Od tamtego czasu, kiedy Marta została zepchnięta z wysokiego brzegu, w zagajniku nad wodą wyrosły drzewa. Nie było ich wiele, kilka brzóz i sosen, pochylonych nad urwiskiem, ale Villemo zaczepiła się o taką właśnie brzózkę nieco poniżej zarośniętego trawą uskoku. Instynktownie ręce jej chwyciły drzewko i zacisnęły się rozpaczliwie.
Brzózka wygięła się pod nieoczekiwanym ciężarem, skrzypnęła przeciągle, lecz się nie złamała. Minęło nie więcej niż kilka sekund od momentu zadania ciosu, który zepchnął Villemo w otchłań. Leżała teraz wzdłuż pnia na brzuchu i usiłowała zachować równowagę, za jedyną podporę mając brzózkę grubości własnej ręki. Głęboko, głęboko w dole dostrzegała kipiącą, spienioną niczym w kotle czarownicy wodę.
Świat przed oczami wirował, ramiona bolały okropnie. Starała się za wszelką ceną utrzymać równowagę. Była jak sparaliżowana ze strachu. Nogami oplotła wątły pień, a dużym palcem nogi wyczuwała ziemię, z której wyrastała brzoza. Odważyła się zerknąć tam kątem oka. Zobaczyła pionową, wielowarstwową ścianę, lecz także coś więcej – wąską półkę, na której rosła ta właśnie brzózka, na którą spadła, i jakaś nieduża sosna.
Gdyby mogła wolno, wolniutko podpełznąć do tyłu i w górę…
Jak, na Boga, miałaby tego dokonać? Już i tak przecież zsuwa się powoli w dół po pniu brzozy, czy może raczej w górę, jeśli weźmie się pod uwagę naturalną pozycję drzewa.
O, dobry Boże, błagała w duszy. Daj mi siły! Uchroń mnie przed paniką!
Najpierw spróbowała zmienić położenie jednej ręki, uchwycić drzewo bliżej siebie, potem to samo z drugą ręką, ostrożnie, ostrożnie, tak by całe ciało przesunąć lekko w tył…
Brzoza drgnęła, Villemo zakołysała się i znowu mocno przytrzymała się drzewa rękami i nogami. Dobrze wiedziała, co jej grozi. Jeżeli straci równowagę, to może nawet nie spadnie od razu w kipiel, ale zawiśnie na rękach. A wtedy brzoza może się złamać. Jeśli nie, to jak długo zdoła wytrwać w tej pozycji? I jak długo to cienkie drzewko wytrzyma?
Najgorsze jednak było to, że przecież nikomu nie przyjdzie do głowy, by tu jej szukać. Nikt nie wie dokąd poszła.
Nieskończenie wolno, panując nad każdym drgnieniem, przesuwała się do tyłu, lekko pod górę, aż musiała ugiąć kolana. Wtedy jeszcze mocniej zacisnęła dłonie i zaczęła odsuwać nogi w tył.
Stopy dotknęły małego występu. Musiała znaleźć jakieś oparcie…
Nie, nie było tam niczego, o co mogłaby oprzeć nogi i tym sposobem dostać się „na ląd”. Zauważyła jednak, że gdy przesuwała się w stronę zbocza, brzózka uniosła się nieco w górę.
Jeszcze raz przybliżyła ręce do ciała. Wtedy jednak drzewo wydało z siebie ostrzegawcze skrzypnięcie i zakołysało się tak, że Villemo zamarła. Przez całą wieczność nie miała odwagi się ruszyć. Minuty zdawały się skapywać niczym gęsty sok, wypływający ze skaleczonej brzozy.
Kipiel huczała w dole, dudnienie rozsadzało jej uszy, łomotało w głowie, jakby nigdy nie słyszała nic prócz tego piekielnego huku. Rozpryskująca się piana przemoczyła jej ubranie do suchej nitki. A może to pot? Nie umiałaby powiedzieć. Wiedziała tylko, że serce wali jej tak mocno, iż chyba na zawsze pozostaną na nim ślady tych przeżyć.
Na zawsze? Naprawdę widziała świat w różowych barwach! Jak, na Boga, zamierza się stąd wydostać? Kiedykolwiek? Nawet jeśli wbrew wszystkiemu udałoby jej się znaleźć na tej wąskiej półce, to jak stamtąd wyjdzie na górę?
