Rozejrzała się i oniemiała z zachwytu. Wisłę przecinało kilka mostów, wszystkie były umiejętnie podświetlone. Przed nią wyrosła góra świateł – Stare Miasto. Pojazd zahamował ze zgrzytem. Psy poderwały się z podłogi. Wysiedli przed tunelem. Wampirzyca z niedowierzaniem pokręciła głową. W ich świecie był w tym miejscu tylko stromy podjazd na Plac Zamkowy… Sprytnie to człowieki wymyśliły.

Ruszyli naprzód. Dziesiątki ogródków piwnych, tłumy ludzi, z restauracyjek ciągnęły się zapachy jadła. Poprzedniego dnia wieczorem, gdzieś tu, Jakubowski dopadł studentkę. Tylko gdzie?

– Ojej, wilk! – Starsza kobieta wycelowała ostry koniec parasola w Sławka.

– Ależ skąd? – zaprotestowała Vlana. – To tylko syberyjska łajka.

– Uf, alem się przestraszyła – mruknęła kobieta i zniknęła w tłumie.

Obeszli całą Starówkę, zajrzeli na Nowe Miasto i wrócili. Sławek skoczył w bramę i po chwili wynurzył się już w ludzkiej postaci. Otrzepał zakurzone dłonie. Vlana aż westchnęła z zazdrości. Magia wilkołaków była mocniejsza, nie musiały się rozbierać przed transformacją, przemiana obejmowała też ich ubrania.

– To na nic – powiedział. – Musimy wymyślić jakąś metodę, by go odszukać. Łażenie bez celu nic nam nie da… W każdym razie tu nie czuję jego zapachu.

– Może siedzi gdzieś bliżej uniwersytetu? – zasugerowała Vlana. – Jeśli wie, że policja obserwuje Stare Miasto, mógł zmienić rejon łowów.

– Albo przyjdzie tu dopiero za godzinę – westchnął.


***

Tego wieczora zrozumiałem już dobitnie, że sąsiedzi to nie tylko banda kretynów, ale i idiotów. Kucie sztyletu w piwnicy też im coś przeszkadzało. Dwaj gliniarze odwiedzili mnie ponownie.

– Panie Rychnowski – powiedział wyższy. – Tu też nie może pan pracować. Przed chwilą znowu był telefon ze skargą.

– Kurde! – Zdenerwowałem się.

– Zagrozili, że za trzecim razem zażądają zatrzymania i wyślą pana na kolegium.

– No to mogą mi naskoczyć. – Odetchnąłem z ulgą. – Kolegium już przecież nie ma…

– Wiemy, dlatego wyjaśniliśmy im, że od takich spraw jest obecnie sąd grodzki.

– To co ja mam robić? – jęknąłem. – Niedużo już zostało.

– Drogi panie, dziś już pan nie popracuje. Niech pan idzie spać, dokończy jutro.

– Ale wampiry… Mogą się tu wedrzeć w każdej chwili. A ja jeszcze nie jestem gotowy – zaprotestowałem.

– Czekały tyle dziesięcioleci albo i stuleci, że z pewnością poczekają do jutra. Zresztą, gdyby planowały coś kombinować, to przecież zaatakowałyby zaraz po zachodzie słońca, żeby mieć więcej czasu na inwazję – wymyślił wyższy.

Spojrzałem na niego zdumiony. Kurde, przywykłem jakoś, czytając dowcipy, że gliniarze są średnio rozgarnięci, a tymczasem…

– Pan to ma łeb – powiedziałem z uznaniem.

Zamknąłem piwnicę i wróciłem do domu.


***

Ruszyli Krakowskim Przedmieściem. Szli spokojnie chodnikiem, rozglądali się po ogródkach piwnych, przyglądali mijanym ludziom. Nina biegała, węsząc przy ziemi. Vlana zatrzymała się nieoczekiwanie.

– A cóż to jest takiego? – zapytała, zdumiona.

Na latarni wisiał kawał dykty. Naklejono na niej plakat:


Vampiriada – Dziś, 12-22

Dziedziniec Uniwersytetu


– A, to… – Uśmiechnął się Sławek. – To taka impreza, studenci i honorowi krwiodawcy mogą oddawać krew.

