ROZDZIAŁ XLII

Wybrzeże Entoban* na wschodnim horyzoncie było mrocznym paskiem ledwo widocznym w świetle. Gdy łódź wspinała się na fale, dostrzegali szczyty leżących w głębi lądu, pokrytych śniegiem, wysokich gór, nadal zalanych czerwonym blaskiem zachodzącego słońca. Wiart słabł, ledwo wydymał żagiel.

Kerrick zerknął na Kalaleqa opierającego się na wiośle sterowym i odezwał się jeszcze raz, tym razem starannie dobierając słowa, pilnując się, by nie wpaść w gniew:

— Woda prawie się skończyła.

— Nie chce mi się pić.

— Ale ja jestem spragniony. I Armun. Musimy wylądować i napełnić bukłaki.

Mimo zapadającego zmroku Kerrick dojrzał, jak drży ciało Kalaleqa, jak nastroszyła się wokół jego szyi sierść. Ubranie zrzucił już przed wieloma dniami, gdy tylko zaczęło się robić cieplej. — Nie — powiedział i zadrżał ponownie. — To ziemia murgu. Widziałem je raz, zabijałem. Nigdy więcej. Gorąco mi, musimy wracać na północ.

Naparł na wiosło i żagiel załopotał, gdy łódź zawróciła. Bardziej rozgniewany niż uprzednio Kerrick ruszył do steru, lecz stanął, gdy Armun położyła mu dłoń na ramieniu.

— Pomówię z nim — szepnęła. — Krzykiem niczego nie osiągniesz, widzisz przecież.

— Dobrze, pomów — odepchnął jej dłoń i zaczął mocować żagiel. — Przekonaj go. Musimy zdobyć słodką wodę.

Kalaleq zadygotał pod jej dotknięciem, głaskała go po ramieniu, aż przestał drżeć.

— Mnóstwo wody — mruknął.

— Wiesz, że to nieprawda. Niedługo skończy się zupełnie, musimy lądować.

— Na wyspach, gdy zawrócimy, nie na tym brzegu. Pogłaskała go znowu, mówiła jak do dziecka.

— Nie wiemy, ile jeszcze zostało do wysp, nie możemy też zawrócić. Nie spodobałoby się to duchowi wiatru. Na razie zsyła nam pomyślne wiatry.

— Nie dziś, nie wczoraj.

— Bo usłyszał cię i wpadł w gniew.

— Nie!

Kalaleq przytulił się do niej, zrozumiała, co robi, i pozwoliła mu błądzić rękoma pod jej lekkim strojem, położyć je na nagich plecach. Nie odepchnęła go, nie pora. W mroku Kerrick nie mógł nic widzieć. Muszą dobić do brzegu pomimo lęków Kalaleqa. Teraz on sprawiał największy kłopot, bo rejs na południe rozproszył złe myśli Kerricka. Wpędził je za to do głowy Paramutanina! Teraz jego musi podtrzymywać na duchu, musi być nadal silna. Wiedziała dobrze, jak to robić. Łowcy Tanu i mężczyźni Param u tanów niewiele się różnili; łatwo wpadali w gniew, byli zażarci w walce, ulegali nastrojom. Ona musi to znosić. Ulegać, gdy to konieczne, upierać się, gdy tak trzeba. Przedtem musiała pomagać Kerrickowi, teraz jemu. Kalaleqowi było tego za mało. Wodził po niej dłońmi, przesunął je z pleców — aż odepchnęła go łagodnie.

— Kalaleq nie bał się wielkiego ularuaqa pływającego po morzach północnych — powiedziała. — Jest najpotężniejszym zabójcą ularuaqow, jego silne ręce żywią nas wszystkich.

— Tak — przyznał i znów po nią sięgnął, lecz się cofnęła.

— Kalaleq zabił nie tylko ularuaqa ale i murgu. Widziałam, jak zabijał murgu. To wielki zabójca murgu!

— Tak — powiedział głośniej. — Tak! — dźgnął niewidoczną włócznią. — Tak, zabiłem je, ja je zabiłem!

— Nie musisz się więc ich bać, gdy je spotkasz, zabijesz znowu.

