ROZDZIAŁ V

— Chcę wam pokazać coś bardzo ciekawego — powiedział Kerrick. — Obaj Yilanè wyrazili zainteresowanie i wdzięczność bez wydawania dźwięku, bo żuli surowe mięso przyniesione im przez Kerricka. — Ale by to zobaczyć, musicie opuścić hanalè.

— Tu bezpieczeństwo i ciepło, tam zimna śmierć — powiedział Imehei, drżąc lekko. Spojrzał na pusty liść i okazał niewielkie pragnienie-więcej-jedzenia, na które Kerrick nie zareagował. Obaj samcy lubili się objadać i mieli skłonność do tycia.

— Nie macie się tam czego obawiać, zapewniam was. Idźcie za mną i nie oddalajcie się.

Szli za nim, najbliżej jak mogli, niemal deptali mu po piętach, rozglądając się jednocześnie przerażonymi oczyma. Na wszystkich spalonych miejscach wyrażali lęk i smutek, trzęśli się z jeszcze większego strachu, gdy mijali łowców, okazywali też samotność na widok pustego miasta. Dopiero po znalezieniu się w pomieszczeniu z modelem poczuli się trochę pewniej.

Model miasta Alpèasak — Kerrick myśląc o nim zawsze używał tej nazwy, choć mówił o nim Deifoben — przedstawiał jego niedawny wygląd. Wyraźnie zaznaczone były wszystkie gaje i pola, choć nic nie wskazywało, co zawierały. Wiele z nich Kerrick pamiętał ze swego pobytu w mieście, niemal wszystkie najbliższe. Podczas gdy teraz badali je Sasku, podziwiając napotykane cuda, Kerrick chciał poznać części miasta, które wyrosły po jego odejściu. Wskazał na grupę kanałów i mokradeł.

— Idziemy tam. Nie jest to daleko, a wam przyda się trochę ruchu.

Obaj samcy w drodze zapomnieli o obawach, po raz pierwszy rozkoszując się swobodą, przyglądając się fragmentom miasta, o istnieniu których nawet nie wiedzieli. Pola z pasącymi się zwierzętami, bagna, ogrodzone pasma dżungli z innymi stworzeniami, miejscowymi i sprowadzonymi. Krótko po południu doszli do otoczonego groblami mokradła, które zainteresowało Kerricka. Wzdłuż niego prowadziła dobrze wydeptana droga, która dalej wspinała się nasypem na płaski pagórek. Mogli z niego patrzeć na zarośnięte trzcinami bagnisko, za nim leżało małe jezioro. Jakieś zwierzęta poruszały się wśród trzcin, nie mogli jednak poznać, jakie.

— Brak zainteresowania, nudne patrzenie — zasygnalizował Imehei.

— Zadowolenie z towarzystwa, ciepło słońca — powiedział Nadaske, jak zawsze bardziej rozumny z nich obu. Kerrick nie reagował na ich uwagi, bo robili je ciągle, w przeciwieństwie do samic Yilanè, mówiących tylko wtedy, gdy miały coś ważnego do przekazania. Imehei miał jednak rację, nie było tu nic ciekawego. Odwrócił się, by odejść, gdy Nadaske przywołał ich uwagę i wskazał na trzciny.

— Ciekawy ruch, jest tam jakieś stworzenie.

Przyglądali się gadowi wynurzającemu się ostrożnie na skraju mokradła. Był falisty, wężowaty, patrzył na nich drobnymi oczkami. Potem zjawiły się następne i jeszcze dalsze. Musiały je przyciągać widoczne na tle nieba sylwetki. Kerrick przyjrzał się teraz uważniej i dostrzegł białe kości na skraju bagna. Może w tym miejscu karmiono gady. Ciągle nie mógł ich poznać. Wygrzebał piętą kamień i zrzucił go do błota na skraju wody. W gorączkowych ruchach najbliższe zwierzęta przypełzły bliżej, by obejrzeć kamień, potem wycofały się pod osłonę trzcin. Miały faliste zielone ciała, małe tępe oczy, wyglądałyby jak węże, gdyby nie drobne nogi. Na pewno nigdy przedtem ich nie widział — choć wydawały się mu dziwnie znajome.

— Czy je poznajecie? — zapytał.

— Śluzowate, pełzające.

— Niedobre do jedzenia.

Samcy niewiele mu pomogli. Kerrick miał już odejść, odwrócił się, by spojrzeć po raz ostatni. Poznał wtedy — poznał bez żadnej wątpliwości, czym są dziwne stworzenia.

— Wracamy już — rozkazał, schodząc z nasypu.

