ROZDZIAŁ XLV

Pierwsze wiosenne deszcze przyniosły niemiłą zmianę w dolinie Sasku. Cienkie kiedyś pnącza zwisające z krawędzi kamiennych ścian stały się pączkującymi łodygami opadającymi co dzień coraz niżej. Nie dawało się ich spalić, próbowali tego nieraz, trudno też było się do nich zbliżyć, ze względu na jadowite ciernie. Widać było jak na pnączach dojrzewają i nabrzmiewają zielone, trujące owoce.

— Co się stanie, gdy owoce opadną? Co ukryły w nich murgu? — spytał Herilak, spoglądając na rosnący w górze gąszcz.

— To może być wszystko — odparł Sanone, jego słabszy niż zwykle głos dobiegał z trudem, jak nigdy odczuwał brzemię licznych lat. Mandukto i sammadar oddalili się od innych, często tak teraz robili, by szukać odpowiedzi na problemy nie mające rozwiązania. Sanone spoglądał ze wstrętem na splątany gąszcz otaczający górą ściany doliny. — Może z nich wydobyć się wszystko, trucizna, śmierć, zmieniają się nieustannie. Albo są w nich jedynie nasiona, z których wyrosną dalsze. To też będzie groźne.

— Wczoraj w rzece woda ledwo płynęła. Dziś wyschła zupełnie.

— Mamy wiosnę, wody nie brakuje.

— Chcę sprawdzić, co się stało z rzeką; musimy wiedzieć. Zabiorę dwóch łowców.

— Pójdzie też z tobą młody mandukto. Otul się w tkaninę, owiń nogi i stopy.

— Wiem — odparł ponuro Herilak. — Zmarło następne dziecko. Wystarczy poruszyć piasek, by wyskoczyły kolce, są bardzo trudne do zauważenia. Musieliśmy zapędzić mastodonty do strzeżonej zagrody. Jedzą wszystko, co zielone. Jak to się skończy?

— Koniec może być tylko jeden — powiedział Sanone cicho i głucho. Odwrócił się i odszedł.

Herilak poprowadził swój mały oddział obok straży i zapory zamykającej dolinę. Było mu gorąco w osłonie tkanin, ale musiał chronić ciało. Murgu trzymały się z daleka, atakowane zawsze się wycofywały, ale miotacze-strzałek rosły teraz wszędzie.

Szli ostrożnie dnem doliny wzdłuż wyschłego łożyska rzeki, jej muł zdążył już stwardnieć. Coś się przed nim poruszyło i Herilak uniósł śmiercio-kij, lecz nic nie dostrzegł, słyszał jedynie tupot uciekających nóg. Po kilku dalszych zakrętach doszli do zapory.

Od ściany do ściany, niby pionowa dżungla, rozciągała się splątana masa pnączy i innych roślin, pokrytych jaskrawymi kwiatami. Przez tę żywą tamę przesączał się maleńki strumyk wody, rozlewał w sadzawkę u stóp zapory.

— Możemy to ściąć, spalić — powiedział Sarotil. Herilak powoli pokręcił głową, twarz ściemniała mu z gniewu, nienawiści i rozpaczy.

— Ścięta, wyrośnie znowu. Nie płonie. Jeśli podejdziemy bliżej, wpadniemy na trujące kolce. Chodźcie, muszę sprawdzić, gdzie po-dziewa się woda.

Gdy wychodzili z suchego koryta, rozległ się świst strzałek, które wbijały się w ich ubrania. Herilak strzelił również i szybko podbiegł. Murgu nie było. Mandukto wskazał na krzak, chwiejący się jeszcze po uwolnieniu z obciążenia, jego długie korzenie zwisały ze zbocza.

— Nadeptując na korzenie wyzwoliliśmy pułapkę. Cały czas sadzą wokół nas te rośliny, coraz ich więcej.

Nie było nic do dodania. Ominęli jeden krzak, potem następne i szli wysokim brzegiem, aż żywa tama znalazła się pod nimi. Utworzyło się za nią małe jezioro, które podmyło leżący dalej brzeg. Rzeka znalazła sobie nowe koryto przez pustynię, z dala od doliny.

Dobrze, że mieli jeszcze źródło z czystą wodą.

