ROZDZIAŁ VIII

Skaktavl nie interesował Wollera. Skaktavl był specjalnym więźniem wójta, toteż właśnie ludzie wójta wywlekli go z obory, skrępowali mu ręce na plecach i zakneblowali usta.

Powstaniec nie miał złudzeń. Nawet nie zawiązali mu oczu. Domyślał się, że długi czas więzienia dobiegł końca. Nie był już dłużej potrzebny wójtowi, a to oznaczało kres wszystkiego.

W ciągu roku spędzonego w zamknięciu doznał tyle udręki, przeżył tyle strachu, że spełnienia swego losu oczekiwał z obojętnością. Ale ta panienka…

Taka ładna, taka dzielna i życzliwa ludziom! Załamała się dopiero na wiadomość, że z jej powodu cierpią najbliżsi. Skaktavl bardzo dobrze wiedział, jaki los ją czeka. Długie, długie miesiące udręki, a potem okrutny koniec!

To nie może być! Nie ona, nie Villemo, jego mała przyjaciółka, która dała mu tyle uciechy. Cóż jednak mógłby zrobić? Nic! Teraz już nic.

Zdawał sobie sprawę, czemu go wyprowadzili. Początkowo zupełnie się nie orientował w okolicy, lecz eskortujący go czterej mężczyźni zmierzali pewnie do celu i popychali go przed sobą. i Wspięli się na szczyt wzgórza, a potem w dół, ku wsi. Nie do samych ludzkich siedzib, nie, ta sprawa musiała się dokonać w najgłębszej tajemnicy, ale rozpoznawał, gdzie są. Niedaleko stąd znajduje się posiadłość wójta, lecz po drodze… Po drodze rośnie wielki dąb, na którym niekiedy wieszano przestępców.

Śmierć przez powieszenie nie była powszechną metodą kaźni. Najczęściej przestępców ścinano. Wójtowie jednak oraz inna lokalna zwierzchność chętnie brała wymierzanie sprawiedliwości w swoje ręce, a wtedy dobrze było mieć gdzieś blisko rosły dąb. Stojący na uboczu.

Schodzili ze wzgórza po stromym nagim skłonie, wzdłuż przepastnych rozpadlin i uskoków porosłych lasem.

Co mam do stracenia? myślał Skaktavl spoglądając ukradkiem w przepaść. Droga, którą teraz idę, i tak wiedzie ku śmierci. Ku śmierci w upokorzeniu i wstydzie, pod ciekawskimi spojrzeniami gawiedzi. Ja ich znam, są jak sępy gromadzące się wokół wisielca. Niektórzy po to, by zdobyć jakieś cząstki jego ciała, palce lub inne członki, zęby lub włosy, do czarowania albo dla ochrony przed złymi duchami. Inni piją krew skazańca, choć to częściej zdarza się przy ścięciu. Jeszcze inni przychodzą spragnieni sensacji, chcą po prostu widowiska.

I ja miałbym im tego dostarczyć! W imię czego?

Lepiej skorzystać z tej jedynej szansy, jaką mi los podsuwa. To także będzie bolesne, lecz wolne od upokorzeń. I daje mi przynajmniej jakąś, choć niewiarygodnie nikłą, szansę na przeżycie.

Choćby jako inwalida.

Gdy jednak spojrzał w otchłań, nad którą właśnie przechodzili, pojął, że nie wyjdzie stamtąd nawet jako inwalida. Stamtąd nikt nie może wyjść żywy.

Z drugiej strony do takiej przepaści jego strażnicy na pewno za nic nie zechcą po niego zejść.

Ręce związane z tyłu?

To nie szkodzi. Zimny pot zalewał Skaktavlowi oczy. Przymknął je na sekundę, a potem wciągnął powietrze i skoczył. Skulił się instynktownie, słyszał krzyki strażników na górze i spadał w dół, odbijając się od skał i koziołkując w powietrzu. Uderzał o twarde występy; czuł dotkliwy ból w całym ciele. Pociemniało mu w oczach, świat kręcił się w szalonym wirze, a on toczył się i zsuwał w dół. Nagle boleśnie uderzył się w głowę, przed oczami rozprysły się tysiące iskier, po czym zapadła ciemność. Nie wiedział już, czy spada, czy nie, utracił wszelki kontakt ze światem.

Tamci na górze spoglądali w dół. Klęli ponuro i siarczyście, także ze strachu, co wójt na to powie. W końcu jednak poszli sobie. Cóż mogli zrobić? Nikt nie byłby w stanie zejść na dół. Zresztą po co?

– Niech tam leży, dopóki nie zgnije! – rzekł któryś i z uczuciem zawodu ruszyli do domu.

Villemo do późna w noc stała uczepiona palisady.

– A więc coś jeszcze zostało na dnie kielicha – szepnęła w pewnym momencie.

Dominik nie zrozumiał, co ma na myśli.

– Wpadłaś w łapy prawdziwych diabłów, Villemo – powiedział.

– Co oni ci zrobili?