Nareszcie Villemo zdała sobie sprawę z rozpaczliwej powagi swego położenia. I wtedy wydała z siebie rozdzierający krzyk. Krzyczała i krzyczała, wzywała pomocy, choć wiedziała, że tak daleko od ludzi nikt jej nie usłyszy.
Nikt, z wyjątkiem może jednego człowieka. On jednak nie powinien był niczego słyszeć, bo wtedy mógł wrócić, by dopełnić swego dzieła. Byłaby to dla niego, czy dla niej, najprostsza rzecz pod słońcem: poruszyć brzozę jakimś kijem. Nie trzeba niczego więcej, by Villemo ostatecznie straciła równowagę.
Wiedziała o tym, lecz już co najmniej godzinę trwała tak, uczepiona brzozy. Czas przestał zresztą dla niej istnieć, mogły to być minuty lub setki lat, nie potrafiła ocenić.
Mięśnie bolały potwornie, nie odważyła się jednak choćby drgnąć. Mimo wszystko miała teraz lepsze oparcie. Obydwoma dużymi palcami nóg dotykała stałego gruntu, nie mogła tylko stwierdzić, jak dalece stałego. Wbijała powoli palce w ziemię i błagała Boga, by piasek nie zaczął się usuwać.
Jedynym ratunkiem było wołanie o pomoc, jakkolwiek beznadziejne mogło się to wydawać. Sama nic więcej zrobić nie mogła. Kolejna, bardzo ostrożna próba przesunięcia się spowodowała nowe ostrzegawcze skrzypnięcie. Lepiej nie przeciążać za bardzo swojej jedynej podpory.
W lesie zaczynało zmierzchać, dzień miał się ku końcowi. Wtedy Villemo uświadomiła sobie, że leży tak już od wielu godzin. Co będzie, jeśli nie zdoła dłużej walczyć z sennością?
Ponownie wydała z siebie przeciągłe, umęczone wołanie.
W górze nad jej głową coś zaszeleściło. Widocznie zdążyła się już na tyle przyzwyczaić do huku rzeki, że była w stanie rozróżniać także inne dźwięki.
O Boże, a jeśli to on, czy ona, sprawca jej nieszczęścia? Villemo zamilkła natychmiast.
Przez chwilę panowała cisza, ale potem dał się słyszeć głos:
– Marta?
Nie mogła rozpoznać głosu poprzez dudnienie rzeki, lecz ktoś tam na górze krzyczał głośno i był bardzo wzburzony.
– Nie, nie jestem Martą! – krzyknęła rozpaczliwie w odpowiedzi. – Ja jestem Villemo! Pomóż mi, proszę, już nie mogę dłużej!
Znowu krótka chwila ciszy.
– O, Panie Jezu! Niech panienka wytrzyma jeszcze trochę! Zaraz sprowadzę pomoc.
Nie widziała niczego. Niczego, oprócz budzących grozę skał i zmąconej wody pod sobą. Nie odważyła się podnieść głowy na tyle, by spojrzeć na stromy brzeg nad swoją głową. Widziała tylko dolną część urwiska. A ta nie wyglądała szczególnie zachęcająco.
Płynęły minuty. Dla Villemo każda z nich była wiecznością. Mięśnie zaczynały jej drżeć od długotrwałego straszliwego wysiłku.
I nagle, gdy już myślała, że ta blada iskierka nadziei, jaką żywiła, jest tylko chimerą, wyobrażeniem jej spragnionego pociechy mózgu, ponownie usłyszała głosy. Tym razem dwa. Męski i kobiecy.
– Panno Villemo! Czy panienka nas słyszy?
– Słyszę – jęknęła.
– Przynieśliśmy linę! – wołał głos męski. – Przywiążę ją do drzewa i zejdę do panienki tam na dół.
– Tylko ostrożnie – zdołała wykrztusić.
– Dobrze. Żona będzie pilnować liny na górze.
To był głos prostego człowieka, lecz Villemo pokochała go od pierwszej chwili. Nigdy nie słyszała słodszego brzmienia, milszych słów!