– Całą!?

Wyjaśnienie problemu zajęło mu dobre dziesięć minut.

– Hmmm – zadumała się. – I dużo jej oddają?

– Za każdym razem zbiera się kilkanaście litrów, czasem kilkadziesiąt…

Poczuła dreszcz niezdrowego pożądania. Kilkadziesiąt litrów krwi człowieków. Wartość na czarnym rynku idąca w miliony talarów…

– Jakubowski nie byłby sobą, gdyby nie chciał choć rzucić na to okiem – powiedziała.

– Jeśli tak sądzisz…

– Jest uzależniony od krwi człowieków. Ja nie jestem, a mimo to sama myśl o takiej imprezie sprawia, że zęby przestają mi się mieścić w ustach…

– Mamy już tylko godzinę do zakończenia – powiedział Sławek. – Pospieszmy się. Jak sądzisz, tylko będzie się przyglądał, czy może spróbuje coś zrobić?

– Z pewnością taki widok wprawi go w stan chorobliwego podniecenia. Sądzę, że zechce natychmiast zaspokoić pragnienie.

– Myślałem raczej, czy nie spróbuje porwać furgonetki? Miałby niezły zapasik…

Zamyśliła się.

– Raczej mało prawdopodobne, po co mu aż tyle? Zepsuje się. Z drugiej strony, jeśli wewnątrz są urządzenia chłodzące… Chyba nie możemy tego wykluczyć.

Weszli na dziedziniec uczelni. Na wprost bramy, pod budynkiem starej biblioteki parkował ambulans. Vlana poczuła zawrót głowy. Powietrze pachniało słodko, niosło ze sobą obietnicę ogromnej, czystej, ostatecznej rozkoszy… Z trudem się opanowała. Kilkanaście osób stało w kolejce, by oddać krew. Przy trawniku, na ławeczkach siedzieli studenci, może kilkadziesiąt osób. Spostrzegła kolejnych na ławce pod budynkiem historii, i dalej przy Collegium Maximum.


***

Dochodziła północ, gdy poczucie obowiązku przeważyło. Zabrałem z szafy długi, czarny, skórzany płaszcz, wziąłem sztabę oraz młotek i poszedłem na tory klepać dalej sztylet. Zapytacie, dlaczego na tory? No cóż, miejsce było dość oddalone od moich skretyniałych sąsiadów, a przy tym stalowa szyna może być świetnym kowadłem…

Początkowo pracowało mi się bardzo dobrze, ale potem z niepokojem uświadomiłem sobie, że przecież kilkaset metrów ode mnie znajduje się przejście do świata wampirów… W przypływie paniki chciałem po prostu uciec, ale wziąłem się w garść. Broń była już prawie gotowa, a przecież, wcześniej czy później, i tak muszę ją wypróbować.

Kułem pracowicie, a przyświecał mi księżyc. Wreszcie o pierwszej w nocy dysponowałem odpowiednim ostrzem. Osadziłem je w rękojeści. Kończyłem zaklepywać, gdy nieoczekiwanie oświetliła mnie silna latarka. Sądziłem, że to wampiry, więc na widok trzech dresiarzy poczułem ulgę.

– Urwał, urwał, urwał? – zdziwił się jeden z nich.

Hm, chyba się pospieszyłem z tą ulgą…

– Urwał, agent z Matriksa, urwał.

– Urwał, fajna katana. – Trzeci zezował na mój płaszcz, wyjmując zza pazuchy kij bejsbolowy.

– Urwał – zadecydował pierwszy.

Dobyłem sztylet i uniosłem nad głową, by zalśnił w zimnym świetle księżyca. Trochę mi nie wyszło, akurat, jak na złość, przesłoniła go chmura.

– Gińcie, w imię szatana! – zawyłem grobowym głosem.

Sądziłem, że zwieją, ale jakoś wcale się nie przestraszyli. Więc to ja zwiałem.


***

Sławek wszedł w cień bramy, prowadzącej na mały dziedziniec i po chwili wynurzył się już w postaci wilka. Rozdzielili się. Dwa biegające luzem psy nie wzbudziły niczyjego zainteresowania, choć teoretycznie na teren uczelni nie wolno ich było wprowadzać… Wampirzyca ruszyła powoli do przodu. Furgonetkę ominęła na wszelki wypadek szerokim łukiem. Pomacała kuszokołkownicę przez cienki materiał plecaka.

