ROZDZIAŁ XIII

Po zimowych sztormach, gdy nadeszło wiosenne ocieplenie, ożywiło się wybrzeże na południe od miasta. Znajdowano tam coraz więcej trujących roślin, choć z jakiegoś nieznanego powodu groźne prądy nie przekraczały granic miasta. Wyglądało to tak, jakby Yilanè zakończyły przygotowania do skutecznego ataku i czekały teraz na sygnał rozpoczęcia walki. Mijały jednak dni i nic się nie działo, tak że nawet Kerrick zaczął wątpić w swe wcześniejsze obawy. Właściwie wątpił nadal, lecz krył się z tym. Wiedział, że wcześniej czy później dojdzie do ostatecznej bitwy. Na wyspie była przecież Vaintè. Nie spocznie, dopóki nie zniszczy ich wszystkich. Dlatego, nie zważając na skargi, Kerrick pilnował, by wszystkie drogi do miasta były strzeżone dniem i nocą, by uzbrojone grupki przeprowadziły dłuższe zwiady wzdłuż północnego i południowego brzegu, śledząc każdy ruch Yilanè.

Sam też zakradł się na południe, nabrał bowiem pewności, że atak nastąpi od tej strony. Ale poza ciągle rozrastającą się ścianą śmierci od tej strony nic na brzegu nie wskazywało, by podjęto przeciwko miastu działania. Pewnego gorącego popołudnia, gdy wracał ze zwiadowczej wyprawy, spotkał na ścieżce czekającego nań Nenne.

— Przybył łowca z północy, Tanu, mówi, że chce widzieć się tylko z tobą. Sanone poszedł się z nim spotkać, lecz nie chciał rozmawiać z mandukto, powtarza ciągle, że ma wieści wyłącznie dla ciebie.

— Czy znasz jego imię?

— To sammadar, Herilak.

Gdy Kerrick usłyszał to imię, ogarnęło go niedobre przeczucie. Coś się stało z Armun? Nie miał podstaw do obaw, lecz tkwiły one w nim, opanowały go tak mocno, że aż drżały mu ręce.

— Jest sam? — spytał nie ruszając się.

— Nie ma z nim nikogo, choć za miastem, wśród drzew, czekają inni łowcy.

Przyszedł sam, inni zostali w puszczy, z jakiego powodu? A Armun, co z nią? Nenne czekał, odwrócony bokiem, gdy Kerrick wykonywał ruchy całym ciałem, wyrażając swe myśli na sposób Yilanè. Z trudem wyrwał się z paraliżującego go niezdecydowania i strachu.

— Zaprowadź mnie natychmiast do niego.

Przebiegli szybko przez miasto, w upale ich ciała ociekały potem. Dotarli do otwartej przestrzeni ambesed, gdzie czekał Herilak. Stał oparty na włóczni, wyprostował się, gdy Kerrick podszedł i odezwał się pierwszy:

— Przybyłem z prośbą. Nasze śmiercio-kije…

— Porozmawiamy o nich, gdy powiesz mi o Armun.

— Nie ma jej ze mną — odpowiedział ponuro, bez uśmiechu.

— Widzę to, Herilaku. Co z nią, co z dzieckiem?

— Nie mam pojęcia.

Sprawdziły się obawy Kerricka. Coś się stało. Potrząsnął ze złością hèsotsanem.

— Mów jasno, sammadarze, zabrałeś ją do swego sammadu, miałeś jej strzec, obiecałeś mi to. Dlaczego więc mówisz, że nie masz pojęcia?

— Bo odeszła. Sama, choć zakazałem jej, nie pozwoliłem też nikomu udzielić pomocy. Jeśli coś się stało, winna jest tylko ona. Może trochę i Ortnar, który nie posłuchał mnie, pomógł jej odejść. Stało się to zeszłego roku o tej porze. Zniknęła z mojego sammadu. Posłałem za nią łowców, lecz nie zdołali jej odnaleźć. Porozmawiajmy teraz o innych sprawach…

— Porozmawiajmy o Armun. Poprosiła cię o pomoc, nie udzieliłeś jej. Teraz mówisz mi, że odeszła. Dokąd?

