Kijów, wiosna 1893 r.
W iosna nie spieszyła się tego roku. Tuż po Wielkanocy nieoczekiwanie wróciła zima. Gdzieś ze wschodu napłynęły masy lodowatego, syberyjskiego powietrza. Ukraińskie stepy znowu pokrył całun śniegu, a nocą na kałużach pojawiła się cienka warstewka lodu. Ludzie, drepczący zaułkami Kijowa, słysząc wycie polarnego wichru, stawiali wysoko kołnierze. Wielu z nich mijało okazały, nowy gmach fakultetu medycznego, jednak nikomu nie przyszłoby do głowy, że w jego murach trwa gorączkowa narada, od wyników której może zależeć los całego świata…
Doktor Skórzewski dłuższą chwilę oglądał mapę. Poleskie błota, ciągnąca się na setki wiorst kraina trzcin i turzyc. Tu i ówdzie kępy olch i dębów błotnych, skrawki lądu, nadającego się pod uprawy. Zimą gigantyczna lodowa tafla, naznaczona wiechciami trzcin, ciągnąca się aż po horyzont…
– Mamy nieprawdopodobne szczęście, że zaraza wybuchła właśnie w tym miejscu – powiedział profesor Selezniew, zapalając fajkę. – Gdyby do epidemii doszło na mniej izolowanym terenie, liczbę trupów liczylibyśmy może już w milionach.
Kropla zimnego potu spłynęła lekarzowi po plecach. Oddychał głęboko, by uspokoić nerwy.
– Wyspa ma pięć wiorst średnicy – wyjaśnił uczony. – Otaczają ją trzęsawiska. Gdyby epidemia wybuchła o innej porze roku, mieszkańcy wsiedliby na łódki i tyle byśmy ich widzieli. W tej chwili wszystko ścięte jest jeszcze lodem. Łodziami go nie rozbiją, a boją się iść po nim z dobytkiem, choć sądzę, że próbują… Na wyspę prowadzą dwie drogi. Pomost – puknął w mapę – który spalił dziedzic, oraz grobla zabezpieczona przez kordon sanitarny.
– Co wiemy na temat choroby?
– Nic. Prawie nic. Dziedzic, niejaki Samuel Lisowski, wysłał syna z meldunkiem, że w jego dobrach wybuchła straszliwa zaraza. Zażądał natychmiastowego otoczenia wyspy kordonem, zanim ludzie zorientują się, że trzeba uciekać. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, już następnego dnia żołnierze musieli odpędzać strzałami pierwszych chłopów…
– Czy chłopak coś powiedział?
– Niewiele. Przez pierwsze dni sądzili, że to nic poważnego. Odnotowali, że zarażeni niespodziewanie dostają zlewnych potów, tracą siły, kładą się i w kilka godzin umierają. Żaden chory nie wraca do zdrowia. Każdy, kto miał kontakt z zarażonym, sam ulega chorobie i umiera po kilku dniach. Jest potwornie zjadliwa.
– To nie wygląda na dżumę. Ani na czarną ospę…
– Chyba nie. Ale wiedzieć musimy. Boi się pan?
Doktor wzruszył ramionami.
– Boję się. Ale pojadę.
Od strony bagien wiał niedobry, lodowaty wicher. Nad taflami sparszywiałego lodu chwiały się długie wiechcie trzcin. Było może dwa stopnie mrozu, ale wilgoć i wiatr sprawiały, że lekarz marzł nawet w grubym kożuchu. Minął zagajnik i dotarł do cypla. Tu kończył się stały ląd.
Ściągnął lekko lejce. Konik posłusznie się zatrzymał. Kordon sanitarny nie wyglądał zbyt okazale. Oficerowie zajęli starą, drewnianą szopę na sieci. Żołnierze wycięli część olch i zbudowali kilka dużych szałasów. Nakryli je brezentem, ziemię zarzucili grubymi wiązkami trzciny. Grzali się teraz przy niewielkim ognisku. W saganie bulgotała woda na herbatę. Karabiny, zestawione w kozły, stały na podorędziu.
Przybysz zeskoczył na ziemię. Oficer, otulony szynelem, wyszedł zza węgła szopy.
– Paweł Skórzewski. – Przedstawił się gość.
– Kapitan Aszlot. – Wojskowy uścisnął jego dłoń. – Otrzymaliśmy dopiero co depeszę, że nas odwiedzicie. Chcecie jechać tam? – Wskazał kilka chałup, majaczących prawie na linii horyzontu.
– Tak.
– Musicie zostawić tu bryczkę. Nie przejedzie przez groblę. Kilka dni temu próbowaliśmy wysadzić ją w powietrze i nieco się uszkodziła – dodał tytułem wyjaśnienia. – Ma pan dużo bagażu?
– Dam radę przenieść – uspokoił go Skórzewski. – Jak wygląda sytuacja?
– Wczoraj musieliśmy zastrzelić dwu uciekinierów. Gdybym mógł pana prosić, pewnie nie byli zarażeni, ale ich ciała…
– Spalić?
– Damy panu bańkę nafty. Nie wiemy, co się tam dzieje. – Wrócił do tematu. – Dziedzic chyba żyje, widzieliśmy coś, co wyglądało jak sygnały dymne. Nie zdołaliśmy ich rozszyfrować.
– Czy macie heliograf? – Doktor rozejrzał się po obozowisku.
– Mamy, ale tylko jeden.
– To bardzo dobrze, bo ja przywiozłem drugi. Będę nadawał meldunki, dwa razy dziennie, oczywiście, jeśli słońce pozwoli. Proszę zapisywać. W razie gdybym zmarł, będzie jakaś dokumentacja kliniczna…
– Widzę, że pomyśleliście o wszystkim. – W oczach kapitana błysnęło uznanie.
– O tym, co byłem w stanie przewidzieć.
– Jeszcze jedno pytanie.
– Tak?
– Po co narażacie życie? – Wojskowy patrzył na doktora świdrującym wzrokiem. – Powołanie was wzywa? Przecież byli inni chętni…
– To może być coś nowego. Zaraza dotąd nam nieznana. Muszę ją zbadać.
– Dla sławy? Nawet pośmiertnej?
– Dla nauki – powiedział poważnie lekarz. – Bo gdy będę wiedział, co im dolega, to, być może, zdołam ich wyleczyć…
– Powodzenia. – Rosjanin objął go i klepnął serdecznie po plecach.
Solidnie wypakowany wojskowy plecak zarzucił na ramiona. W jedną dłoń ujął rączkę walizki z heliografem, w drugą uchwyt bańki z naftą. Rewolwer umieścił w prawej kieszeni kożucha. Pistolet w kaburze przy pasie.
– Niech pań weźmie tytoń. – Żołnierz podał mu paczuszkę. – We wsi mogą być problemy z zaopatrzeniem – zażartował.
Lekarz podziękował i ruszył groblą, pokrytą zmrożonymi grudami błota. Obaj zastrzeleni leżeli tam, gdzie dosięgły ich kule. Minął ich, odłożył niesione bagaże kilkadziesiąt kroków dalej. Cofnął się. Na każde ciało wylał pół bańki nafty. Przeżegnał się i rzucił zapaloną zapałkę sztormową. Żółty płomień buchnął w zimowe, poleskie niebo. Ciała nie spłoną prawdopodobnie do końca, na to miał za mało paliwa. Ale może chociaż wysoka temperatura zabije bakterie?
Ciągle to czerwonawe zimowe słońce nad głową, ciągle te same grudy zmrożonego błota chrzęszczące pod nogami, a za plecami trzask płomieni, pożerających ciała ludzi, którzy próbowali ratować się przed zarazą…
Szedł niespiesznie, wioska zbliżała się powoli. Czas się zatrzymał. Kroki, jeszcze zanim zaczął je liczyć, domyślał się wyniku. Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt jeden, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt dwa, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt trzy – postawił nogę na drewnianej kładce, oddzielającej groblę od wyspy. Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt cztery, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt pięć, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt sześć – stopa dotknęła lądu. Pot zrosił mu czoło. Przypadek? Kto wie…
Myślał, że ktoś wyjdzie mu na spotkanie, ale wyspa powitała go chłodno. Zza kilku płotów wyjrzały głowy w futrzanych czapach, ale zaraz się schowały. Gdzieś za brudną szybą mignęła twarz. Słońce tymczasem powoli opadało za horyzont. Stary krzyż choleryczny, stojący opodal studni, przypominał, że nie jest to pierwsza epidemia w dziejach tej ziemi.