– Mną się nie przejmuj!

– Owszem, bardzo się przejmuję!

– Oni… mnie bili.

Villemo zaskomlała jak młody psiak.

– Och, Dominiku! Ciebie też?

– Też? Czy oni i ciebie bili, Villemo?

– Nie, nie. Nie to chciałam powiedzieć, chociaż i wobec mnie byli bardzo pomysłowi. Nie, myślałam o wszystkich innych. Dominiku, oni zabili we mnie całą chęć życia! Pomordowali najdroższych mi ludzi. Mamę, ojca, starego kochanego wuja Branda i tych nieszczęśników, którzy znaleźli u nas schronienie.

Dominik słuchał przerażony. Słyszał zdławiony szloch, utrudniający jej mówienie.

– Villemo, kochanie, nikt nie umarł. To prawda, że wielu znalazło się w niebezpieczeństwie, ale twoi prześladowcy nie zadali sobie nawet trudu, by sprawdzić, czy ich zamiary się powiodły, czy nie. Bo też i nie o to im chodziło. Oni chcieli dręczyć ciebie.

Palce Villemo wczepione w drewniane paliki zbielały. Szukała w ciemnościach jego spojrzenia, lecz dostrzegała tylko twarz – jasnoszarą plamę na tle ciemnej ściany. W końcu dała za wygraną.

– Czy to prawda? – wyszeptała.

– Nie byłbym aż taki okrutny, by dawać ci nadzieję, której nie ma. Jedyną poszkodowaną jest twoja matka, lecz i ona niezbyt groźnie. Wkrótce wróci do zdrowia.

Dochodził do niego szept Villemo:

– Boże, Boże, bądź miłościw! Nie okłamuj mnie! Dzięki ci, mój Boże, dzięki!

Dominik nigdy przedtem nie słyszał, by Villemo się modliła.

– To prawda, zapewniam cię.

Villemo osunęła się na kolana, trzymając się wciąż drewnianej ściany, jakby to mogło ją zbliżyć do Dominika. Długo klęczała bez ruchu i tylko od czasu do czasu wstrząsał nią stłumiony szloch.

W końcu znowu się podniosła.

– Dominiku, musimy się stąd wydostać. Zanim oni zrobią coś jeszcze gorszego.

– Tak – powiedział łagodnie. – Tylko jak?

– Muszę przejść się do ciebie. Uwolnić cię z więzów. Oni zbudowali twoje więzienie dzisiaj, a może wczoraj, już sama nie wiem, czy to ranek, czy wieczór. Zrobili to z myślą o tobie, teraz rozumiem. A zatem nie zamierzają jeszcze cię zabić.

– Nie, najpierw wycisną ze mnie ostatnią iskierkę życia, a ty będziesz na to patrzeć.

– Nie wolno im, nie wolno, och, nie ciebie, Dominiku! Muszę iść tam, być przy tobie…

Słyszał, że gorączkowo biega wzdłuż palisady, że szarpie z całych sił, rozdrapuje ziemię rękami, by wyrwać któryś z kołków. Kaszlała przy tym strasznie.

W końcu dała za wygraną.

– Ziemia jest za mocno ubita – skarżyła się. – Twarda jak kamień.

Dominik nie odpowiadał. Znowu przysunęła się najbliżej jak mogła.

– Czy coś cię boli, Dominiku?

– Niezbyt dotkliwie. Do bólu też można się przyzwyczaić. Tylko sznur obciera mi nadgarstki, akurat teraz to jest najbardziej dokuczliwe. Ale nie przejmuj się mną? Opowiedz mi, co się działo z tobą!

Opowiedziała mu więc o podstępie, o tym, że wójt jest we wszystko zamieszany i że Skaktavl stanowił dla niej wielkie oparcie, więc bardzo cierpiała, gdy go utraciła. I o samotności. O tamtym współwięźniu, który się na nią rzucił i który maltretował Skaktavla.

Podświadomie wyprostowała się z dumą.

– Dominiku, potrafiłam powstrzymać tę bestię wyłącznie siłą woli! Dokładnie tak jak Sol. Moja tajemna zdolność zwiększa się za każdym razem, gdy znajdę się w trudnej sytuacji.

Dominik uśmiechnął się:

– Zawsze wiedziałem, że jest w tobie tajemnicza siła.

Potem opowiedział jej o swoim niepokoju, że przeczuwał, iż ona jest w niebezpieczeństwie. Jaki był głupi, jadąc do Wollera w nadziei, że można się z nim układać, Mówił o swoim instynktownym przekonaniu, że to Woller jest sprawcą zła…

– Ale to coś więcej. Wiesz przecież, że ja wiele potrafię zrozumieć z nastroju człowieka, i mówię ci, on ma też inne kłopoty. Złość to nie jedyne uczucie, jakie nim włada.

Villemo słuchała w milczeniu. A później rzekła cicho:

– Rozpacz po śmierci syna?