Gdy znaleźli się znowu za względnie bezpieczną zaporą, ostrożnie wyjęli trujące strzałki i zrzucili krępujące ich warstwy tkaniny. Herilak zastał Sanone w ich zwykłym miejscu spotkań i powiedział mu o swych odkryciach.

— Nawet przez chwilkę nie widzieliśmy murgu, nauczyły się trzymać od nas z dala.

— Należy przerwać tamę…

— To bezskuteczne. Odrośnie znowu. Pnącza z każdym dniem zbliżają się do doliny. Trzeba sobie to powiedzieć. Murgu dowiedziały się wreszcie, jak nas pokonać. Nie w bitwie, lecz przez powolny, nie powstrzymany rozrost trujących roślin. W końcu zwyciężą. Nie możemy ich powstrzymać, jak nie da się zatrzymać przypływu.

— Przypływ codziennie się cofa.

— Murgu nie. — Herilak opadł na ziemię, czując się pokonany, stary i zmęczony jak mandukto. — Zwyciężą, Sanone, zwyciężą nas.

— Nigdy nie słyszałem u ciebie takich słów, silny Herilaku. Czeka nas bitwa. Prowadziłeś nas przedtem, wygrywałeś.

— Teraz przegramy.

— Przejdziemy pustynią za zachód.

— Pójdą za nami.

Sanone spojrzał na zgarbione ramiona wielkiego łowcy i czując jego rozpacz, złamał się. Czy Kadair pragnie zetrzeć Sasku z powierzchni ziemi? Czy po to szli śladami mastodonta, by znaleźć na ich końcu zagładę? Nie mógł w to uwierzyć. Ale jak można wątpić?

Niespokojne okrzyki przerwały mu ponure rozmyślania. Obejrzał się, by sprawdzić, co oznaczają. Łowcy biegli ku nim wskazując rękoma i krzycząc. Herilak chwycił śmiercio-kij, skoczył na nogi. Z wielkim hukiem wyschłym łożyskiem gnała żółta od mułu ściana wody i szybko wypełniała koryto. Przerażeni Sasku i Tanu uciekali przed pędzącą masą.

— Tama pękła! — zawołał Herilak. — Czy wszyscy są bezpieczni?

Sanone przyglądał się rwącej przez dolinę mętnej wodzie, nie dostrzegł w niej ciał, jedynie wymyte krzaki i inne śmieci. — Rzeka pozostała w starych brzegach. Widzisz, już opada. Jest jak zawsze.

— Póki nie odbudują tamy, nie odtworzą jej. To nic nie znaczy.

Nawet ten nieoczekiwany widok nie był w stanie rozproszyć rozpaczy Herilaka. Stracił wszelką nadzieję, gotował się na śmierć. Nie uniósł nawet głowy, gdy wokół rozległy się krzyki, rozejrzał się dopiero wtedy, gdy Sanone szarpnął go za ramię.

— Coś się stało — zawołał mandukto, po raz pierwszy z nadzieją w głosie. — Pnącza, spójrz na pnącza! Kadair nie porzucił nas, nadal podążamy jego śladami.

Wysoko nad nimi masa pnączy oderwała się od urwiska, zadrżała i spadła na dno doliny wzbijając pył. Gdy opadł, zobaczyli, że podtrzymujące je, grube łodygi są szare i popękane. Woskowane, zielone liście w oczach opadały i traciły połysk. W oddali oderwała się następna wielka plątanina pnączy i ześlizgnęła się do doliny.

— Coś się tam stało, coś niezrozumiałego — powiedział Herilak, wyrwany z rozpaczy przez zaskakujące wydarzenia. — Muszę sprawdzić.

Z nastawionym śmiercio-kijem biegł doliną, wspiął się na barykadę. Po drugiej stronie rzeki urwiska przeciwnego brzegu odległe były jedynie o strzał łuku. Coś się na nich poruszyło; przyklęknął z wycelowaną bronią. Na szczycie ściany pokazało się murgu, potem dalsze. Ich wstrętne dłonie o dwóch kciukach były puste. Stały bez ruchu, gapiąc się rozszerzonymi oczami.

Herilak opuścił broń. Były za daleko, chciał zresztą zrozumieć, co się dzieje.

Przyglądały mu się w milczeniu, jak i on im. Rozdzielała ich szeroka rzeka, lecz przepaść dzieląca była szersza od morza. Herilak nienawidził murgu i wiedział, że szparki ich oczu lśniły od takiej samej nienawiści. Co się więc stało? Dlaczego zerwały tamę, zwaliły pnącza?

