ROZDZIAŁ XXIX

— Uwaga i pośpiech, uwaga i pośpiech!

Yilanè powtarzała to niezbornie, jak fargi. Ambalasei podniosła wzrok znad swej pracy, gotowa zaprezentować zgryźliwy nastrój. Spostrzegła jednak, że oblepiona błotem przybyła trzęsie się ze zmartwienia i lęku, tak iż wyraziła tylko żądanie wyjaśnienia-wytłumaczenia.

— Jedna z nas została ranna podczas połowu. Ugryziona, wiele krwi.

— Czekaj — zaprowadzisz mnie do niej.

Ambalasei miała pakunek ze środkami przygotowanymi specjalnie na taki wypadek. Odnalazła go i wręczyła przybyłej.

— Zabierz to — ruszaj.

Przepchały się przez krąg poruszonych Cór i ujrzały klęczącą w błocie Enge, podtrzymującą głowę skrwawionej Yilanè.

— Szybko — przynagliła. — To Efen, najbliższa mi. Przykryłam ranę, by powstrzymać upływ krwi.

Ambalasei spojrzała na przesiąknięty krwią tampon z liści, przyciskany przez Enge do boku rannej.

— Mądre działanie, Enge — powiedziała. — Trzymaj tak dalej, a ja przyniosę jej ulgę.

W koszyku zwijał się i poruszał mały wąż. Ambalasei chwyciła go poniżej głowy i ścisnęła, aż otworzył pysk, wystawiając jeden długi kieł. Wolną ręką wzięła nefmakel i wilgotną dolną stroną oczyściła skórę w pachwinie Efen. Zabieg nie tylko usunął błoto, ale i zniszczył wszystkie bakterie. Odrzuciła stworzenie i nacisnęła wilgotną skórę Efen, by uwydatnić przebiegającą tam tętnicę. Delikatnym ruchem wbiła w nią ostry kieł. Jad połączył się z krwią Efen; po chwili straciła przytomność. Dopiero wtedy Ambalasei odsłoniła ranę.

— Czyste ukąszenie. Wyszarpnęło kawał mięśnia, ale nie ściągnęło do nerwów. Muszę tylko trochę oczyścić ranę.

Ostrym nożem usunęła poszarpane ciało. Gdy zaczęła znów płynąć krew, rozwinęła większy nefmakel i umieściła go na uszkodzonym miejscu. Zwierzę przylgnęło tam, powstrzymło krwawienie i całkowicie pokryło ranę. — Zabierzcie ją gdzieś, by odpoczęła. Wszystko będzie dobrze.

— Jak zawsze wdzięczność dla Ambalasei — powiedziła Enge, wstając powoli.

— Umyj się — pokrywa cię błoto i krew. Co ją ugryzło?

— To. — Enge wskazała na brzeg. — Zaplątało się w naszą sieć.

Ambalasei odwróciła się i po raz pierwszy w życiu odebrało jej mowę.

Zwierzę żyło jeszcze, rzucało się na ziemi, powalając krzaki i małe drzewa. Wielkie, szare i długie, lecz nie zwijające się. Grube jak fargi, miało długość dwóch, trzech Yilanè — a w wodzie tkwiła większa część wrzecionowatego ciała. Szczęki z wielkimi kościstymi płytkami rozwarte były szeroko, małe, groźne oczy patrzyły bezmyślnie.

— Znalazłyśmy go — powiedziała wreszcie Ambalasei z nie ukrywaną radością. — Widziałyście larwy na środku oceanu. To postać dorosła.

— Węgorz? — Enge wyraziła przerażenie i zrozumienie. — Nowy kontynet Ambalasokei jest rzeczywiście lądem wielu niespodzianek.