– Nie, ta rozpacz już dawno przemieniła się w żądzę zemsty. Nie, to coś innego. Strach? Coś nie cierpiącego zwłoki. Coś, z czym nawet jego przebiegłość nie może sobie poradzić. Nie wiem.

Dominik mówił z wysiłkiem, jakby ból go dławił.

– Chciałbyś się przespać? – zapytała Villemo cicho.

– Przespać? – roześmiał się. – Niedługo pewno zasnę na stojąco z wyczerpania, ale pozycja, w której się znajduję, naprawdę nie nastraja do snu. Nie! Chcę z tobą rozmawiać. W końcu dlatego tu jestem…

– Taka ci jestem wdzięczna, że możemy rozmawiać. I bardzo nieszczęśliwa, że sprawy przybrały taki zły obrót.

– To moja wina. Ale tobie potrzeba snu.

– Nie, nie. Nie chcę spać, skoro ty tu jesteś. Och, Dominiku, w ostatnich dniach wielokrotnie myślałam, by odebrać sobie życie. Żeby moja rodzina mogła odzyskać spokój. Ale nie znalazłam tu niczego, czym mogłabym się posłużyć.

– Nie wolno ci tak mówić! – zawołał gwałtownie. – Co by się wtedy stało ze mną?

– To było przedtem, zanim się dowiedziałam o twojej doli.

Dominik nie odpowiadał, ona także długo milczała.

– Chyba nasza rodzina cię szuka?

– Nigdy nas tu nie znajdą.

– Niestety, a gdzie my właściwie jesteśmy?

– W każdym razie nie jest to parafia Eng, ale gdzieś niedaleko od niej. Było ciemno, gdy mnie tu wieźli, a poza tym bili mnie, tak że traciłem świadomość. Nie wiem, naprawdę nie wiem, gdzie jesteśmy.

– I taki los… to wszystko ja ci zgotowałam… tylko z powodu mojej nieszczęsnej słabości do tego nędznika – szlochała Villemo.

Dominik milczał przez chwilę.

– Wygląda na to, że sprawę z nim masz już za sobą.

– Tak.

– Jak do tego doszło?

Villemo opowiedziała więc o tamtym dniu, gdy została zepchnięta w otchłań nad Głębią Marty. Wspominała mu o tym już wcześniej, ale teraz mówiła przede wszystkim o spotkaniu z rodzicami Marty, o krzyżu upamiętniającym jej śmierć i o pogłoskach, że to Eldar był przyczyną śmierci łatwowiernej dziewczyny.

– Robiło mi się niedobrze na wspomnienie, że byłam w nim tak nierozumnie zakochana. Pragnęłam, żeby żył i żebym mogła mu powiedzieć parę słów prawdy. I dać mu odczuć, że znaczy dla mnie mniej niż… niż krowi ogon!

Dominik powstrzymał uśmiech.

– To są mściwe myśli, kochanie. I niezbyt piękne. Ale brzmią w moich uszach jak muzyka, więc ja też wcale nie jestem lepszy.

Villemo słuchała jednym uchem.

– Myślę, że tak naprawdę, to wyzbyłam się uczuć do Eldara na długo przed jego śmiercią. Czasami byłam na niego po prostu wściekła, był taki wulgarny, miał takie prymitywne poglądy. I wiesz, co myślę? Otóż zdaje mi się, że tę chorobę, ten katar, wiesz, to ja sama wywołałam, żeby on mnie wtedy, tam na górze, nie mógł dotknąć. Rozumiesz, o co mi chodzi?

– Rozumiem, chociaż nie uważam, że wywołałaś chorobę. Mogłaś jednak pogorszyć swój stan. Tak czasami bywa. O, Villemo, nigdy nie zapomnę tej podróży z Tobronn do domu! Tej długiej podróży w przejmującym zimnie, kiedy siedziałaś pomiędzy mną i Niklasem, a twoi podopieczni w tyle wozu. Kuliłaś się z bólu, byłaś sinoblada na twarzy, ale nie skarżyłaś się ani słowem. Pozwalałaś, bym cię obejmował, ogrzewał i pocieszał. Tyle miałem ci wtedy do powiedzenia, ale ty byłaś jak nieobecna, pogrążona w swoim świecie i pewno nie bardzo zdawałaś sobie sprawę z tego, kim jestem, ani że w ogóle tam jestem.

Villemo popatrzyła w jego stronę zdumiona, ale nie mogła dostrzec jego twarzy.

– Och, moje ręce – jęknął. – Żebym mógł je choć trochę odciążyć.

Słyszała, że szuka oparcia dla stóp, że chce stanąć trochę wyżej. Potem głośno jęknął.

– Dominik, kochany – westchnęła. – Jak mam się do ciebie dostać? Jak ci pomóc?

Dominik nie odpowiadał.

Zastanawiała się przez chwilę.

– Co chciałeś mi powiedzieć wtedy, w drodze do domu?

W dalszym ciągu nie było odpowiedzi.

– Dominik?

W jej głosie drżał lęk.

Zawołała znowu. I jeszcze raz, i jeszcze. Ale wciąż odpowiadało jej milczenie.