Skórzewski przystanął na chwilę zagubiony, nie wiedząc, kogo prosić o gościnę.
Zaraz jednak przypomniał sobie o właścicielu tej osady. Dworek stał na skraju wsi. Stary, wrośnięty częściowo w ziemię, zbudowany z grubych, dębowych belek. Ściany, poznaczone kulami, świadczyły, że w dawnych czasach przetrwał niejeden zajazd… W oknach, oszklonych starodawnym zwyczajem gomółkami oprawionymi w ołów, świecił przyjazny, żółty blask woskowych świec. Skoro dziedzic próbował walczyć z zarazą, na pewno z radością powita pomoc fachowca. Oczywiście, jeśli jeszcze żyje…
Żył i miał się dobrze. Wyszedł na ganek dworku w żupanie, z szablą przy boku i dwururką w ręce.
– Wszelki duch – mruknął po polsku, widząc dźwigającego bagaże doktora. – Kimże jesteś, wędrowcze?
– Paweł Skórzewski, lekarz – przedstawił się.
– Nareszcie. Samuel Lisowski. – Gospodarz uścisnął mu dłoń. – Zapraszam w moje skromne progi.
Weszli do sieni, biegnącej przez dwór na przestrzał. Szlachcic zasunął rygle i odstawił dwururkę w kąt. Lufy kilku strzelb zalśniły ponuro. Wziął lichtarz ze stołka.
– Zapraszam na pokoje, doktorze. – Gestem wskazał drzwi prowadzące do izby.
Po chwili siedli w jasno oświetlonym pomieszczeniu.
– Zje pan coś? – zapytał Lisowski z troską.
– Dziękuję, nie jestem głodny…
– Ale łyczek czegoś dobrego na rozgrzewkę z pewnością się przyda. – Uśmiechnął się lekko. – Magda, gibaj do apteczki, pigwówki przynieś.
Służąca podała omszałą butlę. W milczeniu stuknęli się szklanicami aromatycznej nalewki.
– A tak zapytam, gazetki jakiejś nie ma? Bo od tygodnia wieści ze świata nie miałem…
– Oczywiście. – Skórzewski wyciągnął z kieszeni plecaka nieco wymięty egzemplarz. – Trzeba się zabrać do roboty.
– Ha, a to ci chwat! – Ucieszył się Lisowski. – Ledwo przyszedł i już gotów do walki z zarazą… Czym mogę służyć?
– Potrzebuję we wsi chałupy, gdzie można by izolować chorych, miejsca na laboratorium, kilku ludzi do pomocy
– Wszystko będzie na rano – obiecał. – Laboratorium, powiadasz pan?
– Przywiozłem mikroskop, odczynniki, kupę silnych leków. A gdyby wiedzy mi nie stało, mam pół plecaka książek. Jeśli to będzie za mało, to doślą mi, co tylko będzie potrzebne.
– A jak ich pan zawiadomi? – zdumiał się szlachcic. – Kabel telegraficzny przywlokłeś?
– Heliograf. – Doktor trącił nogą pakunek. – Nie jest to może szczyt techniki, ale na nasze potrzeby wystarczy.
– Zatem chodźmy spać, a jutro do roboty. – Gospodarz zatarł ręce. – Magda! Pościel w gościnnym. I w piecu dobrze napal! – krzyknął w głąb domu.
Pokoik był niewielki, ciasny, ale przytulny. Stara, drewniana szafa o spaczonych drzwiczkach. Stolik, na nim misa i cynowa konew na wodę, solidne drewniane, małżeńskie łoże, zasłane wysoko puchową pościelą. Doktor postawił lichtarz na stoliku i jeszcze przez chwilę przeglądał podręczniki chorób tropikalnych. Miał trochę podejrzeń, jutro będzie starał się je wyeliminować… Za ścianą z grubych, dębowych bali chichotała purga, chwilami chłodny podmuch przechodził przez izbę, chybocząc wątłym płomykiem świecy. W oddali głucho zabrzmiał wystrzał karabinowy. Kordon sanitarny czuwał.
Zjedli śniadanie, po czym doktor wydobył z bagaży kilka par płóciennych masek na twarz i nicianych rękawiczek, oraz zasobnik z kwasem karbolowym i spryskiwacz.
– Będziemy musieli przestrzegać bardzo surowych zasad, jeśli nie chcemy się zarazić – powiedział poważnie. – Najważniejsze, aseptyka…
Weszli między opłotki, dziedzic wystrzelił w powietrze z rewolweru. Chłopi natychmiast pojawili się w drzwiach chałup.
– Przybył do nas lekarz – obwieścił Lisowski spokojnym, donośnym głosem. – Działa z mojej woli i na rozkaz samego cara. Kto nie wykona jego poleceń, zostanie zesłany na Sybir.
Jego słowa zrobiły spore wrażenie.
– Po pierwsze, potrzebuję pustej chaty na lazaret – powiedział doktor.
– Ta Guciuka jest wolna. – Któryś z chłopów wskazał ręką.
– Umarł jeszcze jesienią – wyjaśnił szlachcic.
– Gdzie są ciała zmarłych?
– Po chałupach leżą albo w stodołach – wyjaśniła jakaś kobiecina w chuście. – Pogrzebać nijak, bo ziemia zamarznięta.
– Zwłoki zostaną spalone – oświadczył Skórzewski. – Podobnie cały dobytek zmarłych. Gdy tylko będzie to możliwe, spalimy też ich chaty.
– Nielzia! – ryknął jakiś młody chłop.
– Małczy! – Starzec powstrzymał go za ramię. – Tak nada pry dżumie.
– Nie wolno wam stykać się między sobą. Żadnych rozmów, żadnych odwiedzin. Każdy chory będzie szedł do szpitala w chałupie Guciuka. – Skórzewski instruował dalej. – Gdzie kto w nocy nagle umrze, czarną flagę wywiesić, zabierzemy zwłoki. Gdy który osłabnie i iść nie może – białą, przyjdziemy go zabrać. Leków przywiozłem dużo, spróbujemy chorych uratować.
– A leki kosztować ile będą? – zapytała babina, okutana w czarną chustę.
– Nic. Akademia medyczna z Kijowa już za wasze leczenie zapłaciła. Jeszcze jedno – dodał lekarz. – Będzie trzeba dużo drewna, aby zwłoki spalić. Potrzeba nam trzech silnych chłopów z siekierami i piłami. Po trzy ruble za dzień zapłacę.
– Tylko pościnać?
– Pościnać i porąbać na szczapy. I stos zbudować.
Chętnych było więcej niż trzeba.
– Co dalej? – zapytał dziedzic.
– Proszę wziąć ich do zagajnika, niech rąbią. Niech pan wybierze tych, którzy są najbardziej pazerni – poprosił szeptem Skórzewski. – W lesie proszę zaproponować im po dziesięć rubli za dzień, jeśli najmą się do ściągania trupów i pomocy w szpitalu.
– Ma pan tyle pieniędzy?
– Osiemset rubli złotem. – Uśmiechnął się lekarz. – Profesor Selezniew pomyślał o wszystkim.
– Skoro tak… Będą bogaci, gdy zaraza wygaśnie.
– Albo martwi. Tak czy inaczej, spróbuj ich ugadać. Gdzie leżą zmarli? – zapytał na głos. – Będę potrzebował bosaka i wózka.
Siekiery łomotały ponuro, głuchy odgłos uderzeń niósł się po całej wsi. Stos pogrzebowy zbudowano na brzegu wyspy. Doktor, posługując się z dużą wprawą widłami i bosakiem, umieścił na nim wszystkie ciała. Osiemnaście. Otarł pot z czoła. Ludzie stali pojedynczo i patrzyli ponuro.
– Woleliby oddać zwłoki ziemi – mruknął Lisowski. – Ale nie mamy aż tyle wapna… Zresztą, jak się wkopać, wszystko jeszcze zmrożone.
– Ugadał pan kogoś na pomocnika?
– Tylko tamtego, Iwana. Za pieniądze zrobi wszystko. Strasznie pazerne bydlę. Ale robotny, sumienny, nie można powiedzieć.