A jeśli nie uda się go teraz złapać… No cóż, będzie musiała skoczyć do domu po zapas „Łaciatej” i wrócić tu. Trzeba drania dopaść.

Pojawiło się rodzeństwo. W ludzkich postaciach.

– Mamy go – powiedział Sławek. – Zajeżdża od niego gorzej niż z tej furgonetki… Możesz jeszcze na moment pokazać zdjęcie?

Wyjęła z kieszeni fotografię.

– Nie mam wątpliwości. To on.

– Gdzie siedzi?

– Tam, pod drzewem. – Wręczył jej lornetkę.

– Ja tego nie potrzebuję. – Uśmiechnęła się.

Skoncentrowała wzrok, uruchamiając mechanizmy patrzenia w dal. Faktycznie, to był on. Siedział na ławce, obejmując ramieniem długonogą blondynkę i coś jej czule szeptał do ucha.

Vlana wyjęła kuszokołkownicę, naciągnęła i położyła osikowy kołek na prowadnicy.

– Trafisz stąd? – zaniepokoiła się Nina.

– Za daleko. – Pokręciła głową. – Podejdę bliżej.

– Zauważy cię.

– Mało prawdopodobne. Jest zajęty czym innym.

– Chcesz go dopaść tu? – Sławek popatrzył na Vlanę, kompletnie zaskoczony. – Przecież tu jest masa ludzi… Zatrzymają cię.

– Nie możemy czekać. Jeśli poczuje się zagrożony, wyparuje bez śladu. W razie gdybyśmy się rozdzielili – uśmiechnęła się lekko – spotkamy się u was w domu.

– Musisz go zabijać? – Nina także miała obiekcje.

– Niestety. Wampir, który raz skosztuje krwi człowieków, traci rozum. Zamienia się w opętane żądzą zwierzę…

Sprawdziła mechanizm spustowy i ruszyła naprzód. Spory odcinek drogi przebyła, kryjąc się za grupkami ludzi, ale przed budynkiem historii, jak na złość, było dość pusto. Złożyła się do strzału. Pociągnęła za spust raz a dobrze. Bełt świsnął w powietrzu i kołek wbił się prosto w pierś Jakubowskiego. Pudło, nie trafiła go w serce. Zagryzła wargi i ruszyła biegiem. Kuszę odrzuciła, nie będzie już potrzebna. Wampir jęczał, usiłując wyrwać z piersi osikę. Siedząca obok studentka krzyczała histerycznie. Vlana odepchnęła ją jednym ruchem ręki, faktycznie ludzie byli słabi…

– Kim jesteś? – wycharczał pytanie.

Miała ochotę powiedzieć coś złośliwego, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Wyszczerzyła zęby, niech przynajmniej wie, że ginie z ręki wampira… Cięła srebrnym sztyletem. Brzegi rany natychmiast ogarnął proces rozkładu.

Jakubowski próbował coś jeszcze powiedzieć, ale już nie zdołał. Przechylił się i padł jak długi na ziemię. Trup, oceniła Vlana bezbłędnie.

Odwróciła się. Studentka nadal wyła histerycznie. Człowieki otaczały ją kręgiem. Trzydziestu, może czterdziestu. Kilku wyciągnęło z kieszeni noże, paru zbiorniki z gazem obezwładniającym.

Syknęła, pokazując zęby. Wszyscy odruchowo cofnęli się o kilka kroków. Nie miała czasu, żeby się rozebrać, zresztą w obecności tylu mężczyzn wstydziłaby się… Zamknęła oczy i skoncentrowała się. Ubrania upadły na ziemię. Tylko nieliczni widzieli małego, czarnego nietoperza, który wzbił się w niebo.


***

– Urwał, urwał, urwał? – Usłyszałem tuż nad głową.

– Urwał, urwał!

Leżałem dobrze wpasowany w kolczasty krzak. Dzięki temu, że miałem na sobie czarny płaszcz, byłem prawie niewidoczny. W każdym razie drechy mnie nie zauważyły.