— Poszła na południe, do ciebie. Musi tu być.

— Nie ma jej — nigdy tu nie dotarła. Słowa Herilaka były surowe jak zima.

— Musiała zginąć na szlaku. Porozmawiajmy o czymś innym.

Zaślepiony wściekłością i żalem Kerrick uniósł hèsotsan, wycelował go drżącymi rękoma w Herilaka, który stał nieruchomo, bez lęku, opierając się na wbitej w ziemię włóczni. Sammadar pokręcił głową i powiedział:

— Zabijając mnie, nie przywrócisz jej życia. A Tanu nie zabijają Tanu. Poza tym są inne kobiety. — „Inne kobiety”. Te słowa wstrząsnęły Kerrickiem, opuścił broń. Dla niego była tylko jedna kobieta.

Armun. A ona nie żyje. Nie Herilak jest temu winien, lecz on sam, nikt inny. Gdyby wrócił do sammadów, żyłaby teraz. Ale stało się. Nie ma o czym mówić.

— Chciałeś mówić o śmiercio-kijach — powiedział Kerrick głosem pozbawionym emocji. — Co z nimi?

— Wszystkie zdechły. Zima była mroźna. Staraliśmy się trzymać je w cieple, lecz mimo to wiele zmarło pierwszej zimy, pozostałe — przed tą wiosną. Musimy teraz polować na murgu, bo na północy nie ma zwierzyny. Potrzeba nam nowych śmiercio-kijów. Sammady muszą je dostać, by przeżyć. Są tutaj. Czy podzielisz się z nami?

— Mamy ich wiele, dorastają nowe. Gdzie są sammady?

— Na północy, czekają na plaży z mastodontami. Połowa łowców została z nimi, reszta jest w puszczy. Przyszedłem sam. Czułem, że będziesz chciał mnie zabić, i wolałem, by na to nie patrzyli.

— Miałeś rację. Nie dostaniesz jednak ani jednego śmiercio-kija, jeżeli masz zamiar polować na równinach.

— Co takiego? — Herilak potrząsnął w gniewie włócznią. — Odmawiasz mi, odmawiasz sammadom? Jeśli chcesz, możesz wziąć me życie. Dałem ci je — dla dobra sammadów — a ty mi odmawiasz?

Uniósł nieświadomie włócznię. Kerrick wskazał na nią, uśmiechając się szyderczo.

— Tanu nie zabijają Tanu, mimo to wzniosłeś włócznię. — Zaczekał, aż Herilak opanuje gniew, opuści broń. — Powiedziałem, że nie dostaniecie śmiercio-kijów, jeżeli będziecie chcieli polować na równinach. Miasto jest zagrożone i potrzebni są łowcy do jego obrony. Mieszkają w nim Sasku. Kiedyś pomogli Tanu i teraz proszę cię, byście z kolei pomogli nam. Zostańcie tu i pomóżcie. Śmiercio-kije są dla wszystkich.

— Nie mogę sam zadecydować. Są jeszcze inni sammadarzy i członkowie sammadów.

— Przyprowadź wszystkich tutaj. Musicie podjąć decyzję.

Herilak warknął gniewnie, nie miał jednak wyjścia. W końcu obrócił się na pięcie i odszedł szybko, nie spoglądając nawet na Sanone.

— Jakieś kłopoty? — spytał Sanone.

Kłopoty? Armun nie żyje. Kerrick ciągle nie mógł się z tym pogodzić. Z trudem powiedział:

— Przybędą tu sammadarzy Tanu. Powiedziałem im, że jeśli chcą dostać śmiercio-kije, muszą zatrzymać się w mieście. Muszą przyprowadzić tu sammady. Musimy się połączyć we wspólnej obronie, nie ma innego wyjścia.

Sammadarzy naradzali się długo i gniewnie, wciągali dym z przekazywanej sobie fajki. Kerrick nie uczestniczył w naradzie, zignorował rzucane nań wściekłe spojrzenia, gdy Herilak oznajmił o ultimatum. Uczucia przybyłych nie miały dla niego znaczenia. Tanu i Sasku zostaną tutaj, będą bronić miasta. Pogrążony głęboko w ponurych myślach ledwo uświadomił sobie, że ktoś przed nim stoi. Dopiero po chwili poznał, że to Ortnar. Skinął na łowcę, by podszedł bliżej.