Wrócili do wsi po dobytek zmarłych. Na stosie spoczęły kaftany, łóżka, stołki, jakieś szmaty. Jeszcze trochę nafty i w powietrze buchnął wysoki płomień, a potem kłęby czarnego dymu. Przeszli do lazaretu. Polepę spryskali kwasem karbolowym, rozesłali słomę. Lekarz wręczył Iwanowi maskę oraz rękawiczki i wyjaśnił, jak ich używać.
– Do końca zarazy nie możesz wrócić do domu – powiedział poważnie. – Zajmiesz sąsiednią izbę.
– Jak umrę, to co z pieniędzmi? – zainteresował się pomocnik.
– Wypłacę rodzinie co do grosza. Zapisz tylko, komu oddać – poprosił. – A na razie, za pierwszy dzień. – Wręczył mu dwie złote pięciorublówki.
Drobne monety znikły w wielkiej jak bochen pięści.
Chorych było raptem dwu. Osłabieni, nie byli w stanie się ruszać. Przyniesiono ich na noszach zrobionych z wyjętych drzwi i ułożono na słomie. Skórzewski zatarł dłonie. Nareszcie jakaś konkretna robota.
Zmierzył gorączkę, ponad czterdzieści stopni. Skóra chorych lepiła się wyraźnie, smród potu, przypominający woń zepsutej krwi szybko wypełnił pomieszczenie. Zajrzał im do gardeł: silnie obrzęknięte. Obaj byli półprzytomni, mieli silne dreszcze.
– Nie wygląda to najlepiej – westchnął dziedzic stojący koło drzwi.
– Spróbujemy podać uderzeniowe dawki siarczanu chininy dla zbicia temperatury – powiedział Skórzewski. – Bardziej mnie martwią te lepkie plamy na ciele.
– Co to może być?
– Nie wiem, nigdy nie widziałem nic podobnego. Trzeba też ich napoić, są poważnie odwodnieni.
Szybko przygotował preparat i podał obu pacjentom. Dostali też po pół butelki lekkiego, czerwonego wina z zapasów Lisowskiego. Na wzmocnienie sił… Skórzewski postawił saganek na kuchni i gdy woda zawrzała, wrzucił do niej kilka poszatkowanych, starych cebul. Uzyskany wywar wymieszał z gliceryną, dodał nieco mentolu i żywicy kurkumowej. Syrop ostudził i wlał chorym w gardła. Ponownie sprawdził temperaturę. Mimo że upłynęła blisko godzina, gorączka nie opadła.
– Co za diabeł – mruknął. – Po takiej dawce chininy?!
– Może by ich okręcić w zmoczone zimne płótno? – spytał Iwan, stając w drzwiach. – Tak u nas robili przy tyfusie.
– Czemu nie – zgodził się lekarz.
Usiadł do mikroskopu. Pierwsze próbki, fragmenty tkanki wycięte zmarłym. Obejrzał je najpierw normalnie, nie wykazywały żadnych anomalii. Potem podbarwił część jodyną, resztę atramentem. Próbki krwi, potu, śluzu, skóry… Kolejna godzina i znowu nic.
Zajrzał do chorych. Obrzęk gardła odrobinę się zmniejszył. Ale gorączka nie spadła ani o pół stopnia. Uporządkował notatki i, zostawiwszy chorych pod opieką Iwana, poszedł na brzeg wyspy.
Wyjął z walizki heliograf. Oparł ramę na barku. Złapał słońce w tylne paraboliczne lustro. Pomocnicze nie było mu chwilowo potrzebne. Położył dłoń na rękojeści i spojrzał przez dołączoną do urządzenia lunetkę. Idealnie. Otworzył przesłonę, puszczając zajączek światła prosto w okno szopy, zamieszkałej przez oficerów. Nie minęło pięć minut, gdy po tamtej stronie żołnierze rozstawili swój sprzęt.
Dawno nie miał okazji obsługiwać tego urządzenia, ale szybko przypomniał sobie wszystkie procedury.
– Sytuacja bardzo poważna – nadał. – Próbuję kilku metod leczenia. Bezwzględnie utrzymać kordon.
Do żołnierza obsługującego heliograf podszedł cywil w długim płaszczu. Doktor rozpoznał go mimo odległości. Profesor Selezniew przyjechał…
– Jaka zaraza? – padło pytanie.
– Identyfikacja niemożliwa – odpowiedział. – Wyniki badań mikroskopowych nieznamienne.
Kolejny sygnał był zbiorkiem krótkich błysków. Nie kryły się pod nimi żadne litery. Ale doktor go znał. „Powodzenia!”.
Złożył lustra, soczewki i ramę, i umieścił w futerale. W szpitalu nic nie zmieniło. Jeden chory właśnie dogorywał, drugi mamrotał w malignie. Nim słońce dotknęło trzcin na horyzoncie, obaj przenieśli się do lepszego świata… Wywieźli zwłoki na brzeg. Stos pogrzebowy prawie się już wypalił. W żarze czerniało jeszcze kilka kości. Za kilka dni trzeba będzie zbudować nowy.
Gdy zaraza ustąpi, ktoś wykopie mogiłę, pomyślał lekarz. Zbierze do niej popioły i szczątki, i zatknie na niej krzyż o podwójnych ramionach. Ciekawe, czy będę wówczas jeszcze żył? Nagle poczuł się bardzo zmęczony.
W szopie koło lazaretu Iwan przygotował już prysznic. Lekarz zmył się ogromną ilością gorącej wody z dodatkiem karbolu, pokrył ciało pianą siarkowego mydła i starannie wytarł czystym ręcznikiem.
Dwór powitał go żółtym blaskiem świec, ciepłym tchnieniem rozgrzanego pieca oraz zapachem pieczeni wołowej pływającej w szarym sosie. Zaraz też zasiedli do spóźnionego obiadu. Po posiłku zapadli w wygodne, obite skórą fotele.
– Wstępne obserwacje pana się potwierdzają. – Doktor dolał sobie herbaty. – Zaraza jest potwornie zjadliwa, a przy tym bardzo łatwo się przenosi.
– Czy w preparatach mikroskopowych coś pan znalazł?
Skórzewski pokręcił głową.
– Nic. Owszem, widać zniszczone komórki krwi, ale żadnego śladu tego, co je uśmierciło. To musi być coś drobniutkiego.
– Bakcyl jeszcze mniejszy niż te widoczne gołym okiem?
– Owszem. W chwili, gdy van Leeuwenhoek odkrył pierwsze bakterie, a Hansen zastosował barwione preparaty, sądziliśmy, że wszystkie tajemnice zostaną niebawem odkryte… Są jednak choroby, w przypadku których nie udało się wykryć przenoszących ich bakcyli. Wiemy, że takowe istnieją, ale mają bardzo małe rozmiary. Sprawdzaliśmy to w ubiegłym roku. Przenikają przez filtry, zatrzymujące normalne zarazki. Spróbowaliśmy oznaczyć nawet ich wielkość…
– Ciekawe…
– Nazwaliśmy je roboczo virusami.
– Jak z nimi walczyć?
– Zabija je to samo, co resztę tej menażerii. Karbol, spirytus, siarkowe mydło, temperatura, niektóre leki. Ale nie wykryję ich sprzętem, którym tu dysponuję.
– Co zatem powinniśmy robić?
– Jak do tej pory żadna z kuracji się nie powiodła. Chinina trochę łagodzi przebieg, ale nawet nie opóźnia zgonu.
– Co to, u diabła, może być? Dżuma?
– Nie, czarna śmierć daje bardzo charakterystyczne objawy. W jednej z książek znalazłem wzmianki o czymś podobnym… Tamta zaraza pojawiła się tylko kilka razy, w Anglii, Holandii, Prusach i tu, na Ukrainie.
– Jak się nazywała?
– Poty angielskie.
Lisowski zamyślił się, a potem pokręcił głową.
– Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Jakie były objawy?
– Z grubsza jak u nas. Podobne do jakiejś potwornie zjadliwej odmiany grypy. Nagła utrata sił, wysoka gorączka, zlewne poty, cuchnące zepsutą krwią… I po kilku godzinach do piachu. Wybuchała nagle, bez wyraźnej przyczyny, zabijała każdego, kto zachorował.
Lisowski dolał do szklanic kalmusówki.
– Coś pan ukrywa.
– Tak. Opisano ją dzięki temu, że kilku świadków było odpornych i nie zaraziło się.
– Kilku?