Czas ciągnął się niczym gęsty klej. Słyszała, jak ludzie rozmawiają na górze, słyszała, że coś robią. Ramiona bolały ją tak, jakby je ktoś od wewnątrz przypalał żywym ogniem. Miała skurcze w nogach, zresztą już od dawna, dawniej niż była w stanie pamiętać. Czy naprawdę istniał jeszcze dla niej czas? Jakieś życie, zanim tu zawisła głową w dół nad tym wrzącym nurtem w otchłani?
Pień brzozy i małe gałązki wbijały jej się w skórę, miała wrażenie, że kaleczą ciało do kości.
Znad jej głowy zaczynały spadać grudki ziemi.
Mężczyzna schodził do niej.
Boże, modliła się Villemo. Uratuj go, nie pozwól mu spaść, bo to by była moja wina. Tego bym nie zniosła. Już raz przyczyniłam się do śmierci człowieka i nigdy tego nie zapomnę. Dobry Boże, wiem, że nie za często zwracałam się do ciebie, wiem, że to tchórzostwo modlić się teraz, kiedy nie mogę sama sobie poradzić, ale przynajmniej tyle mogę zrobić, że przyznaję się do tego. Bądź tak dobry i policz mi to! Teraz błagam cię, byś pozwolił temu człowiekowi uratować życie. i, jeśli taka jest twoja wola, pozwól także mnie zobaczyć jeszcze ziemię, trawę, las, niebo i mój ukochany dom! Pozwól mi powiedzieć moim drogim, kochanym rodzicom, jak bardzo są mi bliscy! Pozwól mi okazać im dobroć, nie przysporzyć im jeszcze jednego zmartwienia! Pozwól mi zrobić jeszcze w życiu coś pożytecznego. Niewiele tego było dotychczas. Niewiele też powiedziałam moim bliskim dobrych słów. Och, tyle bym im chciała powiedzieć! Dobry Boże, pomóż mi ze względu na nich!
Coś przesunęło się w dole przed jej oczyma. Najpierw drgnęła, myśląc, że to wąż, ale potem spostrzegła koniec liny. Byle jak sklecona lina, z kosmykami konopi sterczącymi na wszystkie strony, na końcu owiązana sznurkiem.
Mój Boże, to ma mnie utrzymać, pomyślała śmiertelnie przerażona.
Zanim zdążyła zapytać, czy ma złapać koniec liny, mężczyzna zawołał:
– Nie dotykaj tego! Leż spokojnie!
Wyczuwała, że udało mu się oprzeć stopę na wąskim występie. Potem do kobiety na górze krzyknął coś, czego nie zrozumiała.
– Bądź ostrożny – upomniała znowu Villemo. – Nie spadnij! Ja sama ledwo się trzymam, więc…
– Widzę – odparł drżącym głosem.
Villemo była pełna podziwu dla jego odwagi.
– Teraz owiążę panienkę tą liną…
Jak, na Boga, on zamierza tego dokonać? pomyślała. Nie dosięgnie tak daleko, a ja w żaden sposób nie mogę mu pomóc.
Po kilku chwilach okropnie denerwującej szamotaniny także on uznał, że to niemożliwe.
– Owiąż liną moje kostki – powiedziała Villemo.
Zastanawiał się przez chwilę.
– I mam podciągnąć panienkę w górę za nogi?
– To nic nie szkodzi. Wiszę już od tak dawna, że całkiem zesztywniałam. Jeżeli tylko lina jest wystarczająco mocna…
– Tak, myślę, że powinno się nam udać. Ale jeśli lina zsunie się mimo wszystko?
Na myśl o tym ogarnęła ją fala mdłości. Nie wolno mi zemdleć, myślała zgnębiona.
– Mogę chyba poruszać stopami. I palcami.
Zdawało jej się, że mężczyzna roześmiał się. Jakimś spazmatycznym śmiechem. Wahał się długo.
– Panienko, myślę, że to jedyna możliwość. Ale czy mogę coś powiedzieć?
– Tak?
– Ta brzoza zniosła już dużo. Jeden mały ruch i…
– Wiem. Kocham to drzewko.
– Rozumiem.