— Musi być taki — powiedziała Ambalasei, odzyskując ponownie swój normalny pouczający ton, kiedy już minął wstrząs wywołany odkryciem. — Wątpię, byś była w stanie pojąć teorię płyt tektonicznych i dryfu kontynentalnego, dlatego nie będę nią zaprzątała twego umysłu. Zdołasz jednak zrozumieć skutki. Ten ląd łączył się kiedyś z odległym Entoban*. Wszystkie zwierzęta były takie same. Działo się to wkrótce po pęknięciu jaja czasu. Potem powolne różnicowanie i proces selekcji naturalnej doprowadziły do znacznych zmian — musiały spowodować duże zmiany gatunków. Przypuszczam, że natkniemy się na ich nowe rodzaje, choć może w mniej dramatycznej sytuacji.

Po kilku dniach Ambalasei wspomniała ze smutkiem te słowa. Okazało się bowiem, że było to najbardziej mylne przypuszczenie, jakie wysunęła w życiu.

Rana Efen goiła się szybko. Dzięki wypadkowi udało się schwytać wielkiego węgorza. Był gigantyczny i bardzo smaczny, wszystkie się nim najadły, a jeszcze wiele zostało. Teraz splotły silniejsze sieci, bardziej uważały przy połowach, miały natomiast zapewnione źródło pożywienia. Zmiękczone przez enzymy mięso stanowiło najlepsze jedzenie, jakie udało im się zdobyć od uwięzienia.

Po powrocie nakarmionego uruketo przepłynęły w nim rzekę na miejsce nowego miasta. Córy bardzo pragnęły je poznać i nie brakowało chętnych do udziału w wyprawie.

— Gdyby tylko zapał do pracy był lepiej rozłożony — mruknęła Ambalasei, wybierając jedynie najsilniejsze i odsyłając pozostałe. Na pokładzie uruketo, mimo sprzeciwów, skierowała wszystkie Yilanè do wnętrza, pozwalając zostać na płetwie jedynie Enge i Elem.

— Zauważcie — nakazała Ambalasei — że wasze siostry unikają prawdziwej pracy, ale zawsze chętnie wybierają się na wycieczkę. Może powinnyście rozważyć jakiś system nagradzania za pracę, skoro nie możecie do niej zmuszać.

— Jest w tym wiele prawdy, jak we wszystkim, co mówisz, i pomyślę nad tym — powiedziała Enge. — Rozumiem i podzielam ich uczucia, lecz wiem także, iż musimy wymyślić jakiś sposób dzielenia się pracą. Prześledzę bliżej myśli Ugunenapsy, bo może zajmowała się i takim problemem.

— Śledź szybko, bo padniemy z głodu. Zauważyłaś, jak sądzę, zmiany w waszej organizacji ochotniczych połowów? Pierwsze dziesiątki uważają się za oszukane, bo późniejsze zespoły, łapiące węgorze, nie muszą pracować tak ciężko jak tamte. Żądają już zmiany systemu.

— Wiem — i ubolewam. Poświęcam temu wiele uwagi.

Uruketo pod nimi zadrżało, gdy niezdarne zwierzę omijało płynące rzeką w ich kierunku drzewo. Puszczańskiego giganta podtopiła i obaliła powódź. Z ciągle zielonej korony zerwały się stada ptaków. Pod kierunkiem Elem uruketo skręciło ponowię i dobiło do cypla, na którym miało wyrosnąć miasto.

Ambalasei zeszła pierwsza na brzeg. Ziemię pokrywały pożółkłe, zeschłe krzaki, w górze sterczały nagie gałęzie martwego drzewa. Ambalasei wyraziła swe zadowolenie:

— Chrząszcze wkrótce zajmą się pniami i karczami. Każ swoim Córom zwalać niższe gałęzie i małe drzewka. Wrzucajcie wszystko do rzeki. Potem przyjrzymy się zaporze z cierni.

Ambalasei prowadziła, szła wolno w upale. Po drodze musiały zatrzymać się w łagodnym cieniu ogołoconego drzewa, by ochłonąć i iść dalej.

