ROZDZIAŁ XXXV

Płynęli wzdłuż wybrzeża na południe. Podróż w nieznane podniecała Paramutanów, witali okrzykami podziwu każdy nowy przylądek i skrawek plaży. Kerrick nie podzielał ich entuzjazmu, pogrążał się w coraz bardziej ponurym niepokoju. Armun widziała to, lecz mogła jedynie podzielać jego rozpacz, wiedziała, że nie potrafi mu pomóc. W miarę żeglowania na południe zaczęła się poprawiać pogoda, ale nie wpływało to na jego nastrój. Niemal z radością przywitała gorszą pogodę, bo musiał wraz z innymi refować żagle i wypompowywać zęzę, tak iż pozostawało mu mało czasu na myślenie o przyszłości.

Wybrzeże zaczęło skręcać, widzieli to na mapie, aż wreszcie płynęli prosto na zachód. Słońce grzało mocno, lecz północne zimowe sztormy przynosiły rzęsiste deszcze. Ósmego dnia rejsu, począwszy od świtu, dopadła ich jedna chmura po drugiej, lecz przed wieczorem minął ostatni szkwał i wiatr pędził ich teraz do brzegu.

— Widzę tęczę — powiedziała Armun, wskazując wielki łuk rozpięty na niebie, sięgający od morza w głąb lądu. Kończył się na skalnym cyplu. — Mój ojciec mówił zawsze, że gdy dotrzesz do końca tęczy, znajdziesz tam jelenia, który do ciebie przemówi. Nie ucieknie i będzie musiał odpowiedzieć na każde twe pytanie. Tak mówił mój ojciec.

Kerrick milczał, wpatrywał się w ląd, jakby jej nie słyszał.

— Jak sądzisz, co będzie? — spytała. Kerrick pokręcił głową.

— Nie wiem. Nigdy nie słyszałem bajki o jeleniu. Jego mięso jest smaczne, ale nie sądzę, by doradził mi w czymkolwiek.

— Ale to szczególny jeleń. Musisz tylko znaleźć koniec tęczy. Wierzę, że naprawdę tam jest.

Powiedziała to z przekonaniem, patrząc jednocześnie, jak tęcza blakła coraz bardziej, aż wreszcie zniknęła, gdy sztorm rozszalał się nad lesistymi wzgórzami. Kerrick nic nie powiedział, pogrążył się znów w zamyśleniu.

Po sztormie wiatr zamarł, słońce świeciło mocno. Armun zwróciła twarz w jego kierunku i przeczesywała palcami włosy, by szybciej wyschły. Tylko Paramutnie byli niezadowoleni, ściągali futrzane kurtki, skarżąc się na upał. Byli stworzeniami północy i źle się czuli w cieplejszym klimacie. Kalaleq stał na dziobie, bryza rozwiewała dłuższą sierść na jego plecach, wpatrywał się w brzeg.

— Tak! — krzyknął nagle. — To nowa rzecz, nigdy czegoś takiego nie widziałem.

Kerrick podskoczył do niego, mrużąc oczy przyglądał się odległym pasmom zieleni na wybrzeżu, czekał aż upewni się całkowicie.

— Skręć, podpłyń do brzegu — powiedział. — Wiem, co to jest. To — zabrakło mu słów i zwrócił się do Armun w marbaku.

— Nie ma na to słowa, ale to miejsce, do którego murgu przyprowadzają swe pływające stworzenia. Murgu są tam.

Armun odezwała się szybko w angurpiaqu i Kalaleq zrobił wielkie oczy.

— Rzeczywiście tam są — powiedział, pochylając się nad wiosłem sterowym, gdy inni skoczyli do lin. Zrobili zwrot i przeciwnym halsem zbliżali się ukośnie do brzegu, z dala od basenu Yilanè. Kerrick wpatrywał się w mapę, wodził po niej palcem.

— To tutaj, na pewno. Musimy wylądować na brzegu i podejść pieszo. Musimy zobaczyć, co tu się dzieje.

— Myślisz, że są tam jakieś murgu? — spytała Armun.