Duże murgu, stojące najbliżej, odwróciło się i poruszyło rękoma w nagłym skurczu, gdy podeszło drugie i coś podało. Pierwsze chwyciło to w obie dłonie, spojrzało — potem zwróciło wzrok na Herilaka. Wykrzywiło otwarte usta w niezrozumiałym uczuciu, okręciło się na pięcie i rzuciło trzymany przedmiot przez zwężenie doliny. Herilak patrzył, jak wznosi się powoli, uderza w zaporę i niknie wśród skał.

Gdy spojrzał znów na urwisko, murgu już nie było. Łowca czekał, lecz nie powróciły. Dopiero wtedy zszedł po ścianie zapory i stanął nad rzuconym mu przedmiotem. Z sapaniem przyłączył się do niego Sanone.

— Widziałem… to — powiedział. — Stały i patrzyły się na ciebie, nic nie robiły, rzuciły coś tylko — potem odeszły. Co to jest?

Był to jakiś pęcherz w kształcie dyni, szary i gładki. Herilak trącił go nogą.

— To może być niebezpieczne — ostrzegał go Sanone. — Uważaj.

— To może być wszystko — łowca uklękną i dotknął palcem. — Jest tylko jeden sposób sprawdzenia.

Odłożył śmiercio-kij i wyciągnął kamienny nóż, sprawdził kciukiem jego ostrze. Przerażony Sanone cofnął się, gdy Herilak nachylił się i naciął pęcherz.

Skóra zewnętrzna była twarda. Przycisnął mocniej i pociągnął nożem, aż nagle ustąpiła. Wyciekł z niej pomarańczowy płyn.

W środku było coś ciemnego. Herilak wyciągnął to czubkiem noża. Sanone stał obok, przyglądał się pilnie.

Patrzył na ukryty wewnątrz srebrny nóż Kerricka. Nóż z gwiezdnego metalu, który zawsze nosił na szyi.

— To Kerricka — powiedział Sanone. — Nie żyje. Zabiły go, zabrały mu nóż i przysłały jako znak jego śmierci.

Herilak wziął ostrze i uniósł wysoko, aż zalśniło w słońcu.

— Tak, to znak — ale mówi nam, że Kerrick żyje! On to sprawił — nie wiem jak — ale to on. Nie zginął na północy, lecz żyje. I pokonał murgu. — Herilak rozłożył ramiona w geście obejmującym całą dolinę.

— To wszystko dzięki niemu. Pokonał je. Przerwały tamę i zniszczyły swe pnącza — a teraz odeszły. Tak mówi nóż. Możemy tu zostać. Dolina znów należy do nas.

Trzymał nóż wysoko w świetle słońca, krzyczał z radości i obracał nim tak, że lśnił i rzucał błyski.

— Zwyciężyliśmy! Zwyciężyliśmy!


— Przegrałaś, Vaintè — powiedziała Lanefenuu, patrząc jednym okiem na stojącą przy niej wyprostowaną postać, drugim na ohydne, pokryte futrem ustuzou tkwiące po drugiej stronie doliny, które przyglądało się im również. Potem skinęła na Akotolp, by podeszła. — Czy zniszczenie się dokonało?

Uczona ustawiła kończyny w wykonanie-jak-polecono.

— Wypuszczono wirus. Jest nieszkodliwy dla innych roślin i zwierząt, lecz oznacza pewną śmierć dla wszystkich świeżo zmutowanych komórek. Zginą. Wirus pozostanie w ziemi, tak iż zginą również niedojrzałe nasiona.

Vaintè ledwo zauważyła Akotolp, odepchnęła ją na bok, by podejść bliżej do eistai i zaprzeczyć jej ostatnim słowom.

— Nie możemy przegrać. Muszą być zniszczone.

Mówiła tak gwałtownie, że ruchy towarzyszące jej słowom czyniły całą wypowiedź niewyraźną. W ostatnim geście zwróciła się do Lanefenuu, grożąc jej każdym swym ruchem.