– Za każdym razem zabijała prawie wszystkich. Całą wieś, całe miasteczko. Ocalał jeden człowiek na dwustu, czasem na trzystu… Czasem obserwacje spisali ci, którzy przybyli pogrzebać ciała. Jeśli wierzyć relacjom, choroba zabiła ludzi, świnie, konie, za to przetrwał drób i bydło. Atakowała różnorodny materiał biologiczny, co już samo w sobie jest niezwykłe.
– Jeden na trzystu – powtórzył gospodarz.
– Był jeden przypadek człowieka, który przeżył chorobę pod koniec piętnastego wieku. Biskup Królewca. Wiele lat później zdał relację polskiemu lekarzowi Benedyktowi Solfie…
– Naturalna odporność czy może…?
– Nie wiem. Gdy biskup zauważył u siebie pierwsze objawy, położył się, zrobił w posłaniu dziurę, aby spływały nieczystości, nakrył kilkoma kołdrami i dywanem, a w zasięgu ręki ustawił sobie kilkanaście butelek z czerwonym winem. Leżał kilka dni w malignie wywołanej przez gorączkę i alkohol, przeżył, ale do końca życia już niedomagał…
– Tylko w naszym przypadku…
– Zastosowałem ten sposób dziś po południu. Obaj chorzy nie żyją.
– A my się nie zaraziliśmy. Ciekawe, dlaczego? Pan przybył tu niedawno, ale ja?
– Zobaczymy – mruknął Skórzewski.
Zabrzmiało to nieoczekiwanie złowrogo, więc chrząknął i zmienił temat.
– Widziałem we wsi stary krzyż.
– A owszem, stoi taki.
– U nas, na Mazowszu, budowano je po epidemiach cholery. Właśnie takie, z podwójną belką.
– U nas też jest ten zwyczaj. Krzyż jest bardzo stary, stoi tu od wieków, ale to dębina, dobrze oparła się działaniu czasu.
– A więc to znak jakiejś wcześniejszej zarazy?
– Hm. Było tu kiedyś coś takiego. Poszukamy rano w kronikach mojego rodu – obiecał. – Mam w komorze całą skrzynię rozmaitych papierzysk.
Doktor poszedł do sypialni. Magda krzątała się jeszcze przy jego łożu, nagrzewając pościel szkandelą. Uśmiechnął się do służącej z wdzięcznością, ale chyba źle odczytała jego intencje, bo zaczerwieniła się i spuściła głowę.
Kilka minut później zasypiał już ciężkim, kamiennym snem.
Magda, pobrzękując pękiem kluczy, otworzyła niewielką komorę na prawo od sieni. Lekarz spodziewał się kurzu i pajęczyn, ale jak się okazało, panował w niej idealny niemal porządek. Siodła, ubrania, kilka długich ław opartych o ścianę… Skrzynię wypatrzył dopiero po chwili. Stała na kawałku równej, kamiennej posadzki. Skórzewski ściągnął z niej stary chodnik. Dębowe ściany i wieko oplatała gęsta pajęczyna stalowych okuć. W zamierzchłej przeszłości ktoś rąbał ją z wściekłością, chyba szablą, kalecząc drewno głębokimi szczerbami. Doktor spróbował ruszyć skrzynię z miejsca, ale okazała się zbyt ciężka. Kłódek nie było. Pokonując opór zardzewiałych zawiasów, otworzył. Wewnątrz spoczywały książki, zawinięte w nawoskowany papier. Pierwsze go nie interesowały, jakieś francuskie romansiki z czasów wojen napoleońskich. Nadszedł gospodarz.
– Księgi będą głębiej – powiedział. – I duże są.
Jakieś pudła z papierami, stary jak świat egzemplarz Biblii i wreszcie wielka, ciężka księga. Wydobyli ją i przenieśli na stół. Magda zakrzątnęła się, przynosząc więcej świec, poustawiała je w sieni. Lisowski odpakował wolumin. Tom oprawiono w poczerniałą ze starości skórę, na rogach i wzdłuż krawędzi okuto brązem.
– Dziadek mówił, że to z tura. – Szlachcic pogładził wierzch księgi. – Kto wie, czy nie jest to prawda…
Zamek spinający okładki od dawna był zepsuty. Odczepił trzy klamry i otworzył dzieło na pierwszej stronie.
– Xięga to yest kronika parafji św. Michała biskupa, roku 1497 od narodzenia Pana naszego zaczenta – odcyfrował lekarz.
Na pierwszej stronie przyklejono akt erekcyjny kościoła, dalej następowały spisy mieszkańców i notatki kolejnych proboszczów. Dni, miesiące, lata… Pożary, nieurodzaje, napaści Tatarów… Rok 1570: wiosna tego lata przyszła późno i była chłodna. I nagle na kolejnych kartach zaczerniło się od krzyżyków, narysowanych na marginesach. Zgony, dziesiątki zgonów.
– Zaraza – mruknął szlachcic.
W połowie jednej ze stron ktoś narysował grubą, czarną kreskę. Poniżej narysowano jeszcze jeden krzyżyk.
– Oraz ksiądz Piotr i dwudziestu siedmiu innych, których imion nie znamy, spoczęli w Panu – odczytał lekarz. – Ktoś przybył i zastał już tylko ciała. I nikogo żywego, kto byłby w stanie je zidentyfikować…
– A zatem zmarli wszyscy – stwierdził Lisowski, odwracając stronę, by cofnąć się do wcześniejszych notatek. – Dwa tygodnie to trwało…
Ówczesny proboszcz, nim powaliła go zaraza, nie znalazł więc czasu dla notowania spostrzeżeń. Opatrzył sakramentami i wyspowiadał wszystkich mieszkańców, ochrzcił dzieci, nawet karczmarza Icka zdołał przekonać do przyjęcia wiary katolickiej. Pod sam koniec skreślił drżącą ręką jeszcze kilka słów:
Mam dreszcze i ból gardła. A więc zaczęło się. Czemu na nas spada to brzemię? Rachmani nigdy – Tu zapiski się urywały.
– Dreszcze i ból gardła… – powtórzył doktor. – Objawy podobne do naszych. Ale nie da się tego potwierdzić ze stuprocentową pewnością.
– Minęło trzysta dwadzieścia lat. – Lisowski poskrobał się po głowie.
Przeglądali księgę, ostatnie wpisy informowały o tym, że trzej bracia Lisowscy wyruszyli walczyć w powstaniu styczniowym. Zaraz poniżej była informacja o likwidacji parafii przez władze carskie i przymusowym przejściu całej ludności ruskiej na prawosławie.
– Dobrze, że majątku wam nie zabrali – powiedział lekarz.
– Zabrać zabrali – mruknął szlachcic. – Dwu braci pochowałem w Usolu, potem odbywałem katorgę w kopalniach złota w Górach Wierchojańskich. Dziesięć lat przeszło przykuty do taczek. – Podciągnął rękawy, pokazując głębokie blizny na nadgarstkach. – Ale poszczęściło mi się. Trafiłem na bogatą żyłę. Dwa kilogramy samorodków ukryłem i, gdy przyszła amnestia siedemdziesiątego piątego roku, wróciłem do kraju. Odkupiłem dwór od praporszczyka, który tu osiadł… I znowu jestem na swoim.
– Niejedno pan przeżył. – Pokiwał głową Skórzewski.
– Książkę by o tym napisać… I napiszę, jeśli żywy wyjdę.
– Rachmani. – Lekarz przypomniał sobie dziwne słowo z ostatniej notki umierającego proboszcza. – Co to może znaczyć?
– Nie wiem, ale jest takie powiedzenie, gdy ktoś głoduje albo się umartwia, mówią: „pości jak Rachman”.
– Mam wrażenie, że to może być ważne.
– Albo w gorączce napisał coś, co mu akurat przyszło do głowy. – Gospodarz zamknął księgę i troskliwie zawinął ją w papier.
Skórzewski wszedł do lazaretu. Woń zepsutej krwi przenikała przez maskę, na chwilę odebrało mu dech. Iwan krzątał się na kuchni, gotując sagan wody. Coś błysnęło mu na piersi, w rozcięciu koszuli. Krzyżyk na grubym rzemyku, duży, masywny, z polerowanego mosiądzu wyglądającego jak złoto.
– Czterech w nocy zachorowało – powiedział na widok lekarza. – Dwu nie dożyło świtu, to trupy ściągnąłem na brzeg, tam, koło ogniska. A dwie kobitki położyłem na słomie, to sobie w spokoju dochnut…
– Dobrze się spisałeś – pochwalił lekarz.