Po odprowadzeniu samców do hanale Kerrick poszukał Sasku. Znalazł Sanone i podszedł do niego szybko, przerywając powitalne gesty mandukto.

— Musimy natychmiast zdobyć mięso, nie możemy dopuścić do nowej śmierci. A już od wielu dni są bez jedzenia…

— Pomogę ci, Kerricku, jeśli wytłumaczysz mi, o czym mówisz.

— W pośpiechu nie wyraziłem się precyzyjnie. Znalazłem zagrodę, kawałek bagna, z małymi murgu. Musimy je nakarmić i przyjrzeć się im bliżej, ale chyba wiem, czym są. Zgadza się kształt i wielkość. Niedojrzałe hèsotsany. Śmiercio-kije.

Sanone potrząsnął w zakłopotaniu głową. — Te słowa są dla mnie niepojęte, jak wiele rzeczy, które ujrzałem w Deifoben.

— Zrozumiesz to. Murgu nie wytwarzają rzeczy, tak jak my robimy łuki czy warsztaty tkackie. Hodują zwierzęta zaspokajające ich potrzeby. Śmiercio-kije są żywe, wiesz o tym na pewno, bo sam je karmiłeś. Póki jednak są młode, wyglądają tak jak te, które widziałem dzisiaj, są małymi stworzeniami w bagnie. Gdy dorastają, zmieniają się w używane przez nas Śmiercio-kije.

Sanone zrozumiał teraz i z radości klasnął w dłonie. — Mądry-nad-swój-wiek Kerricku, będziesz naszym zbawieniem. Stworzenia, o których mówisz, będą karmione, dorosną i wszyscy dostaniemy broń, która zawsze będzie nam potrzebna, by żyć w świecie pełnym murgu.

— Teraz zaniesiemy jedzenie i przyjrzyjmy się im bliżej.

Gdy stworzenia wypełzły na błoto, by chwytać kawałki mięsa, nikt nie miał wątpliwości, że to niedojrzałe hèsotsany. Kerrick czuł, że to, co miasto niegdyś dostarczało ich wrogom, dostaną teraz oni. Sanone zgadzał się z nim, a z każdym odkryciem przyszłość rysowała się im wyraźniej.

Łowcy znaleźli schronienie przed deszczem w jednej z nie spalonych budowli. Wkrótce zresztą deszcze ustały, choć noce były nadal chłodne. Sanone spędzał wiele czasu na głębokich rozmyślaniach, często wychodził, by badać model miasta, a także plastyczną mapę lądu rozciągającego się na zachód od oceanu. W końcu doszedł do pewnych wniosków, na temat których bardzo długo naradzał się z innymi mandukto. Gdy doszli do porozumienia, posłali po Kerricka.

— Podjęto decyzję — powiedział Sanone. — Trudziliśmy się ciężko nad zrozumieniem ścieżki Kadaira i wreszcie wszystko stało się jasne. Rozumiemy teraz, że gdy Kadair, przybrawszy postać masto-donta, kształtował świat, gdy stąpał ciężko po ziemi, zostawiając w litej skale głębokie ślady, zostawił wówczas ścieżkę, którą moglibyśmy podążać, lecz brakowało nam mądrości. Jesteśmy jego dziećmi i uczymy się go naśladować. Przyprowadził cię do nas, przywiodłeś z sobą mastodonta jako przypomnienie, skąd się wywodzimy i gdzie znajduje się nasz cel. Karognis wysłał murgu, by nas zniszczyły, lecz wtedy Kadair obdarował nas mastodonem, który poprowadził przez lodowe góry do tego miejsca, gdzie dokonaliśmy zemsty na tych stworach. Zostały zniszczone, a to miejsce spłonęło. Wypaliło się jednak tylko zło, a całą resztę zostawił nam do wykorzystania. Wiemy teraz, że nasza dolina jest tylko postojem na szlaku, czekaliśmy w niej, aż Kadair wydepcze dla nas nową ścieżkę. Przyszłość leży tutaj. Zbierzemy się dziś wieczorem, wypijemy porro, a Kadair przyjdzie do nas. Potem o świcie najlepsi łowcy znajdą drogę prowadzącą stąd, z Deifoben, wzdłuż ocenau na zachód, drogę okrążającą lodowe góry od południa, drogę, którą szły murgu, by nas napaść. Gdy ją poznamy, przybędzie tu nasz lud, a miejsce to stanie się naszym domem.

Tej nocy Kerrick pił z innymi sfermentowane porro i ponownie poczuł, jak ogarniają go dziwne moce; wiedział, że mandukto są rzeczywiście potężni, a to co robią, jest słuszne. Chciał im to powiedzieć, z trudem się podniósł. Stał zataczając się i krzyczał ochryple:

— To miasto się odrodzi, będziecie tu, a ja z wami, będziecie tu, a ja będę Tanu i Yilanè, tak samo jak to miasto.