— Stąd tego nie widać, ale to możliwe. Musimy być ostrożni, iść uważnie, grupą.

— Jeśli pójdziesz, to ze mną.

Zaczął protestować, lecz zauważył stanowczość jej głosu i przytaknął.

— Dobrze, my dwoje. I jeden, najwyżej dwóch Paramutanów.

Kalaleq wskazał na siebie, gdy formowali oddział zawidowców. Po wielu krzykach i sporach zdecydowano się też na Niumaka, będącego dobrym tropicielem. Przybili ikkergakiem do piaszczystej plaży. Mała grupka uzbrojona we włócznie stanęła na piasku.

Plaża sięgała do skalistego cypla, musieli więc iść między drzewami. Puszcza była niemal nie do przejścia, zwalone pnie tarasowały drogę, grube drzewa splątane były z cieńszymi. Starali się jak najszybciej wyjść znowu na brzeg, kierując się odgłosem fal bijących o skały.

— Umrę, upał mnie zabija — powiedział Kalaleq. Zataczał się, był bliski wyczerpania.

— Śnieg, lód — powiedział Niumak. — To dobre dla prawdziwych ludzi. Kalaleq mówi prawdę, bliscy jesteśmy śmierci z upału.

Ukazało się czyste niebo. Paramutanie wystawili twarze na chłodzący wietrzyk, a Kerrick rozsunął liście i zerknął na skały, pod którymi rozbijały się fale. Było już bardzo blisko basenów portu. Za nimi widniały jakieś okrągłe kopce, lecz z tej odległości nie mógł rozpoznać czym są. Nic się nie poruszało, wszystko wyglądało na opustoszałe.

— Podejdę bliżej…

— Idę z tobą — powiedziała Armun.

— Nie, lepiej pójdę sam. Jeśli są tam murgu, to zaraz wrócę. Znam je, wiem, jak reagują. Z tobą groziłoby nam znacznie większe niebezpieczeństwo. Paramutanie idą za mną — jeśli będą w stanie. Zostań z nimi. Wrócę jak najszybciej.

Chciała się spierać, iść z nim, lecz wiedziała, że proponuje jedyny rozsądny sposób. Objęła go na chwilę, złożyła mu głowę na piersi. Potem odsunęła się od niego i odwróciła do sapiących Paramutanów.

— Zostanę z nimi. Idź już.

Trudno mu było iść bezszelestnie przez las, zbyt wiele gałęzi musiał odsuwać, trzaskały mu pod nogami. Ruszył szybciej po wyjściu na ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta schodzące z wzgórza. Skręcała we właściwym kierunku, do brzegu i poszedł nią ostrożnie. Stanął przed skrajem lasu i wyjrzał zza osłaniających go liści. Tuż przed sobą miał pusty basen, a za nim wysokie, okrągłe kopce. Były zbyt gładkie i regularne na naturalne pogórki, prowadziły też do nich otwory w kształcie drzwi.

Czy ma podejść bliżej? Jak może się przekonać, czy w środku są Yilanè ? W basenie nie ma uruketo, lecz nic z tego nie wynika, mogło odpłynąć, zostawiając tu Yilanè.

Ostrego trzasku hèsotsanu nie mógł z niczym pomylić. Rzucił się w bok i upadł śmiertelnie przerażony. Strzałka chybiła. Musi się wycofać.

Rozległ się tupot ciężkich stóp; usiłując przedrzeć się przez zaporę młodych drzewek zauważył biegnącą, unoszącą hèsotsan Yilanè. Stanęła nagle na jego widok, zwinęła ręce w geście zdziwienia. Potem uniosła i wycelowała broń.

— Nie strzelaj! — zawołał. — Czemu chcesz mnie zabić? Nie mam broni i jestem przyjacielem.

Upuścił jednocześnie włócznię i wepchnął ją nogą w krzaki.

Jego słowa wywarły ogromne wrażenie na napastniczce. Cofnęła się trochę i odezwała z niedowierzaniem:

— To ustuzou. Nie może mówić — ale mówi.

— Mogę i mówię dobrze.

— Wyjaśneinie obecności tutaj; natychmiastowe i pilne.