– O, Boże, on nie żyje – szepnęła czując, że krew odpływa jej z twarzy. – Nie! Nie, to niemożliwe! Boże, czy już nie dość zostałam ukarana? Owszem, byłam marzycielską, niezrównoważoną dziewczyną, zakochałam się w Eldarze Svartskogen i następstwa tego okazały się fatalne, ale czy to takie straszne przestępstwo, że musisz za nie karać tylu niewinnych ludzi?

Zamknęła oczy i półgłosem miotała bluźnierstwa:

– Nie wierzę w ciebie. Nie wierzę, że istniejesz, skoro pozwalasz na takie rzeczy. Nie mam odwagi powiedzieć tego głośno, ale tak właśnie czuję.

Osunęła się na ziemię. Leżała tam długo z rękami wciśniętymi między kołki, jakby chciała dosięgnąć Dominika. I w tej pozycji zasnęła, z gardłem ściśniętym od płaczu i twarzą umazaną łzami; niepocieszona i udręczona tak, że zdawało się, iż nigdy już się z tego nie podźwignie.

Okiennice zza okratowanych okienek pod sufitem zostały otwarte i do obory sączyło się szare grudniowe światło.

Dominik ocknął się, zbolały. Czuł, że ręce ma chyba powyrywane ze stawów. Na widok Villemo, leżącej pod palisadą z wyciągniętymi ku niemu rękami, zalała go fala czułości. Spała teraz, a on z lękiem patrzył, jak marnie była ubrana przy tym lodowatym zimnie. I ten kaszel…

Co się stało z jej włosami? Dominik był wstrząśnięty. Niewiarygodnie piękne włosy Villemo, które w słońcu połyskiwały jak miedź i złoto! Nieco dalej, rozrzucone po brudnej podłodze, walały się w potarganych kłębach niczym świadkowie krwawej walki na palu bitwy.

Jak oni traktują ta nieszczęsne dziecko!

Villemo, słabość jego serca! A on, który wyruszył na ratunek, wisiał teraz na ścianie zupełnie bezradny i tak naprawdę to jeszcze powiększył jej udrękę!

Drzwi otworzyły się i dwaj strażnicy stanęli w progu. Villemo ocknęła się natychmiast i zerwała na równe nogi.

Przybyli weszli do Dominika.

W rękach mieli pejcze.

– Teraz łaskawa panienka zobaczy, jak skręca się jej kawaler – powiedział jeden, którego znała mało. Widocznie człowiek wójta.

Chwiała się na nogach, zaspana i przemarznięta, nie bardzo ogarniała sytuację. Kawaler? Jej kawaler?

Dominik! O, Boże, przecież Dominik jest tutaj. Bezbronny wisi na ścianie.

Tamten podniósł bicz i smagnął.

Dominik by! zbyt udręczony, by udawać bohatera. Krzyczał rozdzierająco.

Drugi uderzył także.

Villemo poczuła, że ogarnia ją znowu ten niezwykły, święty gniew. Doznawała wrażenia, że skupiła się w niej siła wszystkich dotkniętych dziedzictwem Ludzi Lodu. Co więcej, zdawało jej się, że jedno z nich jest tu, w oborze, patrzy skrzącymi się, zielonymi oczyma i szepcze: „Powiedz to! Powiedz im, już i tak nic gorszego zrobić ci nie mogą!”

Nikt tego Villemo nie mówił, lecz ona wiedziała, że to Sol, legendarna czarownica. Wiedziała, że Sol w dalszym ciągu od czasu do czasu się pojawia. Nie ukazuje się, ale pozwala odczuwać swoją obecność.

To dało Villemo niezmierną siłę.

– Odetnijcie go – powiedziała na pozór cicho, lecz natężenie głosu sprawiło, iż słychać ją było w całej oborze.

Oprawcy opuścili bicze i odwrócili się do niej. Obaj mieli dość głupie miny.

Dominik uniósł obrzmiałe powieki i spojrzał w stronę Villemo. Dla niego, który nie przywykł jeszcze do nieustannego mroku, w pomieszczeniu nadal było ciemno, a w tych ciemnościach gorzały dwa żółte punkty, rozpłomienione gniewem.

Serce łomotało mu jak oszalałe. To jest właśnie Villemo, myślał. To musi być Villemo! Dobry Boże, to przecież szczególny dar Ludzi Lodu w pełnej krasie. Myślałem, że to ja jestem kimś wyjątkowym. Niklas myślał, że on jest kimś wyjątkowym. Ale jesteśmy niczym! Niczym w porównaniu z Villemo!

Z całych sił napinał mięśnie w oczekiwaniu razów. Ale więcej razów nie było. Poczuł natomiast woń ludzi pocących się ze strachu. Poczuł chłód noża, przecinającego sznur na jego rękach, czuł, że oprawca spieszy się, by zrobić to jak najszybciej.

I nagle spadł niczym worek, obolały, lecz z uczuciem ulgi.