— Oczywiście! — Jego nastrój zmienił się całkowicie, młócił pięściami po owłosionych piersiach.

— Potrzebujemy wody — do brzegu. Może natrafimy na jakieś murgu do zabijania.

Spojrzał na wiatr i splunął ze smutkiem. Klnąc odczepił wiosła i włożył w dulki.

— Za słaby wiatr, za niski żagiel. Pokażę warn, jak się wiosłuje. Ale nie miał okazji tej nocy.

Wkrótce zaczął dyszeć i oblewać się potem. Pozwolił, by Armun napoiła go resztką wody. Jego miejsce zajął Kerrick, naparł mocno na wiosła, kierując się do brzegu. Kalaleq zapadł w niespokojny sen, a Armun miała nadzieję, że obudzi się w lepszym humorze. Noc była cicha i ciepła, gwiazdy kryły się za niskimi chmurami. Gdy Kerrick się zmęczył, Armun zastąpiła go przy wiosłach, tak iż stale zbliżali się do brzegu. Wyłaniający się na krótko księżyc pozwalał im na sprawdzanie kursu. W czasie snu Kalaleqa zmieniali się przy wiosłach, aż usłyszeli w oddali szum przyboju. Kerrick stanął na dziobie, próbując coś wypatrzeć poza pianą fal wbiegających na brzeg.

— Wygląda to na plażę, a nie na skały, fale są niewysokie. Czy mamy płynąć prosto?

— Obudź Kalaleqa. Niech on zdecyduje.

Paramutanin obudził się natychmiast, na szczęście nie trapił go żaden z wcześniejszych lęków. Wspiął się na maszt, powąchał wiatr i opuścił rękę.

— Lądujemy — powiedział zdecydowanie. — Wiosłuj prosto, ja będę sterował.

Wkrótce dojrzał zatoczkę i skręcił ku niej, potem skierował łódź między piaszczystymi łachami do ujścia strumienia czy rzeczki.

— Nikt nie zna łodzi, nie zna oceanu tak jak Kalaleq!

— Nikt — przytaknęła szybko Armun, nim Kerrick zdołał zgasić odzyskaną pewność siebie Paramutanina. Miał już coś powiedzieć, lecz przezornie z tego zrezygnował. Wiosłował, aż łódź zazgrzytała o dno, wtedy wyskoczył z niej z liną i wyciągnął na brzeg.

Woda u ujścia była słona, ale trochę dalej w górze nurtu stała się nagle świeża i słodka. Pił ją ze złączonych dłoni, potem zawołał pozostałych. Kalaleq rozkoszował się przyjemnym chłodem, zapominając o wcześniejszym strachu. Wciągnęli łódź, jak mogli najdalej i umocowali, potem padali wyczerpani. Bukłaki napełnią rano. Bladym świtem Kerrick szarpaniem za ramię zbudził Armun.

— Tam — pokazał. — Chodź szybko.

Kalaleq leżał za wysoką wydmą, machał włócznią i wykrzykiwał głośne wyzwiska, ale uważał, by nie wychylić się poza osłonę. Podbiegli do niego, opadli i podpełzli do szczytu, by zza niego wyjrzeć.

Morzem, tuż przy brzegu, przepływało powoli wielkie zwierzę z wysoką płetwą. Przed nim gnały dwa mniejsze stworzenia.

— Uruketo — powiedział Kerrick. — Wiezie murgu.

— Jakże chciałbym, by byli bliżej, bym mógł je zadźgać, zabić wszystkie! — Oczy Kalaleqa czerwieniały z nienawiści, odzyskał dobry humor, po poprzednich lękach nie zostało ani śladu.

— Patrz, w jakim kierunku płynie — powiedział Kerrick, spoglądając na słońce nad horyzonetm i znów na morze. — Pomocnym, zmierzają na północ.

Patrzyli na uruketo, aż zniknęło im z oczu, potem ruszyli do łodzi i wygrzebali mapy Yilanè.

— Zapuściliśmy się za bardzo na południe, widzisz, musimy być tutaj. Uruketo płynie na północ, do wysp.

Kalaleq rozumiał mapy, gorzej było z Armun.