— Nie można przerwać walki. Nie możesz jej zakończyć. Wyrażenia były tak mocne, że Akotolp odskoczyła z krzykiem przerażenia, a przyglądające się Yilanè uniosły broń w obawie o bezpieczeństwo Lanefenuu. Odesłała je machnięciem ręki, po czym zwróciła się ze wstrętem do Vaintè.

— Ustuzou-Kerrick zna cię dobrze, Vaintè. Powiedziało, że mnie nie posłuchasz, że zlekceważysz me rozkazy, jeśli nie przekażę ich osobiście. Miało rację. Nie posłuchałaś mnie, Vaintè, choć przysięgałaś być mą fargi.

— Nie możesz tego zrobić…

— Już zrobiłam! — ryknęła wściekle Lanefenuu, tracąc całą cierpliwość. Inne Yilanè uciekły. — Chcesz mi się sprzeciwić? A więc mój ostatni rozkaz dla ciebie to śmierć — posłuchasz go. Umrzyj, wyrzutku, umrzyj!

Vaintè odwróciła się i cofnęła. Lanefenuu stała krok przed nią, jej rozpalona pierś drżała z wściekłości.

— Co to znaczy? Nie umierasz! Stałaś się jedną z tych, których nienawidzisz. Jesteś Córą Zniszczenia. Nie chcącym-umrzeć-wyrzutkiem. Dołączyłaś do tych, którymi się brzydziłaś. Sprawię, że umrzesz. Wszystkie obecne słuchają rozkazów!

Umykające Yilanè stanęły, odwróciły się, chwyciły za broń. Zimny rozsądek przebił się przez gniew Vaintè ; zwróciła się szybko do Lanefenuu, plecami do innych, mówiła cicho i poruszała rękoma, na tyle tylko, by była rozumiana.

— Wielka Lanefenuu, eistao Ikhalmenetsu, rządząca z mocą, służąca ci Vaintè korzy się nisko. Zawsze wypełniam twe polecenia.

— Nie posłuchałaś rozkazu, nie chcesz umrzeć, Córo Śmierci — syknęła.

— Posłuchałabym, ale nie mogę. Żyję, by ci służyć.

— Wątpię. Każę cię zabić.

— Nie próbuj — w słowach Vaintè była teraz zimna groźba. — Są tu Yilanè, które zapomniały o Ikhalmenetsie, służą mi wiernie, może nawet widzą we mnie swą eistaę. Nie wystawiajmy na próbę ich lojalności — może to okazać się bardzo niebezpieczne.

Lanefenuu przepełniał chłodny gniew, była bliska wybuchu, patrzyła na stojącą przed nią istotę, rozważała jej groźby. Jednocześnie przyglądała się zmieszanym Yilanè. Przypomniała sobie o zagrożeniu dla Ikhalmenetsu, które zawiodło ją tak daleko od otoczonego-morzem miasta. W słowach jadowitej Vaintè może tkwić wiele prawdy. Lanefenuu odezwała się wreszcie cicho.

— Żyj. Na razie. Wrócimy do Ikhalmenetsu, pojedziesz ze mną.

Nie ufałabym ci, gdybyś została tu sama. Koniec z wojną z ustu-zou. Nie znajdziesz się też więcej w moim mieście. Jesteś wygnana z Gendasi*, z Alpèasaku, zabraniam ci na zawsze stawać przede mną. Gdybym mogła wrzucić cię do morza, zrobiłabym to. Nie zrobię tego jednak, bo inne by się dowiedziały. Zostaniesz wysadzona sama — zupełnie sama — na brzegu Entoban*, z dala od jakiegokolwiek miasta Yilanè. Będziesz znów jak fargi. To zrobię, taki czeka cię los. Masz coś do powiedzenia?

Vaintè nie ośmieliła się wyrazić swych uczuć — bo jedna z nich musiałaby zginąć. Nie może tak ryzykować. Z całą siłą powstrzymywała swe ciało; musiała naprężać mięśnie do ostateczności, by unieść kciuk i wyrazić zgodę.

— Dobrze. Teraz opuścimy to miejsce ustuzou i będę z radością liczyła dni, aż nadejdzie jutro jutra, w którym zobaczę cię po raz ostatni.

Wspięły się na swe wierzchowce, towarzyszące im fargi na uruktopy i odjechały. Gdy opadł powoli wzbity przez nie kurz, na drodze nie pozostał żaden ślad.