Leżał długo, nie mogąc się poruszyć. Na wpół przytomny słyszał, że tamci uciekają, jakby im sam diabeł deptał po piętach.

W końcu odważył się odwrócić głowę i spojrzeć na Villemo. Stała bez ruchu przy palisadzie, czekała na znak życia z jego strony, oczy miała już normalne, pełne lęku o niego. Żadnych piekielnych błysków.

– Villemo – szepnął głucho.

– To była Sol – odparła bezbarwnym głosem. – Ona tu była… i wszyscy dotknięci z naszego rodu.

– Nie mogę w to uwierzyć, bo przecież oni byli źli, prawda?

– Może. Ale ona była tu na pewno. I Tengel. I Hanna. I wielu, wielu innych. Zgromadzili się wokół mnie. Nie wszyscy byli źli, teraz to wiem. W każdym razie mieli też dobre cechy.

– Kochana Villemo, oni nie mieli zdolności powracania. To wyjątkowa cecha Sol. Ale może Tengel mógłby…? Pamiętasz, co wuj Brand mówił o Tengelu? Co on powiedział kiedyś swoim trzem wnukom?

– On stosował zaklęcia. Albo czary czy jakąś magię, nie pamiętam. W każdym razie klątwę Tengela Złego osłabił, zrobił coś, dzięki czemu jego potomkowie mogą się bronić przed złem. Czy myślisz, że właśnie teraz stało się coś takiego?

Dominik wciąż leżał w tym samym miejscu. Długo zastanawiał się nad jej słowami.

– Myślę, że to, co przed chwilą pokazałaś, i to, co my z Niklasem mamy, to jest właśnie obrona przed złem. Tak. Lecz nie sądzę, żeby to miało jakieś znaczenie dla…

– Dla czego, Dominiku?

Nie odpowiedział. Znowu pogrążył się w rozmyślaniach.

– Dla czego, Dominiku? Ty coś wiesz?

– Dla tej próby, na jaką kiedyś zostaniemy wystawieni. To tylko taka przygrywka. Pozwolono ci użyć twojej siły, żeby mnie uratować. Bo nadejdzie czas, kiedy będę potrzebny. Tak samo jak ty i Niklas.

– Ty tak dużo wiesz, Dominiku – powiedziała z podziwem. – To się zgadza z wizją, którą ja też kiedyś miałam. Wtedy, gdy chciałam umrzeć wraz z Eldarem. Ale coś we mnie gwałtownie protestowało. Dzięki ci, dobry Boże, że zesłałeś na mnie tę wizję? Boże, gdybym wtedy umarła! Z jego powodu! Trudno mi znieść tę myśl, Dominiku!

– Nie powinnaś o tym myśleć.

Rzekł to spokojnie, lecz ona słyszała, ile bólu jest w jego głosie.

Niepewnie, drżącymi wargami wyszeptała:

– A zatem uważasz, że skoro zostaliśmy wybrani do ważnych rzeczy, nie możemy teraz umrzeć?

– Tak, ale prawdę mówiąc jesteśmy na najlepszej drodze! Oprawcy będą wściekli za to, co przed chwilą zrobiłaś: Dołożą sił, żeby nam za to odpłacić. Zwłaszcza tobie, bo ty ich przestraszyłaś. Mnie zresztą też przestraszyłaś – dodał cicho.

– Naprawdę? Skaktavl też tak mówił. Czy nie mógłbyś podejść bliżej? – poprosiła. – Byłam taka samotna, kiedy go zabrali. To wspaniały człowiek, Dominiku. Zabili go! To okrutne i bezsensowne, że tacy wspaniali ludzie giną, a źli mogą żyć dalej.

– Często tak bywa, niestety, że wygrywają ludzie bez skrupułów. Ale chwały im to nie przynosi, zostają sami ze swoją wątpliwą wygraną.

– Masz rację. – Wyciągnęła do niego ręce. – Podejdź do mnie, proszę! Byłam tak bezgranicznie samotna, tak strasznie potrzebuję teraz bliskości człowieka.

Dominik z wysiłkiem stanął na nogach, musiał się na chwilę oprzeć o ścianę, a potem ruszył chwiejnym krokiem ku palisadzie, piękny jak młody bóg, choć wyczerpany do tego stopnia, że z trudem zachowywał równowagę.

Gdy Villemo zobaczyła jego tors, pokryty obrzmiałymi, krwawymi pręgami, serce ścisnęło jej się z bólu.

– Och, Dominiku! Mój kochany, kochany Dominiku! – zawodziła.

Wsunął ręce w szpary pomiędzy palikami i w pół drogi napotkał jej dłonie.

Villemo jęknęła:

– Boże, twoje nadgarstki! Jakie opuchnięte i pokrwawione! Spróbuję je opatrzyć… Nie, nie mam jak. Wszelkie nadające się do tego części ubrania zużyłam na opatrunki dla Skaktavla. Jeśli jeszcze coś z siebie zdejmę, będę wyglądać nieprzyzwoicie. Ale co tam, skoro ma ci to pomóc…

– Nie – przerwał ostro Dominik. – Te draby nie mogą cię zobaczyć w takim stanie. Moje rany same się zagoją.