Faktycznie, dwie kobiety, starsza i młodsza, leżały w sąsiednim pomieszczeniu, rozpalone gorączką i nakryte jakimiś burymi narzutami. Sprawdził temperaturę. Ponad czterdzieści jeden stopni… Obejrzał uważnie skórę pokrytą lepkim potem. Szkło powiększające ujawniło siateczkę popękanych żyłek. Ale kropelki płynu przesączały się głównie przez pory.
– Co za diabeł? – przeklął zniechęcony.
– Chorą krew przez skórę im wyrzuca – powiedział uczenie Iwan. – Może by pijawki za uszami przystawić?
– To tylko przyspieszy zgon – mruknął Skórzewski – Ale gdyby zwiększyć pocenie się…
– Dołożyć do pieca? – zaofiarował się chłop.
– Nie. Podamy im pilokarpiny.
Odszukał odpowiednią buteleczkę w sepeciku i naciągnął w strzykawkę sporą dawkę specyfiku. Zaaplikował pierwszej kobiecie. Preparat zadziałał po kilku minutach. Pojawiły się silne poty.
Trochę soli fizjologicznej…
– Rozpuść w garnku z wodą. – Podał paczkę Iwanowi.
Do południa krzątali się przy chorych. Żaden środek, mający zbić gorączkę, nie zadziałał. Podanie pilokarpiny też okazało się bez znaczenia, bowiem koło drugiej zaczęła się agonia… Mógł już tylko wstrzyknąć po dwie dawki morfiny, dla złagodzenia cierpień i czekać na nieuchronny koniec. Przeszedł się na brzeg wyspy i przekazał heliografem wyniki obserwacji. W zamian nadano kilka słów otuchy…
O czwartej wywieźli zwłoki. Jak się okazało, pod ich nieobecność, koło wygasłego stosu przybyły jeszcze dwa ciała.
– Nie wierzą w pańskie umiejętności, doktorze – powiedział pomocnik.
– Albo wolą umierać w domu – odrzekł Skórzewski. – Trzeba z tym skończyć.
– Co chce pan zrobić?
– Ścisła kwarantanna. Wołaj dziedzica.
Spędzili wszystkich na środek wsi i ustawili w szereg. Bardzo długi szereg, bowiem lekarz zarządził, by pomiędzy ludźmi zostały odstępy po co najmniej pół arszyna.
Lisowski przeszedł się wzdłuż i policzył.
– Brakuje trzech – powiedział.
– Policzył pan tych, którzy umarli? – upewnił się lekarz.
– Co do jednego. Albo uciekli, albo leżą gdzieś po chałupach…
– Myślę, że wiem, dwa ciała spalono koło grobli, kordon ich zastrzelił.
– A zeszłej nocy słychać było, że strelali – uzupełnił Iwan. – Ale może nie do niego, tylko Rachmana zobaczyli?
– Kogo? – Lekarz bystro uniósł głowę.
– Nic… – burknął Iwan i zacisnął odruchowo dłoń na krzyżyku.
Teraz do roboty wziął się Skórzewski. Szedł od chłopa do chłopa. Każdemu sprawdzał temperaturę, dotykał dłonią skóry w poszukiwaniu lepkiego nalotu, zaglądał w gardła, szukając obrzęków. Spośród trzydzieściorga dorosłych i dzieci wyłowił osiem osób, które uznał za podejrzane.
– Co z nimi robimy? – zapytał z niepokojem dziedzic.
– Trzeba odizolować w jednej z chat – wyjaśnił.
– To może w spichlerzyku przy dworze? Drzwi mocne, w oknach kraty, mury grube i z kamienia…
Wyselekcjonowani stawiali opór, ale widok rewolweru w dłoni Lisowskiego szybko ostudził ich protesty. Lekarz z Iwanem przeszli się po chatach. Wszędzie, gdzie odnotowano przypadki zachorowań, zawrzała gorączkowa praca. Wynoszono przed domy meble, palono sienniki i słomę z łóżek, wszystkie ubrania trafiły do saganów z wrzątkiem. Podłogi zmyto roztworem karbolu. Nadszedł wieczór. Magda przygotowała kolację dla zamkniętych w kwarantannie. Lekarz i szlachcic także udali się na spoczynek…
Wiatr wył za oknem. Gospodarz wyciągnął skądś butelkę starego węgrzyna.
– Dziś znowu usłyszałem to słowo – powiedział Skórzewski, ciężko siadając przy stole.
Nałożył na pajdę chleba masło i gruby plaster zimnej szynki.
– Jakie słowo? – Szlachcic spojrzał na niego.
– Rachmani, Rachman, może Rachmanin… To samo, które było w księdze. Iwanowi się wymsknęło.
– Sądzi pan, że zachodzi tu jakieś zjawisko, jakaś sytuacja, którą można porównać? Że ci chłopi skojarzyli tę zarazę z tamtą?
– Trzysta dwadzieścia lat. Nie sądzę, żeby pamiętali tak dawne wypadki. Ale kto wie – zamyślił się doktor.
– Myśli pan, że to dobry trop?
– Jeśli nie ma się żadnego innego… Mówił pan, że jest jakieś przysłowie.
– Powiedzenie, „pościć jak Rachman”. Znam je, ale skąd? Chyba od moich chłopów.
– To Poleszucy. Mówią po rusku…
– Chachłaczą, jak wszyscy na pograniczu. Zresztą w dzieciństwie nieźle nauczyłem się władać ich mową. Wie pan, miałem wśród nich rówieśników.
– A Magda?
– Jest z sąsiedniej wsi, sierota, wziąłem na służącą, nauczyłem czytać, pisać i liczyć i z czasem przejęła obowiązki ochmistrzyni. Ale ma pan rację, może będzie coś wiedziała.
Przyszła po chwili, stanęła w drzwiach z lichtarzem w dłoni…
– Pan wzywał? – Przechyliła głowę.
– Siadaj, musimy cię o coś zapytać. – Lisowski wskazał jej wyściełane krzesło. – Mówi się „pościć jak Rachman”, co to znaczy?
– Jak ktoś jest bardzo pobożny i nakłada sobie przed Wielkanocą bardzo surowy post – odpowiedziała bez wahania. – Taki, że nie tylko mięsa nie je, ale i tytoniu nie pali, gorzałki nie tknie albo i czterdzieści dni o chlebie maczanym w oliwie przetrwa…
Popatrzyli po sobie, nie rozumiejąc.
– Skąd się wzięło to powiedzenie? – zapytał lekarz. – Kim są ci Rachmani?
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.
– To taka nasza legenda – powiedziała. – Choć ludzie we wsi w to wierzą i będą się zaklinać, że wieczorami słyszeli na własne uszy inne dzwony…
Czekali, milcząc, na wyjaśnienia.
– Starzy ludzie mówili, że tu, obok, jest inny świat – powiedziała wreszcie. – Taki sam jak nasz. Gdy patrzymy w wodę, widzimy swoje odbicie, ale reszta to zamglony obraz tamtego świata. Żyją w nim Rachmani. To nie są ludzie, ale potwory. Tylko że nie takie złe… Są bardzo pobożni i gdy nadchodzi czas Wielkiego Postu, głodują przez czterdzieści dni, nie tknąwszy pokarmu. Gdy my wrzucamy do wody skorupki poświęconych jaj, dopływają one do brzegów drugiego świata i wtedy oni wiedzą, że u nas nastał czas Wielkanocy. I zaraz, dwie niedziele po naszej obchodzą swoją.
– Dzwony? – Podchwycił doktor.
– Czasem, gdy staniemy wieczorem na brzegu wody, słyszymy odległe bicie dzwonów w kościołach i cerkwiach tamtego świata – wyjaśniła.
Milczeli, wreszcie gospodarz podziękował i odprawił służkę.
– A zatem – mruknął, nalewając do kieliszków po odrobinie dereniówki. – Ci moi ludzie sądzą, że zarazili się od istot z zaświatów…
– I nie tylko oni. Tę samą teorię miał przed trzystu dwudziestu laty miejscowy proboszcz.
– Musiało nastąpić coś, co podsunęło im podobny pomysł. Może przybył do wsi jakiś zdeformowany żebrak? Istota nie wyglądająca jak człowiek…
Skórzewski wzdrygnął się.