— Miałam w nocy sen — powiedziała Armun. — Był tak wyraźny, że widziałam barwy liści i nieba, czułam nawet dym z ogniska.

Stała na dziobie ikkergaka, przymykała oczy w blasku zachodzącego słońca. Kerrick stał za nią, otulał ją ramionami, cieszył się, że jest tak blisko. Odwróciła się, by spojrzeć w jego ogorzałą od wiatru twarz.

— Alladjex zawsze słuchał, gdy opowiadano mu sny — powiedziała. — Potem tłumaczył, co oznaczają.

— Stary Fraken był głupi. Podburzał.

— Uważasz więc, że mój sen jest nieprawdziwy? W jej głosie wyczuł ból, pogładził ją po długich włosach, uspokajał.

— Sen może być prawdziwy — na pewno. Nie śnimy bez powodu. Chodziło mi tylko o to, że możesz sama go wytłumaczyć, nie potrzebujesz starego, by ci powiedział to, co wiesz sama. O czym był ten sen?

— Znaleźliśmy się znowu nad okrągłym jeziorem. Arnwheet jadł upieczone przeze mnie mięso. Dziewczynka Darras także, była już większa, niż ją pamiętam.

— Jest teraz starsza. Czy widziałaś we śnie Harla i Ortnara?

— Ortnar był tam, siedział i jadł również, chora ręka zwisała mu z boku. Ale chłopca brakowało. Czy oznacza to, że nie żyje? Wyczuł lęk w jej głosie i odparł szybko:

— To wygląda na prawdziwy sen. Mówiłaś, że widziałaś w nim kolor nieba, musiał to więc być dzień. Harl na pewno wyszedł na polowanie.

— Oczywiście — roześmiała się głośno z ulgą. — A może to tylko sen wywołany nadzieją?

— Nie! Jest prawdziwy. Widziałaś, co nas czeka, widziałaś jezioro, do którego zdążamy, i wszystkich, którzy tam na nas czekają. I są bezpieczni.

— Chcę tam być.

— Ikkergak płynie szybko, minęły już wiosenne sztormy. Wkrótce się tam znajdziemy.

— Jestem szczęśliwa. Nie chciałam urodzić drugiego dziecka na zimnej północy.

Mówiła spokojnie, ze szczęściem i radością, a on śmiał się głośno z zadowolenia, podzielał jej myśli i uczucia, przytulił ją mocno do siebie. Nigdy się nie rozstaną, już nigdy. Lekko burząc jej włosy, czuł spokój, zrozumiał, że będzie mu towarzyszył od tego poranka w Ikhalmenetsie, kiedy to nagiął eistaę do swej woli, zmusił ją do zaprzestania ataków na sammady. Ten jeden czyn usunął dręczące go tak długo lęki, wygnał wszystkie demony kryjące się w głowie.

Płyną nad jeziora, wracają do jego sammadu. Znów stanie się on pełny.

Ikkergak kołysał się na długich falach, skrzypiały jego rozporki, przed dziobem wzbijała się piana. Na rufie rozległ się nagły śmiech, gdy jakiś Paramutanin usiadł przy sterującym Kalalequ. Dla nich była to łatwa żegluga, dobra zabawa. Znów się roześmiali.

Niebo było czerwone, zapowiadało dobrą pogodę, ławica tkwiących wysoko chmur podróżowała w zachodzącym słońcu.

Świat był spokojny.


Daleko na południu, w świecie, który opuszczali, Vaintè stała w morzu, obmywana ciepłą wodą. Patrząc na uruketo niknące w czerwonym, zachodzącym słońcu, wykrzywiła ramiona w krzyku nienawiści, wygięła kciuki aż do bólu. Była sama, nikt nie słyszał jej głośnego wołania, nie pomagał, nie podzielał jej uczuć. Była sama.

Może to i lepiej. Nienawiść ciągle dodaje jej sił, niczego więcej nie potrzebuje. Przed nią jutro i jutro jutra, przyszłe dni układają się jak kamyki na plaży. Wystarczy ich, by dokonała to, co sobie przysięgła.

Odwróciła się, wyszła z oceanu na nie tknięty piasek. Ściana dżungli była mocna i nieprzystępna. Skręciła i ruszyła wzdłuż brzegu, pozostawiając na piasku równy rząd śladów. W zapadającym zmierzchu szła powoli i wytrwale.

Загрузка...