– To przynajmniej je obmyję… Zresztą nie, nie mamy wody, ta w beczce jest zbyt brudna.

– Pijesz ją?

– Nie. Do jedzenia dają przeważnie zupę. Nie chce mi się pić.

Villemo nie chciała puścić jego rąk.

– Jesteś zmęczony – mówiła. – Powinieneś się położyć albo przynajmniej usiąść, ale i tak możemy trzymać się za ręce.

Dominik położył się na boku tuż przy palisadzie. Villemo uczyniła podobnie po swojej stronie. Ona wsunęła lewą rękę w szparę, a on prawą i tak leżeli, oddzieleni dwoma rzędami palików, a jednak połączeni.

Villemo westchnęła. Dominik mógłby odnaleźć odrobinę szczęścia w tym westchnieniu, gdyby chciał. Albo przynajmniej ulgi, że ktoś nareszcie przy niej jest.

Nie mówił nic, śmiertelnie przerażony, że Villemo ma niewiele powodów do radości, że nie czeka jej nic dobrego.

Nagle jakby sobie coś przypomniała, potarła dłonią czoło.

– Muszę wyglądać okropnie. Obcięli mi włosy.

– Tak, widziałem. To potwory! Mnie jednak nie potrzebujesz się wstydzić. Nie wygląda to zresztą tak źle, jak myślisz. Przypominasz chłopca, którego potraktowano nożycami do strzyżenia owiec. Ale ponieważ masz kręcone włosy, to nic nie szkodzi.

– Dziękuję za pocieszenie – rzekła po chwili.

Spoglądali na belki w suficie. W oborze panował przejmujący ziąb.

– Dominiku – zaczęła po chwili Villemo. – Wiele razy wspominałeś o czymś…

Odwrócił ku niej głowę.

– Tak?

– Nie, nie, nie mogę o tym mówić.

– Owszem, nawet musisz!

– Kilkakrotnie miałam wrażenie, że ty… chciałeś mi powiedzieć… że chociaż zawsze się ze mną drażniłeś, to jednak trochę ci na mnie zawsze zależało… Czy też może tylko tak mi się zdaje? Wyobrażam sobie coś, czego nie ma?

Dominik znowu z uporem wpatrywał się w sufit. Zobaczyła, że mięśnie jego twarzy się napinają.

Długo musiała czekać na odpowiedź.

W końcu odpowiedź nadeszła, lecz tak cicha, że ledwie dosłyszalna:

– Ja ciebie kocham, Villemo.

Lekko rozluźniła dłoń zaciśniętą na jego ręce. Dominik śmiertelnie się przeraził, że całkiem ją cofnie.

Nie zrobiła tego. Oddychała jednak szybko, wzburzona, nie znajdując słów, które mogłaby mu powiedzieć.

W pomieszczeniu panowało niczym nie zmącone milczenie. Świat na zewnątrz również pogrążony był w ciszy, jakby w ogóle nie istniał. Jakby ściany obory stanowiły ostateczną granicę, a poza nimi nie było nic, absolutnie nic, pustka.

Dominik mówił dalej tym samym przyciszonym głosem:

– Kocham cię od dawna, od bardzo dawna. Od czasu kiedy stałem się dojrzałym mężczyzną. A to nastąpiło stosunkowo wcześnie.

Villemo szepnęła żałośnie:

– Jeszcze zanim ja…?

– Tak, na długo przedtem, nim zadurzyłaś się w Eldarze.

Zadrżała.

– Ale byłeś w stosunku do mnie taki złośliwy, ironiczny, nawet napastliwy.

– To tylko samoobrona, nie rozumiesz tego?

– Ale to mnie zasmucało. I odpłacałam ci tym samym. Czasami cię nienawidziłam. Może dlatego ja…

Dominik cierpiał, pokryte ranami ciało pulsowało bólem, ale za nic nie chciał zakłócić tego nastroju.

– Mów dalej!

– Może dlatego tak bardzo pragnęłam twojej przyjaźni, jeszcze kiedy byliśmy dziećmi.

Uścisnął mocniej jej rękę.

– Naprawdę? Wybacz mi.

– Już dawno ci wybaczyłam. Wtedy w Romerike też prosiłeś o wybaczenie, nie pamiętasz?

– Myślisz, że mógłbym o czymś takim zapomnieć?

– W gruncie rzeczy zawsze byliśmy sobie bliscy, Dominiku.

– Tak.

– I zawsze byłeś mi potrzebny.

– A ty mnie. Dlatego ta bezsensowna walka sprawiała mi tyle bólu.

– Myślę, że nie była tak całkiem bezsensowna. Oboje staliśmy się ludźmi bardziej samodzielnymi. Żadne z nas nie chce być od nikogo zależne.