— Może płynąć na ten ocean, za ujściem — powiedział Paramutanin. Kerrick pokręcił głową.

— Nie o tej porze roku, jest za zimno, być może na wybrzeżach Isegnetu nie ma już żadnego miasta. Musi płynąć tu, do Ikhal-menetsu.

Spierając się napełniali bukłaki.

Przed południem mieli tyle wody, ile mogli tylko zmieścić i zdecydowali o nowym kursie. Podążą za pływającym stworzeniem murgu. Zgodzili się, że poszukiwana przez nich wyspa znajduje się w tamtym kierunku. Wiała teraz bryza od lądu, wypełniając żagiel, niosła ich szybko ku horyzontowi i temu, co się za nim kryło.

Przez cały dzień pokonywali pusty ocean, stracili z oczu pozostawiony ląd, niczego nie widzieli przed sobą. Gdy powracał strach Kalaleqa, Armun pytała go, jak zabił ularuaqa. Pokazywał jej swe umiejętności, krzycząc radośnie. Kerrick siedział cicho na dziobie, wpatrując się przed siebie. Pierwszy dojrzał pokrytą śniegiem górę.

— Tam jest Ikhalmenets, to nie może być nic innego.

Przyglądali się w milczeniu, jak wyspa powoli wyłaniała się z morza. Kalaleq zawołał ze zmartwieniem, gdy ukazały się inne plamki lądu.

— Tam — i tam. Inne wyspy. Jest ich więcej. Której szukamy? Kerrick wskazał na biały wierzchołek, błyszczący teraz ciepło w wieczornym słońcu.

— To ta, na pewno, taką mi opisano. Wyspa z jedną, wysoką górą w swym środku. W pobliżu są inne, ale ta jest największa, z najwyższą górą. Żegluj ku niej.

— Miniemy inne wyspy, zauważą nas.

— Nie, są nie zamieszkane. Murgu żyją w jednym tylko miejscu, w swym mieście. Tam płyniemy…

— Po naszą śmierć! — zawołał Kalaleq, szczękając zębami ze strachu. — Murgu są niezliczone. Nas jest tylko troje, co możemy zrobić?

— Możemy je pokonać — powiedział Kerrick z siłą i pewnością. — Nie płynąłem tak długo po to, by umrzeć. Stałe o tym myślałem, zaplanowałem wszystko dokładnie. Zwyciężymy, bo znam te stworzenia. Nie są takie jak Tanu czy Paramutanie. Nie postępują jak my, każde z nich wypełnia rozkazy. Bardzo się od nas różnią.

— Boli mnie głowa. Boję się i nic nie rozumiem.

— No to posłuchaj, a pojmiesz mnie dokładnie. Powiedz mi o Pa-ramutanach. Powiedz mi, dlaczego to ty, Kalaleq u, zabiłeś ularuaqa, a nie ktoś inny?

— Bo jestem najlepszy! Najsilniejszy, o najpewniejszym oku.

— Ale inni też zabijali?

— Oczywiście, kiedy indziej, płynąc na innych ikkergakach.

— Widzisz. Tanu przewodzą sammadarzy, ale gdy się nam nie spodobają, szukamy sobie innych, tak jak ty może znajdziesz lepszego od siebie harpunnika na ularuaqa.

— Nie — jestem najlepszy.

— Wiem o tym, ale nie o to mi chodzi. Pokazuję ci, jak jest u Paramutanów i Tanu. Murgu mają inne zwyczaje. Jedna z nich przewodzi wszystkim innym, tylko jedna. Jej rozkazy są zawsze wypełniane, nikt nie śmie ich podważać.

— To głupie — powiedział Kalaleq, napierając na wiosło, bo wiatr zmienił kierunek i żagiel załopotał. Kerrick skinął głową.

— Tak uważasz i ja także. Ale murgu nie patrzą na to w ten sposób. Będąca na szczycie rządzi, a wszystkie inne jej słuchają.

— Głupie.

— Tak, ale dla nas to bardzo dobrze. Mogę pomówić z rządzącą, kazać jej zrobić to, co konieczne…

— Nie, nie możesz — zawołała Armun. — Nie możesz tam iść. To pewna śmierć.