Mandukto zgodzili się z tym, zaakceptowali sposób, w jaki się poruszał, gdy mówił, choć, oczywiście, nie rozumieli go, bo używał języka Yilanè. Obcy język sprawiał jednak, że jego słowa wydawały się bardziej dobitne.

Następnego ranka Kerrick spał do późna. W głowie mu huczało przy każdym ruchu, dlatego nie otwierał oczu i po raz pierwszy od odejścia łowócw na północ pomyślał o Armun. Musi ją tu do siebie sprowadzić. Zrobiło się już jednak za późno — gdyby teraz wyruszył, musiałby wędrować przez śniegi; lepiej poczekać tu w cieple. Także Armun nie mogłaby iść w mrozie. A dziecko, zapomniał o nim, dziecko musi zostać pod osłoną namiotu do końca zimy. Teraz nie może więc nic zrobić. Gdy dni zaczną się wydłużać, pomyśli o tym znowu. Na razie potrzeba mu zimnej wody, by oblać głowę.

Armun obmyśliła swą ucieczkę w najdrobniejszych szczegółach. Wiedziała, że Herilak wyśle za nią szybkich łowców, wiedziała też, że w żaden sposób im nie umknie. Dlatego musi ich przechytrzyć, uciec w sposób, jaki nie przyjdzie im do głowy. Nikt nie zwracał uwagi na jej wychodzenie poza obozowisko, mogła więc powolutku z pomocą Harla wynieść wszystko, co było jej potrzebne. Po dokonaniu tego i zakończeniu przygotowań nadeszła pora odejścia. O zmroku zaciągnęła poły namiotu, wygasiła ogień, wszystko wyglądało, jakby położyli się wcześniej spać.

Gwiazda poranna ledwo wychynęła nad horyzont, gdy wstała, wzięła ciągle śpiące dziecko, dała Harlowi do niesienia futra i wyszła w noc. W świetle gwiazd przemknęli cicho między namiotami pogrążonych w śnie sammadów, trzymając się wydeptanych ścieżek. Minąwszy ciemne kształty mastodontów skierowali się na skaliste wzgórza okalające obozowisko od północy. Wszystko, co było im potrzebne, ukryła w głębokiej szczelinie skalnej pod zwisającym występem.

Pozostali tam trzy dni i trzy noce. Mieli suszone mięso i ekkotaz, zamknięte pęcherze z mięsem murgu, a wodę czerpali z pobliskiego strumienia. W dzień, ukryta przed oczyma wszystkich, wycięła długie kije. Zrobiła z nich włóki, na które załadowała zapasy. Czwartego dnia znów wstali przed świtem. Arnwheet gaworzył radośnie uwiązany bezpiecznie na włókach. Harl wziął swój łuk i strzały, Armun uniosła kije włóków i rozpoczęła długą wędrówkę. Szli na południe przez puszczę, okrążając z dala obozowisko, po południu przecięli szlak wydeptany przez sammady w czasie wyprawy na północ od obozowiska. W koleinach wyrosła świeża trawa, nie była jednak w stanie skryć głębokich śladów wyrytych przez drągi włóków i kopyta mastodontów. Harl pobiegł naprzód tropić sarnę, a Armun pochyliła się nad kijami i ruszyła na wschód. Kołysane równym ruchem dziecko zapadło w sen.

O zmierzchu stanęli, zjedli coś na zimno, bo nie odważyli się rozpalić ogniska i zasnęli owinięci w futra.

Nie było im łatwo, ale nigdy nie sądziła, że zabiera się do czegoś łatwego. Gdyby szlak nie prowadził przez równinę, nigdy by go nie pokonali. Czasami, gdy droga wiodła pod górę, pomimo wysiłku wkładanego w ciągnienie włóków, przebywała jedynie drobną część odcinka pokonywanego w jeden dzień przez sammady. Nie dopuszczała, by to ją martwiło ani by zmęczenie weszło między nią a to, co musiała zrobić. Każdego wieczora Harl zbierał chrust i rozpalali ognisko, przygotowywali ciepły posiłek. Bawiła się z dzieckiem i opowiadała mu historyjki, którym z wielką uwagą przysłuchiwał się Harl. Dzieci nie bały się mroku rozpoczynającego się tuż za kręgiem światła od ogniska i ciągnącego się bez końca. Nie dopuszczała też do siebie żadnych lęków. Spała z włócznią, a ognisko paliło się przez całą noc.