— Gorąco — powiedziała Enge z pewnym trudem, rozwierając szeroko szczęki.

— Niewątpliwie, bo jesteśmy dokładnie na równiku, ale na pewno nie znasz tego terminu geograficznego.

— Miejsce na powierzchni sfery równo oddalone od biegunów oznaczających oś obrotu. — Enge patrzyła na zaporę, tak iż nie zauważyła gestu irytacji Ambalasei. — Próbując zrozumieć dzieła Ugunenapsy przekonałam się, że jej filozofia opiera się częściowo na badaniach z dziedziny nauk przyrodniczych. Poszłam więc za jej wspaniałym przykładem…

— Pójdź za moim wspaniałym przykładem i ruszaj. Musimy mieć całkowitą pewność, że w zaporze nie ma żadnych przerw. Chodź.

Gdy szły wzdłuż ściany płaskich liści i ostrych cierni, Ambalasei sięgnęła między gałązki i zerwała dojrzały strąk, który podała Enge. Po dojściu do rzeki wskazała na przerwę między zaporą a wodą.

— Zawsze tak jest na styku — powiedziała. — Zasadzę tu więcej nasion, a także nasiona gęstych zarośli ukorzeniających się w wodzie. Przytrzymajcie je.

Stara uczona wyćwiczonym ruchem pazurów jednej nogi wyryła bruzdy w błocie, potem pochyliła się, by sapiąc i narzekając posadzić nasiona.

Enge spojrzała na rzekę, gdzie do głównego nurtu wpadała mała odnoga. Coś się tam ruszało, jakaś wielka ryba. Obserwowała z ciekawością następną, która na chwilę wychyliła się z wody.

— Więcej nasion — powiedziała Ambalasei. — Nagły atak głuchoty — dodała z rozdrażnieniem, gdy obejrzawszy się na Enge zobaczyła, że ta w milczeniu wpatruje się w rzekę. — Co się dzieje? — spytała, gdy ciągle nie otrzymywała odpowiedzi.

— Tam w wodzie, widziałam, teraz zniknęło — Enge powiedziała to z kontrolerami takiej wagi, że Ambalasei natychmiast skierowała wzrok na rzekę, lecz niczego nie dostrzegła.

— Co to było?

Enge odwróciła się ku uczonej z ruchami na wagę życia i śmierci. Zawahała się, nim zaczęła mówić:

— Zamyśliłam się teraz głęboko na widok stworzenia, które zobaczyłam w wodzie. Z żadnym nie można go pomylić. Pierwsze widziałam niewyraźnie, mogło to być coś innego. Ale drugie wystawiło łeb nad wodę. Widziałam je dokładnie, nie popełniłam błędu. To było to.

— Pragnę wyjaśnienia — Ambalasei przerwała gniewnie zapadłe milczenie. Enge pozostawała w milczeniu i bezruchu, wreszcie spojrzała jej głęboko w oczy, po czym powiedziała:

— Doceniam nieprawdopodobieństwo tego, co zaraz powiem, ale się nie pomyliłam. Tam, w nurcie, widziałam młode elininyil.

— To niemożliwe. Jesteśmy pierwszymi Yilanè, które tu dotarły; nie wzięłyśmy samców, brak więc jaj do składania, żadne młode nie weszły do morza, nie ma żadnych elininyil, które by wyrosły na fargi. Chyba że…

Teraz z kolei Ambalasei zamilkła i zesztywniała, jej mięśnie wyrażały jedynie zarys przypuszczenia. Odezwała się dopiero po dłuższym czasie.

— To nie jest niemożliwe. Mówiąc to myślałam z właściwą każdemu gatunkowi etnocentrycznością. Ponieważ Yilanè zajmują wierzchołek piramidy ekologicznej, zakładamy automatycznie — sama to uczyniłam — że jesteśmy na nim same, że stanowimy specjalny, wyjątkowy przypadek. Czy wiesz, o czym mówię?