– Coś się panu przypomniało? – zapytał gospodarz.
– Stare dzieje. Zastrzeliłem kiedyś w norweskim Bergen trędowatego żebraka, biorąc go za samego demona choroby. Dawno temu, będzie z piętnaście lat… Wyspowiadałem się i odbyłem pokutę, ale po dziś dzień mi to doskwiera. Myśli pan, że ktoś mógł tu przybyć, tak żeby pan o tym nie wiedział?
– Nie jest to wykluczone. Od kiedy skończyła się pańszczyzna, moja władza nad nimi osłabła. Kiedyś byłoby nie do pomyślenia, żeby na moją wyspę wszedł żydowski lichwiarz, a dziś wszyscy chłopi siedzą u nich w kieszeni. Chodźmy spać, przepytamy jutro…
Zaterkotał budzik. Druga. Lekarz z trudem zwlókł się z łóżka. Zapalił świecę i pospiesznie się ubrał. Odsunął rygiel w drzwiach wejściowych, lodowate, nocne powietrze na chwilę odebrało mu dech w piersiach. Księżyc jeszcze nie zaszedł, szron, pokrywający ziemię, lśnił jak tłuczone szkło. Kilkaset kroków, spichlerzyk… Namacał w kieszeni klucz, przekręcił w zamku. Sprawdził, czy rewolwer jest odbezpieczony, i osłoniwszy twarz maską, wszedł do wnętrza. Świeca w latarce na stoliku jeszcze się paliła.
Patrzył przez chwilę, nie rozumiejąc. Płomyk drgał, odbijał się w martwych źrenicach, nadawał im pozory życia. Wszyscy wyselekcjonowani chorzy leżeli martwi na siennikach. Doktor poczuł lodowate dreszcze na karku.
Iwan siedział przy stole w swojej izbie i toczył po blacie dwie złote monety. Zajęcie to pochłaniało całą jego uwagę i dostarczało ogromnej przyjemności.
Jak niewiele potrzeba ludziom do szczęścia, pomyślał Skórzewski i westchnął w duchu.
Z aktówki wyciągnął listę pytań. A potem rzucił chłopakowi jeszcze jedną złotą piątkę. Moneta brzęknęła o blat, potoczyła się, ale nie zdążyła spaść ze stołu. Pomocnik pochwycił ją błyskawicznym, drapieżnym ruchem. A potem podniósł zaciekawiony wzrok na doktora.
– Od czego zaczęła się epidemia? – Lekarz zadał pierwsze pytanie z listy.
– Zachorował Hanusz – wyjaśnił Iwan. – Ten z tej dużej chałupy na brzegu wyspy. Poszedł do Galiny, żeby odczyniła albo zaszeptała…
– Zaszeptała? – nie zrozumiał.
– No, szeptucha ona była. – Padło wyjaśnienie.
Skórzewski zamyślił się na chwilę.
– A, zamawiała choroby. – Zrozumiał wreszcie.
– No. Ale nie pomogło. Wrócił do domu i tyle go widzieli. Gdzieś następnego dnia jego córka poszła do dworu wódki kupić, bo źle z nim nabyło. Dziedzic nie chciał sprzedać, ale dał jakieś leki. To jeszcze poszła zapytać, czy kto inny by jej nie predał. I zaraz syn jego przyleciał powiedzieć że batko pomierł i leży doma. Zara potem znachorka dostała dreszczy, a następnego dnia to już siedem osób pomarło.
– Ci, do których dziewczyna zaszła wódki kupić albo ktoś z ich domów? – upewnił się doktor.
Iwan zmarszczył czoło, usiłując sobie przypomnieć.
– Tak dokładnie to ne znaju. Ale wydy, że tak. Ona tę francę rozniosła! – Jego oczy rozbłysły nagłym zrozumieniem.
To się przenosi przez skórę albo drogą kropelkową, pomyślał lekarz. Bardzo szybko, od jednego kontaktu, wzdrygnął się.
– Jak Hanusz się zaraził? – zapytał.
Na twarzy rozmówcy coś drgnęło.
– Ne znaju – odpowiedział trochę za szybko.
Kłamie, pomyślał lekarz.
– Czy w ostatnim czasie przybywali w wasze strony jacyś obcy? Żydzi, może Cyganie, domokrążcy, włóczędzy, żebracy?
Iwan odprężył się i zadumał.
– Dwie niedziele nazad był Żydek Meyer po procenty – wyjaśnił wreszcie. – Obszedł chaty dłużników, pościągał swoje, zabrał dwie kury tym, którzy się nie mogli wypłacić i poszedł. A jeszcze niedzielę wcześniej przyjechał kotlarz, garnki miedziane sprzedawać.
– Znacie go?
– No pewnie. W Osuchowie żywie… Michał go wołają.
– A ten Meyer?
– Też stamtąd. To najbliższe miasteczko przecie…
– Więcej nikt?
– Nikt. No, syn dziedzica jeździł w interesach. Ale to się chyba nie liczy? Bo on stąd…
– Nie liczy – potwierdził Skórzewski.
Młody Lisowski siedział zamknięty w Kijowie. Kwarantanna… Doktor postukał ołówkiem w papiery. Na razie wystarczy. Wyszedł przed lazaret. Na jednej z chałup zawieszono czarną płachtę. Ktoś umarł. Zagryzł wargi.
Trzeba znowu zrobić ścisły przegląd wszystkich obejść, pomyślał. Ukrywają chorych…
Przyszedł na brzeg bagna koło grobli. Walizka z heliografem stała na pniaku do rąbania drewna. Nie było sensu dźwigać jej do dworu i z powrotem.
Posterunek czuwał. Skórzewski rozłożył urządzenie i nadał sygnał wywoławczy, a potem komunikat:
– Zatrzymać kotlarza Michała i lichwiarza Meyera z Osuchowa. Choroba wyjątkowo zjadliwa. Przenosi się prawdopodobnie drogą kropelkową. Źródło zlokalizowane. Geneza nieznana.
Czekał dłuższą chwilę na odpowiedź, ale ta nie nadeszła. Tylko potwierdzenie. Z westchnieniem ulgi zdjął urządzenie z ramienia.
Odwykłem, pomyślał, masując obolały obojczyk.
A potem, powłócząc nogami, poszedł do wsi.
Iwan wciąż siedział przy stole i patrzył tępym wzrokiem przed siebie. Nie widzieli się może pół godziny. Zmatowiały mu włosy, na czoło wystąpiły grube krople potu. Na widok lekarza chłopak próbował się podnieść, ale krzepkie dłonie, zaparte w blat, tylko zadrżały. Skórzewski wziął go pod ramię i przeprowadził do sąsiedniej izby. Położył na sienniku i troskliwie okrył grubym pledem.
– Mam za swoje – wychrypiał pomocnik.
– Jesteś silny, może wyzdrowiejesz – próbował go pocieszyć doktor.
– To kara za grzechy… Za grzech Hanusza i za mój grzech. Za chciwość i nieposzanowanie Bożego sługi…
Lekarz drgnął i nadstawił uszu.
– Co zrobił Hanusz? – zapytał.
– Schwytał Rachmana… Zabrał mu chrest. I za to zaraza…
– Zabrał komuś krzyżyk? Jaki krzyżyk?
Iwan rozchylił soroczkę na piersi i jednym ruchem ręki zerwał rzemyk. Wyciągnął krucyfiks i podał go lekarzowi.
Skórzewski długo i w zadumie oglądał artefakt. Sądził dotąd, że to mosiądz, a okazało się, że odlano go z czystego złota. Zważył w dłoni. Co najmniej piętnaście, może dwadzieścia łutów…
– A jak trupa Hanusza mielimy spalić, ja sobie zabrałem – uzupełnił Iwan.