– Chyba masz rację. Ale dlaczego nigdy nic nie mówiłaś? Gdybyś tylko…

Z największą ostrożnością ułożył się wygodniej, to przyniosło ulgę obolałemu ciału, a poza tym znajdował się teraz jakby bliżej Villemo.

– Czy moglibyśmy zbudować most ponad tymi straconymi latami?

– Myślę, że taki most już istnieje. Ale… – zawahała się.

– Chcesz powiedzieć, że ty mnie nie kochasz?

– Dominiku, składasz mi takie szokujące oświadczenie! Że ty, którego podziwiałam, którego starałam się naśladować i płakałam z rozpaczy, że tak źle mnie traktujesz… Że ty mogłeś mnie kochać… to mnie tak wzburzyło… Oszołomiło mnie, wytrąciło z równowagi, po prostu nic nie wiem. Lecz jednego jestem pewna: to nie było nieprzyjemne zaskoczenie, wprost przeciwnie! Musisz mi jednak dać więcej czasu! Nie mogę kochać mężczyzny tylko dlatego, że on mi się oświadczył. To by było nierozumne.

– Bywasz czasami niezwykle rozsądna, Villemo.

– Czasami? Zawsze jestem taka – odparła nieskromnie. – Ale teraz przepełnia mnie uczucie wprost trudnego do zniesienia szczęścia. Tylko mój rozum, zmysły, moja świadomość muszą mieć trochę czasu, żeby się z tym uczuciem oswoić.

Zamilkła. Wzdychała tylko i uśmiechała się radośnie.

– A ja żaliłam się, że cały świat mnie opuścił! – powiedziała w końcu.

Dominik spoglądał na nią ze smutkiem. Niestety, będzie musiał zakłócić jej radość. Nie chciał nawet myśleć, że nie uda im się wyjść cało z opresji, w której się znaleźli. Opierał swą nadzieję na osobliwym przeczuciu, że los chce, by przeżyli. Zaczął jednak mówić o czym innym, nie mniej ważnym.

– Villemo… Jest jeszcze jeden powód, dla którego byłem… taki powściągliwy.

– Co takiego?

– Przecież żebym cię nie wiem jak kochał, to i tak cię nie dostanę.

– A to dlaczego? – przerwała tonem, który obiecywał więcej niż wszystko, co mu powiedziała o swoich niejasnych uczuciach.

– Nigdy nie będziemy mogli się pobrać. Skoro Niklas i Irmelin nie dostali pozwolenia, to nie dostaniemy i my.

Zareagowała tak gwałtownie, że puściła jego dłoń, uklękła przy palisadzie i uchwyciła się jej obu rękami

– Istnieje między nami duża różnica – oświadczyła gorączkowo. – Oni są znacznie bliżej spokrewnieni niż my.

– Tak myślisz? Nie to dokładnie ta sama sprawa.

– Niemożliwe. Twój ojciec tak długo żył zagubiony gdzieś w Niemczech, a teraz mieszkacie w Szwecji i…

– To dosyć dziwne argumenty, Villemo. – On także ukląkł i wyliczał jej na palcach. – Pomyśl dobrze! Pochodzimy wszyscy od Tengela.

– I od Silje.

– Pochodzimy od Tengela, bo on należał do Ludzi Lodu. Silje nie.

– Masz rację. Przepraszam!

– Mówimy tylko o bezpośrednich potomkach Ludzi Lodu. Jeśli chodzi o Niklasa oraz Irmelin, to ich przodkowie są następujący: Tengel, Are, Brand, Andreas, Niklas. A w drugiej linii: Tengel, Liv, Tarald, Mattias, Irmelin.

– Czyli oni są krewnymi w piątym pokoleniu, prawda?

– Tak.

– A teraz ty: Tengel, Are, Tarjei, Mikael, Dominik. I ja: Tengel, Liv, Cecylia, Gabriella, Villemo. – Bezradnie opadła na ziemię. – My też jesteśmy spokrewnieni w piątym pokoleniu! Dominiku, to straszne!

– Więc mogłabyś sobie wyobrazić małżeństwo ze mną? – szepnął.

W oczach Villemo pojawiły się łzy.

– Myślę, że niczego na świecie nie pragnę bardziej. To spadło na mnie tak nagle, chociaż… chociaż nie myślę, że zbyt nagle.

– Ja też tak nie myślę. A zatem Eldar Svanskogen… Był tylko nic nie znaczącym epizodem?

– Myślę, Dominiku, że wtedy nie byłam jeszcze dojrzała do tego, by cię kochać. Musiałam przejść przez to wszystko, by zrozumieć, kim dla mnie jesteś. Och, taka byłam dziecinna, kiedy spotkałam Eldara. Myślałam, żeby nigdy nie wychodzić za mąż, nigdy nie mieć dzieci. Nie mogłam sobie wyobrazić pójścia do łóżka z Eldarem. Uważałam, że to paskudne i głupie. On sam jednak wydawał mi się fascynujący, rozumiesz, co mam na myśli? Chciałam być jego przyjaciółką, ba, jego niewolnicą, na której mógłby we wszystkim polegać. Później zrozumiałam, że to, co ja określałam jako wszystko, było jedynie małą cząstką stosunków pomiędzy kobietą i mężczyzną. Byłam dzieckiem, Dominiku. Dzieckiem wielbiącym wspaniały ideał, zdobyczą z którą on robił, co chciał.