— Nie. Osobista nieznajomość pojęć technicznych.

— To zrozumiałe. Wyjaśnię ci. Odległe Entoban* jak i pozostałe nasze miasta zajmują wszystkie nadające się do zamieszkania tereny między oceanami. Teraz jednak jesteśmy w nowym świecie, w którym rozwijały się i zmieniały formy życia. Nie ma podstaw do przyjmowania, iż nasz gatunek zajmuje wyłącznie Entoban*. Może być i tutaj.

— A więc — widziałam elininyil?

— Niewykluczone. To jedno z możliwych wyjaśnień. Musimy teraz prowadzić obserwacje, by stwierdzić, czy miałaś rację. Jeśli je widziałaś — to według mnie będzie to najważniejsze wydarzenie od rozbicia się jaja czasu. Chodź!

Ambalasei potoczyła się w stronę brzegu i wpadła do rzeki w nadmiarze naukowego zapału. Enge szybko ruszłya za nią, bojąc się, że w mulistych wodach kryć się może coś niebezpiecznego. Prąd był tu wolny, Ambalasei szybko dotarła do odnogi i weszła w jej głąb. Woda sięgała tylko do pasa i stwierdziła, że łatwiej jest iść niż płynąć.

Enge pośpieszyła w jej ślady, wyprzedziła starą uczoną. Nad nurtem zwieszały się niskie gałęzie, a powietrze było gęste i wilgotne, pełne gryzących owadów. Płynąca woda chłodziła je, ale gdy odnoga się rozszerzyła, zanurzyły się pod powierzchnię w ucieczce przed owadami. Brnęły tak w wodzie rozglądając się, mogły sobie przekazywać wyłącznie najprostsze pojęcia, aż wreszcie wyszły na trawiasty brzeg.

— Jesteśmy najwyraźniej na innej wyspie, oddzielonej od naszej odnogą rzeki. Ciepła woda o stałej temperaturze, ale na tyle głęboka, by powstrzymać większe drapieżniki. Jeśli — podkreślam, jeśli — są tu Yilanè, to mają wspaniałe miejsce na plaże narodzin. Woda chroni przed większymi formami życia w nurcie, młode mają też wiele ryb do jedzenia. Łatwy dostęp do rzeki i morza, gdy dorosną i staną się elininyil.

— To może być ścieżka — Enge wskazała na ziemię.

— Albo szlak wydeptany przez zwierzęta. Pójdziemy nim.

Enge szła pierwsza, zaczynała żałować tej szaleńczej wyprawy. Były nie uzbrojone, a w dżungli mogło kryć się wszystko.

Ścieżką szło się łatwo. Okrążała szeroki pień drzewa o długich korzeniach sięgających rzeki, prowadziła dalej do piaszczystej plaży otoczonej miękką trawą. Pomyślała natychmiast to samo; doskonałe miejsce na plażę narodzin. Coś pluskało się w wodzie, lecz gdy spojrzały tam, już zniknęło, pozostawiając jedynie kręgi na gładkiej powierzchni.

— Czuję się obserwowana — powiedziała Enge.

— Idziemy dalej.

Ścieżka wiodła skrajem plaży i prowadziła do gęstego gaju drzew po drugiej jej stronie. Zatrzymały się tam, próbowały zajrzeć w mrok pod gęstymi liśćmi. Enge uczyniła gwałtowny ruch, podkreślając chęć powrotu.

— Chyba doszłyśmy dostatecznie daleko. Musimy wracać do pozostałych. Wrócimy tu lepiej przygotowane.

— Musimy dowiedzieć się czegoś więcej.

Ambalasei powiedziała to stanowczo, wyrażając pierwszeństwo nauki i wyminęła Enge.

Spod drzew wypadło z krzykiem jakieś stworzenie, trzymając między kciukami wielkiego pająka, którego usiłowało wepchnąć w usta Ambalasei.

Загрузка...