Niebawem dostał silnych dreszczy. Ciało drżało, zapadało się jakby w sobie i tuż przed wieczorem nadszedł kres…
Chałupa Hanusza stała na skraju wsi. Doktor Skórzewski popatrzył na nią, mrużąc lekko oczy. Dom z grubych, drewnianych belek, ogacony słomą i polepiony gliną, kilka żeliwnych kociołków na żerdkach płotu… Dalej obora i stodoła. Dach domostwa kryty nie trzcinową strzechą, ale prawdziwym gontem. Bogate gospodarstwo, dostatnie…
Lekarz był tu tylko raz, wywlec cztery ciała z głównej izby. Pchnął drzwi z brzozowych dranic, osadzone na skrzypiących zawiasach. Sionka, po lewej stronie kuchnia, po prawej pokój. Ciężki zaduch śmierci i rozkładu nadal wypełniał wnętrze, choć po kilku dniach nie był zbyt silny. Przez te dwa dni, mimo najsurowszego zakazu, ktoś tu buszował. Urwana kłódka od skrzyni leżała na podłodze, nieduża szafka była otwarta. Co mogło się w niej znajdować wcześniej? Przymknął oczy, usiłując sobie przypomnieć. Ach tak, kilka tandetnych fajansowych figurek… Założył rękawiczki i, posługując się pogrzebaczem, podniósł wieko skrzyni. Ktoś grzebał w szaleńczym pośpiechu, przewracając wszystko do góry nogami. W kącie błysnął przegapiony przez złodzieja srebrny rubel. Skórzewski, sam nie wiedząc po co, rozgarnął szmaty. Nic ciekawego…
Podszedł do łóżka. Złodziej rozpruł poduszki i sienniki, przy każdym ruchu unosiła się chmura pierza. Jednak bystre oko lekarza dostrzegło rąbek czegoś błękitnego, wystający spod posłania. Uniósł siennik, płosząc stada pluskiew, i wygarnął na podłogę kłąb dziwnej, połyskliwej tkaniny. Rozprostował, nadal używając pogrzebacza.
Dziwnego kroju błękitny płaszcz z kapturem uszyto wyraźnie na kogoś wysokiego. Z trudem zwalczył pokusę, by pomacać materiał dłonią. Jedwab, może atłas? Tylko jak uzyskano tak piękny, głęboki kolor? I skąd, u licha, Hanusz wziął coś takiego?
Wiem skąd, pomyślał.
W kuchni nie znalazł niczego ciekawego. Wszystkie co cenniejsze sprzęty znikły bez śladu. Zajrzał jeszcze na strych pełen siana i pajęczyn. Stodoła była prawie pusta, jak to na przednówku. W obórce rozkładały się cztery martwe świnie. Opodal leżało truchło konia, wzdęty brzuch, wypełniony już gazami, groził eksplozją. Zwierzęta na pewno nie padły z głodu…
– A więc jednak poty angielskie – szepnął sam do siebie.
Jeszcze spichlerzyk, niewielki, zbudowany z grubych belek na kamiennej podmurówce. Obejrzał drzwi, zamknięte na wielką kłódkę i podparte orczykiem. Już chciał zrezygnować, gdy nieoczekiwanie dostrzegł kilka niebieskich nitek, zaczepionych o framugę. Wrócił do kuchni po pogrzebacz i posłużył się nim jak łomem. Urwał skobel i teraz dopiero się zawahał. Poczuł szóstym zmysłem, że coś jest nie tak. Drzwi zamknięte na głucho, to było naturalne i zrozumiałe. Ale orczyk, orczyk blokujący je ostatecznie od zewnątrz, mający zabezpieczyć je przed wyłamaniem, przed siłą, która zadziała od środka.
Rachman. Sądząc po długości i szerokości płaszcza, mógł mieć ponad dwa metry wzrostu. Nie, bzdury. Nie można brać na poważnie ludowych bajań. Kopniakiem odrzucił drąg i z rozmachem otworzył drzwi. Spichlerz był niewielki, większą jego część zajmowały plecione ze słomy kosze na zboże. Pod ścianą było trochę miejsca, a w belkę… W belkę wbito głęboko dwa haki. Wisiały przy nich stare, żelazne łańcuchy. Ktoś był tu więziony… Co się z nim stało? Kim był?
Doktor podszedł i rozgarnął pył na podłodze. Warstewka metalicznych opiłków oraz kawałki żelaza powiedziały mu wszystko. Więzień nie miał przy sobie żadnych narzędzi. Prawie. Każdy właściciel niewolnika, zakuwając go w żelaza, dostarcza mu mimowolnie środek pomocny w ucieczce. Jeniec Hanusza wykorzystał to, co miał pod ręką. Przetarł ogniwa łańcucha samym łańcuchem. Ile godzin na to poświęcił?
Coś zimnego kapnęło mu na kark. Uniósł głowę i spojrzał do góry. Klapa prowadząca na stryszek była podniesiona. W dachu ziała widoczna nawet stąd wielka dziura. Skórzewski wyszedł przez drzwi i obszedł budynek od tyłu. Zmrożona ziemia nie zachowała śladów, za to pokrywający ją szron – tak. Dwa rzędy ciemnych plam biegły zakosami w stronę zamarzniętego bagna. Trop…
Doktor postawił swoją stopę obok plamy. Była prawie o połowę krótsza. Ruszył na skraj wyspy. Słaba kra popękała w miejscu, w którym jeniec skoczył na lód. Musiało to nastąpić niedawno, może dwie, trzy godziny temu. Przerębel nie zdążył jeszcze zaciągnąć się lodem. W kieszeni Skórzewski namacał złoty krzyżyk.
Dwieście, może dwieście pięćdziesiąt gramów kruszcu. A może tam złoto nie jest tyle warte, co u nas? Po drugiej stronie znajdował się napis – ciąg piktogramów, wyglądających jak litery. Przypominały odrobinę znaki amharskiego alfabetu, ale nie zdołał ich odcyfrować… A może to tylko Kozak analfabeta, odlawszy krzyżyk, opatrzył go symbolami mającymi udawać litery? Lekarz przez chwilę ważył go w dłoni, potem przeżegnał się i rzucił w wodę. Może dopłynie na tamtą stronę? Słońce zachodziło. Zawrócił w stronę dworu.
– Drugi świat. – Lisowski w zadumie upił łyk koniaku. – Kraina, która jest tak blisko, o krok, wszędzie i nigdzie zarazem.
– I od czasu do czasu otwiera się przejście – uzupełnił doktor. – W dniu, który przypada kilka dni po naszej Wielkanocy… A może i częściej?
– Inni ludzie. A może nieludzie?
– Nie wiem. Ludzie chyba nie, ale istoty rozumne. Zresztą legendy zaliczają je do potworów. Jeśli płaszcz należał do Rachmana, to są od nas więksi, ale mają dwie ręce i dużą głowę, którą ukrywają pod szerokim kapturem. Mają też wielgachne stopy. Wytrzymują wiele dni bez wody i pożywienia. Wyglądają inaczej, ale mimo wszystko są naszymi braćmi. Chrześcijanami…
– Prawosławni, unici czy katolicy? – Stary szlachcic uśmiechnął się pod wąsem. – A zatem, to wszystko… – spojrzał przez okno na martwe chałupy, zacierające się w gęstniejącym zimowym mroku – to kara za nasze grzechy? Hanusz uwięził jednego z nich, a oni za to na nas zarazę? A może to sposób ich obrony, coś jak zapach skunksa?
– Myślę, że nie. To choroba, która ich toczy. Choroba, od której oni nie umierają, żyją z tym od lat, od pokoleń. U nich przebiega łagodnie, jak u nas katar. Ale dla nas jest zupełnie nowa, jak dla Indian ospa, jak dla naszych przodków syfilis. Nasze ciała nie potrafią z tym walczyć. Umrą wszyscy, którzy nie są odporni.
– A jeśli to się rozniesie? Wymrze cała ludzkość? Ocaleje jeden na trzystu?
– Kto wie. Niewykluczone. A gdy zrobi się cieplej, ludzie z osady uciekną… Można podziurawić łodzie, ale czy to wystarczy?
Szlachcic milczał bardzo długo.
– Wie pan, dlaczego tu zostałem? Po wybuchu epidemii?
– Nie. Wiem tylko, że wysłał pan syna na stację telegrafu, by wszczął alarm i spalił pan pomost.
– Syn to przetrwanie rodu. A moim obowiązkiem było zostać wśród moich ludzi. Ale jeśli będzie trzeba, gotów jestem zrobić to, co konieczne, aby nikt nie opuścił wyspy. Mamy tu dużo broni palnej, prochu i kul. Chłopów jest około trzydziestu, dzieciaków nie liczę. Weźmiemy ich z zaskoczenia, powinniśmy dać radę.
