8: A zasadziwszy ogród w Eden na wschodzie. Pan Bóg umieścił tam człowieka, którego ulepił.
16: Po czym Kain odszedł od Pana i zamieszkał w kraju Nod, na wschód od Edenu.
Życie nie jest już łatwe. Zbyt wiele zaszło zmian, zbyt wielu ludzi zginęło, zimy są zbyt długie. Nie zawsze tak było. Pamiętam dobrze obozowisko, w którym dorastałem, pamiętam trzy rody, długie dni, przyjaciół, dobre jedzenie. Ciepłą porę roku spędzaliśmy na brzegu wielkiego, pełnego ryb jeziora. W najdalszych wspomnieniach stoję nad tym jeziorem, patrzę nad jego spokojnymi wodami na wysokie góry, widzę, jak na ich szczytach bieleją pierwsze śniegi zimy. Gdy śnieg pokryje nasze namioty i trawy wokół nich, nadejdzie czas, by łowcy wyruszyli w góry. Chciałem szybko dorosnąć, paliłem się, by u ich boku polować na sarny i jelenie.
Prosty świat prostych radości minął bezpowrotnie. Wszystko się zmieniło, niestety, nie na lepsze. Czasem budzę się w nocy pragnąc, by nigdy nie stało się to, co nastąpiło. Ale to głupie myśli, świat jest, jaki jest, zmienia się teraz na każdym kroku. To, co uważałem za całość istnienia, okazało się zaledwie drobną cząstką rzeczywistości. Moje jezioro i góry to tylko niewielki skrawek wielkiego kontynentu, graniczącego na wschodzie z ogromnym oceanem.
Wiedziałem też o innych, o stworzeniach nazywanych przez nas murgu. Nauczyłem się je nienawidzić na długo przedtem, nim zobaczyłem je po raz pierwszy. Nasze ciało jest ciepłe, a ich zimne. Na głowach rosną nam włosy, łowcy dumnie hodują brody, a zwierzęta, na które polujemy, mają ciepłe ciała, futra lub sierść — nie odnosi się to jednak do murgu. Są zimne, gładkie i pokryte łuskami, mają pazury i zęby, by nimi rozdzierać i gryźć, są ogromne i przerażające, budzą strach. I nienawiść. Wiedziałem, że żyją w ciepłych wodach południowego oceanu i w ciepłych krajach leżących na południu. Nie znosiły zimna, więc zostawiały nas w spokoju.
Wszystko to uległo zmianie tak straszliwej, że już nigdy nic nie pozostanie takim samym. Powodem tego były murgu zwące się Yilanè, równie rozumne jak Tanu. Na swe nieszczęście wiem, że nasz świat stanowi tylko maleńką część świata Yilanè. Zamieszkujemy północ wielkiego kontynentu, a na południe od nas na całym lądzie roi się od Yilanè.
Jest jeszcze gorzej. Za oceanem leżą inne, jeszcze większe kontynenty — na których w ogóle nie ma łowców. Yilanè, wyłącznie Yilanè. Cały świat, poza naszym malutkim zakątkiem, należy do nich.
Teraz powiem wam najgorszą rzecz o Yilanè. Nienawidzą nas tak samo, jak my nienawidzimy ich. Nie miałoby to znaczenia, gdyby były jedynie wielkimi, bezdusznymi bestiami. Moglibyśmy zamieszkiwać zimną północ, unikając ich w ten sposób.
Lecz są i takie, które być może dorównują łowcom rozumem, dorównują im zaciekłością. A ich ilości nie da się ogarnąć, wystarczy stwierdzić, iż wypełniają wszystkie lądy wielkiego świata.
Wiem o tym, bo zostałem porwany przez Yilanè, dorosłem wśród nich, uczyły mnie. Pierwotne przerażenie, jakie poczułem, ujrzawszy śmierć ojca i wszystkich przyjaciół, wyblakło z biegiem lat. Gdy nauczyłem się mówić jak Yilanè, stałem się jakby jednym z nich, zapomniałem, że byłem łowcą, zacząłem nawet nazywać mój lud ustuzou, istotami nieczystości. Cały porządek społeczeństwa i władza u Yilanè wznoszą się stopniowo, jak góra, dlatego dumny byłem, iż stałem blisko Vaintè, eistai miasta, jego władczyni. Uważano mnie także za jego władcę.
Żywe miasto Alpèasak od niedawna rosło na tych brzegach, zasiedlone przez Yilanè spoza oceanu, które z ich odległego miasta wygnane zostały przez zimy, z roku na rok coraz sroższe. Ten sam mróz, który zmusił mego ojca i innych Tanu do wyruszenia na południe w poszukiwaniu pożywienia, zmusił Yilanè do poszukiwań za oceanem. Wyhodowały swe miasto na naszym wybrzeżu, a gdy się dowiedziały, że przed nimi byli tam Tanu, zabiły ich. Tak jak Tanu zabijali Yilanè, gdy je zobaczyli.