Broń trzymała w pogotowiu, lecz nie celowała w niego. W jednej chwili mogło się to zmienić. Co ma powiedzieć? Cokolwiek, byleby słuchała go dalej.

— Przybywam z bardzo daleka. Nauczyła mnie mówić Yilanè o wielkim rozumie. Była dla mnie miła, wiele jej zawdzięczam, jestem przyjacielem Yilanè.

— Słyszałam kiedyś o mówiącym ustuzou. Dlaczego jednak jesteś sam? — Nie czekając na wyjaśnienia, uniosła i wycelowała broń. — Uciekłeś właścicielce, oto co się stało. Zostań tam i nie ruszaj się.

Kerrick zrobił to, co mu rozkazała, nie miał wyboru. Stojąc w milczeniu, usłyszał za sobą kroki, ścieżką z lasu wyszły dwie fargi dźwigające ciało wielkiego ptaka. Zaklął w duchu, że pomylił wydeptaną dróżkę ze ścieżką zwierząt. A jednak są tu Yilanè. Ta wygląda na okrutną, jest łowczynią jak kiedyś Stallan. Musiała wyjść na polowanie i po prostu wpadła na niego. Powinien był to przewidzieć, łowca poznałby od razu, że to nie ścieżka zwierząt i zachowywałby się ostrożniej. Nie poruszył się. Fargi minęły go, przyglądając się przy tym jednym okiem, wymieniając niewyraźne uwagi, ciężar utrudniał im mówienie.

— Idź za nimi — nakazała łowczyni. — Spróbuj ucieczki, a zginiesz. Kerrick nie miał wyjścia. Zdrętwiały z przerażenia ruszył ścieżką w stronę okrągłych budowli na brzegu.

— Mięso zanieście rzeźniczkom — nakazała łowczyni. Obie fargi minęły pierwszą kopułę, lecz jemu łowczyni przekazała znaki wejścia.

— Wchodzimy tutaj. Esspelei zechce chyba cię zobaczyć. W boku kopuły znajdowały się skórzane drzwi; rozstąpiły się po naciśnięciu na plamiste miejsce. Za nimi był krótki tunel zamknięty drugimi drzwiami, ledwo widocznymi w świetle jarzących się na ścianie pasków. Yilanè została z tyłu z wystawioną bronią i kazała mu iść przodem. Dotknął drugich drzwi i owionęła go fala ciepłego powietrza, gdy wszedł do pomieszczenia. Jarzące się paski były większe i widział lepiej. Na półkach tkwiło wiele dziwnych stworzeń, domyślił się, że trafili do laboratorium. Na ścianach wisiały mapy, a nad jednym z przyrządów pochylała się Yilanè.

— Czemu mi przeszkadzasz, Fafnege — powiedziała z pewną irytacją, gdy się odwróciła. Ale natychmiast zmieniła gesty na wyrażające zdziwienie i strach.

— Ohydne ustuzou! Czemu jest żywe, czemu przyprowadziłaś je tutaj?

Fafnege wyraziła wyższość wiedzy i pogardę dla strachu. Bardzo przypominała Stallan.

— Jesteś bezpieczna, Esspelei, nie okazuj więc przepełniającego cię lęku. To bardzo niezwykłe ustuzou. Patrz, co się stanie, gdy każę mu mówić.

— Nie ci nie grozi — stwierdził Kerrick. — Ale ja mam obawy. Rozkaż tej wstrętnej istocie opuścić hèsotsan. Jestem nie uzbrojony.

Esspelei zesztywniała ze zdumienia. Dopiero po dłuższej chwili przemówiła.

— Wiem o tobie. Rozmawiałam z kimś, kto rozmawiał z Akotolp, która powiedziała jej o mówiącym ustuzou.

— Znam Akotolp. Jest bardzo-bardzo gruba.

— To musisz być ty, to Akotolp jest gruba. Skąd się tu wziąłeś?

— To uciekło — powiedziała Fafnege. — Nie ma innego wyjaśnienia. Widzisz pierścień wokół szyi? Widzisz urwaną smycz? Uciekło swej pani.