Przez wiele dni świeciło słońce, potem zaczęły się obfite letnie deszcze. Trwały tak długo, aż błotnisty szlak stał się nie do pokonania dla włóków. W końcu zbudowała szałas z pokrytych liśćmi gałęzi i wpełzła do niego. Potrzebowała odpoczynku, choć żałowała straconego czasu. Lato trwało zbyt krótko. Harl wychodził codziennie na polowanie — pewnego wieczoru wrócił z królikiem. Od razu obdarła go ze skóry i upiekła, a świeże mięso bardzo im smakowało. Deszcze w końcu ustały, a ziemia na tyle podeschła, by mogli znów ruszyć w drogę. Już jednak następnej nocy, tuż przed świtem, szron pokrył bielą źdźbła traw. Znów zbliżała się zima. Pomyślała z goryczą, że nigdy nie pokona długiej drogi wzdłuż brzegu przed nastaniem zimy. Pakując włóki, spostrzegła, że dosięgnął ich następny cios. Śmiercio-kij zdechł, zabity chłodem, jego maleńka gęba była szeroko otwarta. Jako stworzenie południa, nie mógł przeżyć zimna. Była to zapowiedź tego, co ich czekało.

Tej nocy, gdy obaj chłopcy dawno już spali, ona ciągle leżała w swych futrach, wpatrując się w migające światła gwiazd. Księżyc zszedł, a gwiazdy sterczały nad nią jak ogromna misa. Rzeka tharmów sięgała od wschodu do zachodu. Każdy gwiazda była tharmem zmarłego łowcy, który tkwił tam w blasku zimnego światła. Żaden z nich nie mógł jej jednak pomóc. Może głupio zrobiła, wybierając się na tę beznadziejną wędrówkę, narażając życie nie tylko swoje, ale i dwojga dzieci. Za późno jednak na żale. Już się stało. Jest tu. Musi teraz zdecydowć, co robić dalej. Czy ma jakiś wybór? Ortnar powiedział jej, że może czekać na Kerricka na brzegu, ale to bzdura, szukał jedynie usprawiedliwienia dla siebie, że nie poszedł z nią. Nie ma tylu zapasów, by przetrwć zimę na wybrzeżu, nie ma namiotu, niczego, by poradzić sobie z chłodami. Ma więc do wyboru — zatrzymać się tam i zamarznąć albo ruszyć na południe i po drodze zamrznąć. Trudno było liczyć, że będzie szła na południe szybciej od zim. Po raz pierwszy od opuszczenia obozowiska poczuła łzy w oczach. Wściekła na swą słabość otarła je, przekręciła się na bok i zasnęła, bo potrzebowała na jutro całej swej siły.

Następnej nocy spadł pierwszy śnieg, rano strzepała go z futer, zwinęła je i związała. Tego wieczoru, podczas posiłku, zobaczyła, że Hart wpatruje się w nią przez ogień.

— Jedz — powiedziała. — Mięso murgu i mnie nie smakuje, lecz daje siły.

— Nie chodzi o mięso — odparł — lecz o śnieg. Kiedy dotrzemy do miejsca, o którym nam opowiadałaś, gdzie czeka na nas Kerrick?

— Chciałabym wiedzieć… — Pogładziła go po jasnych włosach, dostrzegła podkrążone oczy. Miał jedenaście lat, był silnym chłopcem, lecz szli już zbyt długo. — Śpij już, musimy nabrać sił, by rano ruszyć dalej.

Tej nocy nie padał śnieg, lecz poprzedni ciągle leżał na ziemi i nie tajał. Mimo pogodnego dnia słońce nie dawało wiele ciepła. Droga wiodła teraz doliną rzeki i była pewna, że poznaje to miejsce. Sammady obozowały tu kiedyś niedaleko oceanu. Armun zdawało się nawet, że czuje w powietrzu zapach soli — przynosił go wiejący w twarz wiatr.

Tak, była tu, białe grzywacze wbiegały na plażę leżącą tuż pod klifem. Z opuszczoną głową ciągnęła wytrwale włóki. Zatrzymała się dopiero na ostrzegawczy krzyk Harla.

Miała przed sobą pokrytą darnią ziemiankę, wykopaną u podstawy osłaniającego urwiska. Przed nią stał owinięty futrami łowca. Nie ruszał się, najwidoczniej równie jak ona zaskoczony spotkaniem. Już miała do niego zawołać, gdy słowa uwięzły jej w gardle.

To nie był Tanu, inaczej się ubierał, a twarz…

Pokrywała ją sierść. Nie była to broda u dołu twarzy, lecz sierść, miękka brązowa sierść, która porastała całą głowę.

Загрузка...