Przez wiele lat nie wiedziałem o tym. Wychowałem się u Yilanè i myślałem jak one. Gdy ruszyły na wojnę, ich przeciwnik był dla mnie ohydnymi ustuzou, a nie Tanu, mymi braćmi. Uległo to zmianie dopiero po zetknięciu się z więźniem, Herilakiem. Samma-dar, przywódca Tanu, rozumiał mnie dużo lepiej niż ja sam. Gdy przemówiłem doń jak do wroga, obcego, zwrócił się do mnie jak do swego pobratymca. Wraz z przypomnieniem sobie języka dzieciństwa wróciły mi wspomnienia z tego ciepłego, dawnego okresu życia. Wspomnienia matki, rodziny, przyjaciół. U Yilanè nie ma rodzin, składające jaja jaszczury nie znają ssących pierś niemowląt, rządzą nimi zimne samice, wśród których nie ma miejsca na przyjaźń. Samce przez całe swe życie przebywają w zamknięciu.
Herilak dowiódł mi, iż jestem Tanu, a nie Yilanè, dlatego uwolniłem go i uciekliśmy. Początkowo żałowałem tego — ale nie miałem odwrotu, ponieważ zaatakowałem i omal nie zabiłem Vaintè, rządzącą Yilanè. Dołączyłem do sammadów, grup rodów Tanu, wraz z nimi uciekałem przed atakami tych, które kiedyś były moimi towarzyszkami. Teraz jednak miałem innych towarzyszy, łączyła mnie z nimi przyjaźń, jakiej nigdy nie zaznałem wśród Yilanè. Miałem Armun, która przyszła do mnie i ukazała mi rzeczy, o jakich nie miałem pojęcia, obudziła uczucia, jakich nigdy bym nie poznał, żyjąc wśród obcej rasy. Armun, która urodziła mi syna.
Nadal jednak nie opuszczał nas nigdy lęk o życie. Vaintè ze swymi wojowniczkami bezlitośnie ścigała sammady. Walczyliśmy — czasem wygrywaliśmy, zdobyliśmy nawet trochę ich żywej broni, śmiercio-kijów, zabijających każde stworzenie. Mając je, mogliśmy wypuścić się daleko na południe, napełnić do syta żołądki, zabijać te nienawistne istoty, gdy nas atakowały. Po to tylko, by uciekać znowu, gdy znalazła nas Vaintè i zaatakowała napływającymi bez końca zza morza posiłkami.
Ocalałym pozostawało jedynie pójść tam, gdzie nie będą ścigani, przebyć mroźny łańcuch górski, osiągnąć leżącą za nim krainę. Yilanè nie mogą być w śniegach; myśleliśmy, że będziemy bezpieczni.
I byliśmy, długo byliśmy. Za górami spotkaliśmy Tanu, którzy nie zajmowali się jedynie łowami, lecz zbierali plony w swej ukrytej dolinie, potrafili wyrabiać dzbany, tkać szaty i robić wiele innych zadziwiających rzeczy. To Sasku, oni są naszymi przyjaciółmi, bo czczą mastodonta jako boga. Przyprowadziliśmy im nasze mastodonty i odtąd byliśmy z nimi jakby jednym ludem. Dobrze się nam żyło w dolinie Sasku.
Póki Vaintè nie odnalazła nas znowu.
Zrozumiałem wówczas, że nie możemy dłużej uciekać. Jak zapędzone w kąt zwierzęta musimy się odwrócić i walczyć. Najpierw nikt nie chciał mnie słuchać, bo nie znali wroga tak dobrze jak ja. Pojęli jednak, iż Yilanè nie znają ognia. Poznały jego skutki, gdy przybyliśmy do ich miasta z pochodniami.
A oto czego dokonaliśmy. Spaliliśmy miasto i pozwoliliśmy kilku niedobitkom uciec do ich świata i miast za oceanem. Dobrze, że sic tak stało, bo jedną z ocalałych była Enge, ongiś ma nauczycielka i przyjaciółka. W odróżnieniu od wszystkich innych nie uznawała zabijania, przewodziła małej grupce tak zwanych Cór Życia, wierzących w świętość życia. Gdybyż tylko one ocalały. Ale uratowała się i Vaintè. Ta istota pełna nienawiści przeżyła zniszczenie swego miasta, uciekła na uruketo, wielkim żywym statku używanym przez Yilanè.
To zdarzyło się w przeszłości. Teraz stoję na brzgu, owiewany przez popioły miasta i próbuję sobie wyobrazić, co stanie się teraz, co należy uczynić w nadchodzących latach.