– Moi zwierzchnicy przewidzieli taką sytuację. Mam w bagażach osiemdziesiąt łutów cyjankali. Lepiej poświęcić jedną wieś niż miliony ludzi. A potem się zastrzelimy. Tylko co będzie, jeśli z Rachmanami to prawda? Pięć odnotowanych przypadków potów angielskich wskazuje, że odwiedzają nasz świat bardzo rzadko. Ale odwiedzają. Może się okazać, że nasze poświęcenie było zbyteczne, może jutro jakiś Rachman wyjdzie z wody w sercu Petersburga, Berlina czy Nowego Jorku…
– Nie ma dla nas ratunku?
– Nie wiem. Ale ciągle szukam wyjścia z tej matni…
Kolejny świt… Szedł do wsi z duszą na ramieniu. I nie pomylił się. Zaglądał po kolei do chałup. Wszędzie widział to samo. Oczy rozszerzone obłędnym lękiem, ludzi kulących się przy piecach i pod pierzynami, wstrząsanych dreszczami, rozpaczliwie szukających ciepła. Chorzy byli już wszyscy. A zatem to, co do tej pory zdziałał, kwarantanna, izolacja, okazało się niepotrzebne. Najwyraźniej wszyscy zdążyli ulec zarażeniu, tylko okres inkubacji był różny.
Dotarł do grobli i przez chwilę patrzył w zadumie przed siebie. Nie słyszał strzałów, ale w nocy przybyły cztery czarne plamy, wyraźnie odcinające się od białej kry. Ktoś ostatkiem sił próbował ucieczki. Zakaszlał głucho. Coś przeszkadzało mu w gardle. Zaniepokojony potarł czoło. Lepiło się, powąchał palce, potem, ponieważ w niczym nie mogło to już zaszkodzić, dotknął ich końcem języka. Metaliczny smak krwi, dodatkowo skażony kwaśną goryczą. Usiadł ciężko na pniaku i nadał pospieszny komunikat. Wszyscy umrą. Trzeba odczekać jeszcze tydzień i sprowadzić na miejsce oddział wojska. Wyspę zbombardować pociskami fosforowymi. Spalić, unicestwić wszystko, co żyje, wyżarzyć ziemię temperaturą sięgającą setek stopni Celsjusza.
Zdjął ramę i, nie wiadomo po co, starannie zdemontowawszy urządzenie, umieścił je w walizce. Obowiązek wypełniony. W lazarecie ma morfinę. Zaaplikuje sobie potrójną dawkę i, pogrążony w słodkim półśnie, poczeka na koniec.
Koło szpitalika spotkał Lisowskiego. Stary szlachcic, ubrany w najlepszy kontusz, z szablą u boku, wyglądał niezwykle godnie.
– Proszę nie podchodzić – wychrypiał lekarz. – Zaraziłem się.
Dziedzic uśmiechnął się z melancholią. Skórzewski zrozumiał od razu. On też…
Leżeli na podłodze przy rozgrzanym piecu, narzuceni grubym, perskim dywanem. Gorączka paliła ich coraz bardziej, wokoło niosła się woń zepsutej krwi. Straszliwe dreszcze, porażający ból zaatakowanego gardła. I morfina. Magdzie też zastrzyknęli, leżała w swoim alkierzyku. Dla chłopów narkotyku nie wystarczyło. Nic im nie pomoże w chwili przekraczania czarnej bramy…
Pili najlepsze wina i nalewki z piwnicy starego, przecież szkoda, by specjały, zrobione wedle tajnych, rodowych receptur, tak po prostu się zmarnowały… Póki mogli utrzymać karty w ręku, grali w pokera. Osiągnęli granicę między życiem a śmiercią, wszystkie sprawy doczesne straciły znaczenie. Lekarz wygrał od dziedzica dwór, wieś i cały majątek, potem Lisowski, nie wiadomo po co, odegrał się. Rzucali karty o poszczególnych chłopów, nie wiedząc nawet, czy ci jeszcze żyją i zaśmiewali się przy tym do łez. Przez ostatnie dwie godziny już tylko leżeli.
Zaskrzypiały drzwi. Doktor z trudem przetoczył głowę i popatrzył w tamtą stronę. Nie wiedział, czy to, co widzi, dzieje się naprawdę, czy jest tylko majakiem pijanego morfinisty. Ściany falowały, cięte w drewnie ornamenty zdawały się poruszać. Rachman był wysoki, musiał się schylić, by przejść pod framugą. Za pas zatknął dziwną broń, podobną do stalowego trójzębu na krótkim stylisku. Jego ubranie przypominało nieco szlachecki kontusz, jednak materiał miał gładszą fakturę i połyskiwał jak jedwab. Skórzane podeszwy butów skrzypiały na deskach podłogi. Dziwnie wyglądająca, jakby gadzia głowa, szerokie, żabie usta… Spojrzał na leżących spokojnie i uważnie. A potem sięgnął za pazuchę i szponiastą łapą wyjął butelkę z zielonego szkła. Rozejrzał się po pokoju i, spostrzegłszy na stole szklankę, odmierzył na oko nieco czerwonego płynu, a potem ukląkł przy umierającym szlachcicu. Ten, widząc potwora, szarpnął się odruchowo do tyłu, a dłoń zacisnął na rękojeści szabli, ale był zbyt słaby, by stawiać opór. Przybysz rozwarł mu siłą usta i wlał w gardło zagadkową substancję. Po chwili także Skórzewski doczekał się swojej kolejki.
Napój palił jak kwas, płonął w żołądku żywym ogniem. Stwór stanął na chwilę koło drzwi i wskazał gestem wiszący nad nimi krzyż. Potem przyłożył dłoń do ust, jakby nakazywał milczenie i odszedł.
Wieczorem, trzeciego dnia po wizycie Rachmana, doktor obudził się, czując, że ból i osłabienie minęły. Wstał chwiejnie na nogi. Lisowski spoczywał opodal martwy. Plamy rozkładu znaczyły jego policzki. Skórzewski zatrzymał się przed wiszącym w sieni lustrem i długą chwilę patrzył w swoje odbicie. Sine obrzęki na twarzy upodobniały go do trupa. Ale wiedział, czuł to każdą tkanką ciała. Będzie żył. Wrócił do pokoju i pochylił się nad gospodarzem.
Chwała Bogu, stary szlachcic też oddychał! Te plamy wprowadziły w błąd…
– Samuelu. – Potrząsnął go za ramię. – Jak się pan czuje? – wychrypiał.
Coś było nie w porządku z jego gardłem, nie był w stanie mówić normalnie, głos wibrował, jak płyta patefonu na zbyt szybkich obrotach.
– To ty? – wyrzęził szlachcic. – Pić…
Doktor odszukał butelkę stuletniego węgrzyna i odkorkował. Z komory po drugiej stronie sieni dobiegł go jęk. Służąca też przeżyła. Czy i ją odwiedził żabopodobny stwór? Zostawił przyjaciela i, zataczając się, ruszył sprawdzić, czy może jej jakoś pomóc…
Godzinę później lekarz wyszedł przed dom i, potykając się niemal przy każdym kroku, przeszedł przez wieś. Kilku chłopów, o twarzach naznaczonych podobnym, sinym piętnem, wyciągało właśnie ostatnie zwłoki z chat. Wymizerowani, wychudli, podobni do trupów ożywionych jakimś straszliwym zaklęciem, krzątali się, wypełniając jego wcześniejsze rozkazy. Ten i ów powitał go, z trudem dobywając głosu. A zatem także im zostało wybaczone… Skórzewski dotarł na brzeg wyspy i wyciągnął z leżącej tu ciągle walizki heliograf. Usiadł na pieńku, oparł ramę na barku. Ustawił lustro, soczewki, przesłonę… Słońce stało nisko, ale wiedział, że nim schowa się za horyzontem, zdoła jeszcze puścić sygnał. Wycelował w kierunku posterunku.
– Przetrwaliśmy zakażenie. Zaraza opanowana. – Błyskały zajączki.
Po chwili nadeszła odpowiedź:
– Sześć miesięcy kwarantanny. Czy potrzebujecie leków, nafty lub żywności?
Opuścił lustro i odstawił ciężką ramę na ziemię. Na jego wargach wykwitł lekki uśmiech, pierwszy od tygodni. I wtedy to usłyszał. Dziwny dźwięk, jakby dobiegający spod ziemi, spod wody, spod grubych pokładów bagiennego torfu. Głos dzwonu z kościoła lub cerkwi innego świata. W krainie Rachmanów nastał czas Wielkanocy.