— Usiądź tu w cieniu obok mnie i opowiedz o Armun.

— Rozmawiałeś o niej z. Herilakiem?

— Powiedział mi, że kazał jej pozostać w obozowisku, zabronił udzielać pomocy. Uczyniłeś to jednak. Co się stało?

Ortnar czuł się nieswojo. Mówił szeptem, opuścił głowę, długie włosy zasłaniały mu twarz.

— Ciągnęło mnie w dwie strony naraz, Kerricku; nadal ciągnie. Herilak jest moim sammadarem, tylko my dwaj ocaleliśmy z sammadu wymordowanego przez murgu. Taką więź trudno zerwać. Gdy Herilak rozkazał, by nikt nie pomagał Armun, posłuchałem, bo była to decyzja słuszna. Droga jest długa i ciężka. Gdy z kolei ona poprosiła mnie o pomoc, poczułem, że ma rację. Pociągnęło mnie to w jej stronę i w swej głupocie udzieliłem jedynie częściowo pomocy. Powinienem był zrobić więcej, pójść z nią, wiem to teraz. Powiedziałem jej którędy ma iść i dałem swój śmiercio-kij. To była połowa pomocy.

— Inni nie udzielali żadnej, Ortnarze. Byłeś jej jedynym przyjacielem.

— Powiedziałem Herilakowi, co zrobiłem. Powalił mnie. Leżałem jak zabity przez dwa dni, tak mi mówiono. Uderzył mnie w gniewie. — Palce Ortnara dotknęły czubka głowy, znalazły bliznę. — Nie jestem już w jego sammadzie, nie odezwał się więcej do mnie.

Uniósł twarz i kontynuował, zanim Kerrick zdołał się odezwać.

— Musiałem powiedzieć ci to wszystko, abyś wiedział, co się stało. Szukałem potem jej śladów, tropiłem je podczas wędrówki na wschód. Nic nie znalezłem — żadnych kości czy szkieletów. Wyszli w trójkę, Armun, twój syn i chłopak, którego wzięła z sobą. Powinny być jakieś ślady. Pytałem wszystkich spotkanych łowców, żaden ich nie widział. Ale jeden z nich, wymieniający kamienne noże na futra, handluje z Paramutanami z północy. Rozumie trochę ich język. Powiedział, że spotkał u nich kobietę z włosami takimi jak my, kobietę z dziećmi.

Kerrick chwycił go za ramiona, postawił na nogi i potrząsnął dziko.

— Coś powiedział — czy wiesz, co mówisz? Ortnar z uśmiechem kiwnął głową.

— Wiem. Przybyłem na południe, by ci to powiedzieć. Teraz, póki jeszcze trwa lato, pójdę na północ szukać Paramutanów, może uda mi się odnaleźć Armun. Przyprowadzę ją do ciebie…

— Nie, nie trzeba.

W jednej chwili w Kerricku wszystko się zmieniło. Wyprostował się, jakby z jego ramion spadł niewidzialny ciężar. Przyszłość stała się nagle wyraźna jak ścieżka, widniała przed nim dobrze widoczna, wyglądała, jakby wydeptał ją w skale Kadair, o którym ciągle mówił Sanone. Spojrzał poza Ortnara, na północ.

— Nie musisz iść, pójdę sam. Sammady tu zostaną; miasto zostanie obronione. Herilak wie, jak zabijać murgu, nie potrzebuje już żadnych moich wskazówek. Pójdę na północ i znajdę ją.

— Nie pójdziesz sam, Kerricku. Nie mam żadnego sammadu oprócz twego. Prowadź, pójdę za tobą. Będziemy razem; dwie włócznie silniejsze od jednej.

— Masz rację — uśmiechnął się Kerrick. — Jesteś też dużo lepszym łowcą niż ja. Głodowalibyśmy, gdybyśmy musieli polegać na moim łuku.