— Czy to prawda? — spytała Esspelei.

Kerrick milczał, czuł zamęt w głowie. Co ma im powiedzieć? Cokolwiek, nie potrafią kłamać, bo ruchy ich ciał zdradzają najskrytsze myśli. Ale on może — i będzie kłamał.

— Nie uciekłem. To był wypadek, sztorm, uruketo miało kłopoty. Wypadłem do morza, dopłynąłem do brzegu. Byłem sam. Jestem głodny. Jak to dobrze móc znowu mówić z Yilanè.

— To bardzo ciekawe — powiedziała Esspelei. — Fafnege, przynieś mięso.

— Ucieknie znowu, jeśli na to pozwolimy. Wydam rozkaz fargi.

Wyszła, lecz Kerrick wiedział, że jest w pobliżu. Ucieknie, kiedy zechce, ale wpierw powinien skorzystać z tego, że wpadł w pułapkę. Musi się dowiedzieć, co te Yilanè robią tak daleko na północy.

— Od kogoś bardzo głupiego do posiadającej najwyższy rozum; pokorna prośba o wiedzę. Czego szukają Yilanè w tym zimnym miejscu?

— Informacji — odparła bez namysłu Esspelei, zdziwiona obecnością znającego yilanè ustuzou. — To miejsce nauki, w którym badamy wiatry, ocean, pogodę. Wszystko to, oczywiście, cię przerasta; nie wiadomo, po co trudzę się wyjaśnianiem.

— Z wielkoduszności najwyższej do najniższej. Czym mierzycie mroźność zim, chłodne wiatry wiejące z północy z coraz większą siłą?

Esspelei wyraziła zaskoczenie z odrobiną szacunku.

— Nie jesteś fargi, ustuzou, potrafisz mówić z krztyną rozumu. Badamy wiatry, bo doświadczenia to nauka, a nauka to życie. Dlatego prowadzimy badania.

Wskazała na przyrządy, mapy na ścianie, zaczęła mówić z troską w ruchach, bardziej do siebie niż do niego.

— Z każdym rokiem zimy są coraz chłodniejsze, każdej zimy lód postępuje bardziej na południe. Tu jest martwy Soromset i martwy Inegban*. Zmarłe miasta. A mróz idzie coraz dalej. Tu Ikhalmenets, które umrze jako następne, jeśli zimno będzie się dalej posuwać.

Ikhalmenets! Kerrick drżał z wrażenia, dopiero po chwili był w stanie na tyle panować nad głosem, by nie zdradzić swego podniecenia. Ikhalmenets, miasto, o którym na plaży powiedziała mu przed śmiercią Erafnaiś, miasto, z którego wyszedł atak, który odbił Deifoben. Ikhalmenets, wróg.

— Ikhalmenets? W mej głupocie nigdy nie słyszałem o takim mieście.

— Twa głupota jest rzeczywiście piramidalna. Otoczony-morzem Ikhalmenets, lśniąca wyspa na oceanie. Nie jesteś Yilanè, skoro nie wiesz o istnieniu Ikhalmenetsu.

Mówiąc to, wyciągnęła rękę i lekko stuknęła kciukiem w wiszącą mapę.

— Jestem taki głupi, iż nie wiem, dlaczego jeszcze żyję — przytaknął Kerrick. Pochylił się i zapamiętał dokładnie położenie kciuka. — Cóż za wspaniałomyślność okazałaś, najwyższa do najniższej, skoro zechciałaś w ogóle ze mną rozmawiać, a tym bardziej straciłaś swój niewiarygodnie cenny czas na zwiększenie mej wiedzy.

— Mówisz prawdę, Yilanè-ustuzou. — Otworzyły się drzwi i weszła fargi z pęcherzem mięsa. — Zjemy teraz, a potem odpowiesz na moje pytania.

Kerrick jadł w milczeniu, przepełniało go nagłe szczęście. Nie miał innych pytań, nie interesowało go już nic więcej.

Wiedział, gdzie pośród ogromu oceanu, całego świata, znajduje się wrogi Ikhalmenets.

Загрузка...