Swoją drogą, to nasz język w zadziwiający sposób zmienia się z fleksyjnego na aglutynacyjny, pomyślałem, analizując toczący się obok mnie dialog.

– Urwał – zadecydował ich przywódca i oddalili się.

Zacisnąłem dłoń na rękojeści sztyletu. Odetchnąłem z ulgą. Byłem ostatnim idiotą. Co mogę zdziałać z takim króciutkim majcherkiem przeciw opętanym żądzą krwi wampirom? Nic. Do walki z nimi niezbędna jest broń palna!

W piwnicy mam tokarkę. Będzie trzeba jeszcze trochę dobrej stali rusznikarskiej…


***

Vlana wleciała przez okno i siadła na parapecie. Sławek odwrócił się dyskretnie, a Nina podała jej ubranie. Wampirzyca zeskoczyła z gracją na podłogę.

– Dziękuję za pomoc – powiedziała.

– Drobiazg. – Wyszczerzył się chłopak. – To może, skoro odwaliliśmy już obowiązki, zostaniesz u nas kilka dni?

– Niestety. – Uśmiechnęła się smutno. – Muszę wracać… Szkoła czeka.

– To wy, wampiry, też chodzicie do szkoły!? – zdumiała się Nina.


***

Do szkoły wlokłem się z szumem w uszach. Kułem srebro, do czwartej rano ukrywałem się w krzakach przed dresiarzami, nie wyspałem się. W dodatku rodzice przyszli o szóstej i zrobili mi burę o zdewastowany pokój. Usiłowałem wyjaśnić, ale zupełnie nie chcieli słuchać. Jeszcze kiedyś mi podziękują…

Jasne światło poranka trochę rozproszyło moje nocne obawy, kieszenie, napchane czosnkiem dodawały pewności siebie. Sztylet przyjemnie ciążył w plecaku. No, może sztylet to nie najlepsze określenie. Nie miałem wprawy w kuciu. Obejrzawszy go w świetle dziennym, ze skruchą musiałem przyznać, że wyszło mi coś bardziej przypominającego maczetę…

Sławka dopadłem dopiero na długiej przerwie.

– Jest mi potrzebna twoja pomoc – powiedziałem.

Popatrzył na mnie z zainteresowaniem.

– A co konkretnie miałbym zrobić? – zaciekawił się.

– Jesteś telepatą. Wyczuwasz myśli innych ludzi. A nieludzi?

– Czasem zdarza się, że wyłapuję, co myśli pies mojej siostry – powiedział z dumą. – Ale co do tej telepatii, to gruba przesada, to raczej empatia, bardziej wyczuwam nastrój drugiego człowieka. Zresztą nie ma w tym nic nadzwyczajnego i można to racjonalnie wyjaśnić. Mamy szczątkowy zmysł radiowy, ale tylko nieliczne osobniki, takie jak ja, urodzone po Czarnobylu, są w stanie odbierać sygnały…

– A potrafiłbyś zidentyfikować wampira? Rozpoznać go po jego myślach?

Westchnął ciężko.

– Zdaje się, że jesteś kolejną ofiarą profesora…

– Proszę?

– Ganiał cię po wałach, żebyś mu tyczki wtykał, potem zaprosił do laboratorium i puszczał reklamy, rzekomo z drugiego wymiaru, gdzie żyją wampiry?

– No…

– Facet ma świra. Wylali go z politechniki i z litości wlepili na posadę tutaj.

– Ale pokazywał mi reklamę…

– Krwi „Łaciatej”? – Uśmiechnął się. – Nie tobie pierwszemu. Co za problem złożyć coś takiego na komputerze? Dwadzieścia minut roboty. Problem w tym, że on bardzo wierzy w ten świat równoległy i sądzi, że wcześniej czy później go odkryje. Tylko że jest sam. Poszukuje pomocników, a jak niby ma ich zachęcić do współpracy? Tylko rozpalając ich ciekawość. Dlatego zmajstrował te niby-przekazy. Na zasadzie, że cel uświęca środki.

– Jesteś pewien, że on jest świrem?

Stuknął się palcami w skroń.

– Jestem telepatą. Ja to wiem…

Cholera. I po co przetapiałem moją kolekcję monet?

Загрузка...