— Pójdziemy szybko, nie będziemy mieli wiele czasu na polowanie. Zabierzemy szare mięso murgu, jeśli jest tutaj.

— Tak, mamy go jeszcze sporo. Sasku wolą świeże mięso.

Kerrick znalazł duży zapas pęcherzy z mięsem, zanosił je samcom do hanalè. A co stanie się z tymi stworzeniami? Jeśli odejdzie, czeka je pewna śmierć, to jasne. Zasługują na lepszy los. Musi o tym pomyśleć. Przed wyruszeniem trzeba będzie podjąć wiele decyzji.

— Wyjdziemy rano — powiedział. — Spotkamy się tutaj o świcie. Do tego czasu sammadarzy dojdą do porozumienia, bo nie mają wielkiego wyboru.

Kerrick poszedł do hanalè, zamknął za sobą ciężkie drzwi i głośno wymienił swe imię. Nadaske nadszedł szybko korytarzem, jego pazury stukały o drewno, czynił ruchy powitania i szczęścia.

— Minęły niezliczone dni, przytłaczała nas samotność i głód.

— Nie zapytam, czego brakowało wam bardziej, jedzenia czy towarzystwa. Gdzie jest Imehei? Muszę powiedzieć wam coś ważnego, zanim opuszczę miasto.

— Opuścisz! — Nadaske zawodził zbolały, wyrażał śmierć-z-rozpaczy. Usłyszał to Imehei, który przybył pośpiesznie.

— Nie zostawię was na śmierć — powiedział Kerrick. — Przestańcie więc naśladować fargi i posłuchajcie uważnie. Pójdziemy teraz na przechadzkę wokół miasta. Sasku nie zwrócą na was uwagi, widzieli nieraz, jak chodziliśmy, mają zakaz wyrządzania wam krzywd. Dużo bardziej słuchają swych mandukto niż wy mnie. Pójdziemy na skraj miasta, a potem dalej. Następnie ruszycie sami na południe, aż zobaczycie wyspę, o której wam mówiłem. Znajdziecie tam Yilanè i uruketo, będziecie na zawsze bezpieczni przed ustuzou.

Nadaske i Imehei spojrzeli po sobie, okazali zgodę i gotowość działania. Ale Nadaske powiedział w imieniu ich obu:

— Rozmawialiśmy przez wiele samotnych godzin. Widzieliśmy miasto i ustuzou, chodziliśmy między nimi i rozmawialiśmy. Powiem ci, o czym mówiliśmy. Jakie to dziwne być z dala od samic, chodzić z Kerrickiem-ustuzou-samcem-samicą. Bardzo dziwne. Podziwialiśmy to, co oglądaliśmy, wytrzeszczaliśmy oczy jak fargi wyszłe świeżo z morza, bo widzieliśmy w mieście ustuzou żyjące jak Yilanè. Co najdziwniejsze, widzieliśmy samce ustuzou z hesotsanami i samice z młodymi. Rozmawialiśmy o tym dużo…

— Mówisz za dużo — wtrącił Imehei. — Nie tylko rozmawialiśmy, ale i podjęliśmy decyzję. Stwierdziliśmy, że nigdy już nie pójdziemy na plażę, że nie chcemy więcej widzieć samiczo-dyszących-sprawiających-ból-przynoszących-śmierć Yilanè. Nie pójdziemy na południe.

Zasygnalizowali wspólnie mocne-postanowienie ku zaskoczeniu Kerricka.

— Jest w was odwaga, jakiej nigdy nie widziałem u samców.

— Jak mogłeś ją widzieć, gdy przebywaliśmy w hanalè — powiedział Nadaske. — Jesteśmy jednak tego samego gatunku co samice Yilanè.

— No to co zrobicie?

— Zostaniemy z tobą. Nie pójdziemy na południe.

— Ale ja odchodzę rano. Ruszam na północ.

— To i my pójdziemy na północ. Będzie to lepsze niż hanalè, lepsze od plaż.

— Na północy jest mróz, pewna śmierć.

— Na plażach jest ciepło i też pewna śmierć. A tak przynajmniej przed śmiercią zobaczymy coś więcej niż w hanalè.

Загрузка...