— Nie, jeśli oboje mi pomożecie, zrobicie, o co poproszę. Wszystkie murgu są nieważne oprócz przywódczyni, którą nazywają eistaą. Wiem, jak rozumuje, i wiem, jak ją skłonić, by mnie posłuchała. Dzięki temu — wyciągnął rzeźbione pudełko Sasku — i pęcherzowi z trucizną ularuaqa, zabranemu przez Kalaleqa.

Armun spojrzała na pudełko, a potem na jego twarz.

— Nic z tego nie rozumiem. Naśmiewasz się ze mnie. — Nieświadomie zasłoniła swe usta połą ubrania.

— Nie, nigdy. — Odłożył pudełko i przyciągnął Armun, odsunął skórę i dotknięciem wargi ukoił jej lęki. — Wszystko będzie dobrze, będziemy bezpieczni.

W zapadającym zmroku zbliżyli się do wyspy na ile starczyło im odwagi, potem rzucili żagiel i czekali. Nie było chmur, śnieg na wysokim szczycie lśnił jasno w świetle księżyca. Kerrick zaczął wciągać żagiel i Kalaleq krzyknął, by go zatrzymać.

— Zauważą nas, jeśli się zbliżymy!

— Śpią wszyscy. Nikt się nie obudzi, mówiłem już, że je znam.

— A warty?

— To niemożliwe. Żadna nie rusza się w nocy, tak już z nimi jest.

Kalaleq sterował ostrożnie, ciągle nie przekonany. Wyspa zbliżała się, wkrótce płynęli powoli na północ wzdłuż jej skalistego brzegu.

— Gdzie jest miejsce murgu? — Kalaleq szeptał, jakby ktoś mógł go podsłuchać z brzegu.

— Na tym brzegu dalej na północ, płyń prosto.

Skaliste wybrzeże ustąpiło miejsca piaszczystym plażom otoczonym gajami drzew. Potem brzeg cofnął się, tworząc port z widocznym na tle jasnego drewna nabrzeży szeregiem ciemnych kształtów.

— Tam — powiedział Kerrick. — To uruketo, ich zwierzęta-ikker-gaki, widzieliście już jedno. To tutaj jest ich miasto. Wiem, jak jest, bo wszystkie rosną w ten sam sposób. Na zewnątrz plaże narodzin otoczone zaporą, w środku ambesed, otwarte na wschód, tak iż eistaą, siedząca na swym miejscu chwały, przyjmuje pierwsze blaski słońca. To Ikhalmenets.

Armun nie lubiła, gdy tak mówił, bo wydawał dziwne dźwięki i poruszał ciałem. Odwróciła się, lecz ją przywołał:

— Widzicie ten wyschnięty potok wpadający do oceanu? Tam wylądujemy i tam się spotkamy. Steruj do brzegu, Kalalequ. To dobre miejsce, bliskie miasta, ale poza otaczającymi je zaporami.

Brzeg pokrywał muł i piasek zmywany ze wzgórz w porze deszczowej. Wylądowali na piaszczystej ławicy łagodnie obmywanej drobnymi falami.

— Zostaniemy tu prawie do świtu — powiedział Kerrick. — Odpłyniemy, gdy jeszcze będzie ciemno. Armun, zostaniesz z tyłu, poczekasz, aż rozjaśni się na tyle, byś mogła spróbować wspinaczki.

— Potrafię chodzić po ciemnku — powiedziała Armun.

— Nie, to zbyt niebezpieczne. Czasu będzie dosyć. Musisz wspiąć się ponad miasto. Przygotuj wszystko tak, jak ci powiedziałem.

— Suche drewno na wielkie ognisko, zielone liście dla dymu.

— Tak, ale nie wkładaj liści, nim słońce nie uniesie się na dwie dłonie nad ocean. Ognisko musi być wielkie i tak rozpalone, aż węgle zbieleją. We właściwej chwili musisz włożyć wszystkie liście, by dały wiele dymu. Zaraz potem musisz tu wracać. Szybko — ale nie aż tak, byś upadła. Kalaleq będzie na ciebie czekał. Ja przyjdę brzegiem i dołączę do was jak najszybciej. Czy wszystko jasne?