Dominik przełknął ślinę i uśmiechnął się.

– Rozumiem. Eldar odpowiadał tamtej Villemo, którą wtedy byłaś. Ale teraz? Wciąż jeszcze jesteś dzieckiem, czy już kobietą?

Spoważniała i długo wpatrywała się w ziemię.

– Teraz jestem kobietą – odparła cichutko.

Dominik znowu wyciągnął rękę, którą Villemo ujęła mocno. Stali tak w milczeniu i patrzyli na siebie długo i serdecznie, przepojeni głębokim smutkiem. Villemo myślała, jakby to było znaleźć się w objęciach Dominika, i nie można powiedzieć, że była to myśl odpychająca. To, że miała go teraz tak blisko siebie, nie łagodziło cierpienia. Przeciwnie! Myśl o jego uścisku boleśnie paliła ciało.

Dominik dostrzegał zmianę w jej wzroku i w wyrazie twarzy. Jego smutek przemieniał się powoli w rozpacz.

Villemo zawstydziła się.

Czyż nie stoi tu i nie oszukuje go?

– Dominiku, ja… – zaczęła odważnie, lecz natychmiast pożałowała.

– Co chciałaś mi powiedzieć?

– Nie, nic.

– Owszem, to ważne!

– Nie, ja cię przecież tak mało znam!

Zamilkł na chwilę, a potem powiedział cicho:

– Teraz mnie ranisz.

– Trudno. To są sprawy zbyt osobiste.

Czyż miała mu opowiedzieć o królu gór? O tym, co tamtego dnia robiła w lesie?

Przyglądała mu się badawczo. Czy mogła mu się zwierzyć? Bardzo by chciała, lecz czas chyba jeszcze nie nadszedł. Nigdy przedtem nie byli ze sobą tak blisko, co najwyżej dobrze się ze sobą bawili, nie miała odwagi, nie.

– Villemo…

Starał się ją przekonać.

– Nie, to na nic, Dominiku. Kiedy indziej.

– Kiedy indziej? – wybuchnął. – Villemo, czy ty nie pojmujesz, że…?

Wyglądała jak porzucone dziecko.

– Tak, wiem. Ale przecież moglibyśmy udawać, prawda? Że istnieje dla nas przyszłość.

Dominik miał ochotę odgryźć sobie język.

– Wybacz mi – szepnął. – Wybacz mi, najdroższa!

Villemo odetchnęła głęboko. Próbowała wyrwać się z nastroju przygnębienia. Po chwili roześmiała się nerwowo.

– Dominiku, taka byłam głupia, kiedy dostałam twój pierwszy sympatyczny list. Było w nim coś, co mnie zabolało i sprawiło, że czułam się okropnie.

Dominik zmarszczył brwi.

– Co to było? Czy w ogóle w moim liście mogło być coś takiego?

– Pisałeś, że wiesz, co to znaczy utracić kochanego człowieka. I że ty także coś takiego przeżyłeś. Byłam w jakiś sposób…

Tym razem Dominik uśmiechnął się szeroko:

– Zazdrosna?

– No, coś w tym rodzaju. W każdym razie nie było to przyjemne.

– Niemądra Villemo – powiedział czule. – Nie rozumiesz, co miałem na myśli?

– Nie.

– Ja przecież ciebie utraciłem!

– Mnie? – zdziwiła się.

– Dla niego, wiesz. Wtedy byłem pewien, że moje życie się skończyło. Nigdy nie zwracałaś uwagi na moją obecność. A ja gotów byłem wszystko oddać za ciebie. Dla mnie ta jesień była czasem goryczy, Villemo.

– Och, Dominiku – jęknęła. – Gdybyś ty powiedział choć słowo, choć jedno słowo!

– Tobie? Przecież roześmiałabyś mi się w twarz.

Villemo zastanowiła się.

– Tak myślisz? Możliwe, nie wiem. Byłam przecież okropnie zaślepiona w tym brutalu, wyobrażałam sobie, że muszę sprawić, by jego lepsze ja wzięło górę. Gdybym jednak wiedziała, że ty… że tobie na mnie zależy… Wiesz, Dominiku, myślę, że wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej.

– Nie ma się co teraz nad tym zastanawiać. Można żałować, ale czy żal odwróci bieg czasu?

– Masz rację. Powinniśmy raczej myśleć o przyszłości.

Lecz obecna sytuacja dawała boleśnie o sobie znać. Tym razem żadne nie dało się skusić na rozmowy o przyszłości. Villemo bezradnie spuściła głowę.

Dominik się bał, bał się naprawdę. Na zewnątrz czaiła się złowroga cisza.

Co teraz szykują im prześladowcy?

Загрузка...