— Wszystko to jest szalone i bardzo się boję.

— Nie lękaj się. Pójdzie tak, jak zaplanowałem. Jeśli zrobisz swoje, będę bezpieczny. Musisz jednak uczynić to we właściwym czasie, nie wcześniej i nie później. Zrozumiałaś?

— Tak, zrozumiałam. — Był taki od niej odległy, mówił tak zimno, myślał jak murgu i działał jak one. Pragnął jedynie posłuszeństwa. Otrzyma je, choćby po to tylko, by mieć to już za sobą. Świat to samotność.

Drzemała lekko w kołyszącej się łodzi, zbudziło ją chrapanie Kalaleqa, potem znów zasnęła. Kerrick nie mógł spać, leżał z otwartymi oczami wpatrzonymi w wolno przesuwające się gwiazdy. Wkrótce wstanie gwiazda poranna, a po niej nastąpi świt. Do zmroku będzie po wszystkim. Może go nie dożyć, wiedział o tym. Zaryzykował ogromnie, zwycięstwo wcale nie jest takie pewne, jak o tym zapewniał Armun. Przez chwilę żałował, że nie są na mroźnym wybrzeżu, bezpieczni w paukarutach Paramutanów, oddaleni od wszelkich zagrożeń. Odsunął tę myśl, przypomniał sobie mrok, który tak długo ogarniał jego myśli. Tkwiło w nim zbyt wielu ludzi. Czuł się Yilanè i Tanu, sammadarem i wodzem w bitwie.

Spalił Alpèasak, potem próbował go ocalić, wreszcie utracił. Następnie uciekał przed wszystkimi, a teraz wiedział, iż nie umknął przed niczym. Myśli kotłowały mu się w głowie. Wszystko, co robił, było słuszne, jedynie możliwe do uczynienia. Sammady muszą być uratowane, a na całym świecie tylko on może tego dokonać. Wszystkie jego wysiłki, wszystkie czyny wiodły go do tego miejsca, do tego miasta, do tej chwili. Stanie się to, co musi się stać. Gwiazdy wzniosły się nad horyznot; zaczął budzić pozostałych.

Armun wyszła w milczeniu na brzeg. Miała tyle do powiedzenia, że łatwiej było nie mówić nic. Stała po kolana w wodzie, trzymając kurczowo ogniowe pudełko, patrzyła, jak cicho odpływa ciemny kształt łodzi. Księżyc zaszedł, światło gwiazd nie wystarczało, by oświetlić twarz Kerricka. Potem wszystko zniknęło, stało się czarną plamą w ciemnościach. Odwróciła się i ruszyła powoli do brzegu.

— Och, już zginęliśmy — mruczał Kalaleq przez szczękające zęby. — Pożarci przez te olbrzymie murgu.

— Nie ma się czego bać. Nie ruszają się w nocy. Wysadź mnie teraz na brzeg, bo już niemal świt. Wiesz, co masz robić?

— Wiem, powiedziałeś mi.

— Powiem ci jeszcze raz, by się upewnić. Czy jesteś przekonany, że trucizna ularuaqa zabije któreś z tych stworzeń?

— Już nie żyją. Nie są większe od ularuaqa. Mój cios to pewna śmierć.

— To wykonaj go, szybko, gdy tylko znajdę się na brzegu. Zabij je — ale tylko dwa, nie więcej. Pamiętaj, to bardzo ważne. Muszą zginąć dwa.

— Zginą. Teraz idź — idź!

Łódź odpłynęła szybko, nim jeszcze Kerrick osiągnął suchy piach. Gwiazda poranna świeciła jasno na horyzoncie, za nią widać było pierwszy szary blask świtu. Nadszedł czas. Zdjął skórzane okrycia, osłony na nogi, aż do zwisającego mu z szyi noża, nie miał on ostrza, był tylko ozdobą.

Z wypiętą piersią i uniesioną głową, z rękoma lekko wygiętymi w geście wyższości, zupełnie sam szedł do miasta Yilanè, Ikhalmenetsu.

Загрузка...