W trakcie tej rozmowy, prowadzonej na tyle głośno, by przekrzyczeć huk wody, bardzo ostrożnie owinął sznurem jej kostki, a potem wiązał i wiązał na olbrzymi, sztywny i niezgrabny supeł.
– Mamy tylko jedną linę – powiedział.- A ja nie zdołam się utrzymać na tej półce bez pomocy. Musimy podciągnąć się w górę jednocześnie.
Na tej linie?
– Czy lina wytrzyma?
– Musimy prosić Boga, panienko – odparł z powagą.
– Ale wasza żona… Ona nie ma dość siły, żeby wyciągnąć nas oboje.
– Prosiłem, żeby sprowadziła sąsiadów.
– Więc tam na górze nikogo nie ma?
– Teraz nie. Musimy zaczekać.
Villemo jęknęła cicho. Ale sprawy nie wyglądały już tak ponuro. Została mocno przywiązana do zewnętrznego świata i miała towarzystwo.
– A jak wy sami się przywiązaliście? – zawołała. – Nic stąd nie widzę.
– Umocowałem linę pod pachami, tak że nic mi nie grozi. Przywiązałem się do drugiego końca, można powiedzieć, kawałek dalej niż panienka.
– Dziękuję, że zrobiliście dla mnie to wszystko! Myślę, że wiecie, ile dla mnie znaczy wasza obecność.
– Tak, chyba rozumiem – odpowiedział. Zapadła cisza. Czekali.
– Czy wy jesteście… ojcem Marty? – krzyknęła po chwili Villemo w stronę rzecznej głębiny.
– Tak.
Nie powiedział nic więcej. Mówić, że mogłaby znaleźć się na miejscu jego córki, byłoby przesadą. I zadawaniem niepotrzebnego bólu.
Mełł długo jakieś słowa, a potem zapytał:
– Czy panienka… zrobiła to z własnej woli?
– Niech mnie Bóg broni! Nie!
– Ach, tak?
Najwyraźniej czekał na jakieś wyjaśnienie, lecz ona nie wiedziała, co powiedzieć. I wtedy usłyszeli głosy.
– Przyszli – oświadczył komomik z wyraźną ulgą.
Wiele głosów coś do nich krzyczało. A potem, dzięki Bogu, zakołysał się nad nimi koniec drugiej liny. Villemo odetchnęła.
Teraz jednak dawało o sobie znać długotrwałe napięcie mięśni i nerwów. Gdy ojciec Marty usiłował zamocować również tę drugą linę, całe ciało Villemo drżało z niecierpliwości. Pień i gałęzie brzozy wpijały się jej w skórę tak boleśnie, że bała się, iż nigdy w przyszłości nie pozbędzie się odcisków.
W przyszłości?
Jeszcze ciągle nie była na górze.
Znowu otworzyła oczy, Znowu przeniknął ją zimny dreszcz – od serca po koniuszki palców, od stóp do głów – na widok tej mamiącej, wciągającej głębi.
Opanowała gwałtowną chęć, by krzyczeć w panice, wymiotować, szarpnąć się w próbie ratunku… zaprzepaścić wszystko. Ponownie zamknęła oczy i to pomogło.
Po chwili rozległy się nawoływania i odpowiedzi.
Wszystko było gotowe, Zaczęło się mozolne wciąganie. W górę, i nieco w dół, i znowu w górę. Villemo możliwie najdłużej nie chciała puścić brzozy. W końcu jednak musiała. Wyszeptała podziękowanie i po raz ostatni objęła mocno cienki pień, podciągnęła trochę za sobą, tak by mógł się wyprostować. Wisiała już wtedy wysoko nogami do góry.
Ojciec Marty trzymał ją mocno w pasie, chcąc zmniejszyć obciążenie kostek, ale i tak odczuwała w nich okropny ból. Starała się tak ustawić stopy, żeby lina się z nich nie zsunęła.
Oboje obracali się i huśtali, podciągano ich powoli, zrywami. Uderzali o wystający brzeg i znowu przesuwali się wyżej, Villemo zdawała sobie sprawę, że spódnica nie okrywa jej nóg. Czuła twarz mężczyzny przy swoich kolanach i widziała jego nogi dyndające na wysokości swoich oczu.
Cóż to jednak miało za znaczenie? Najważniejsze, że była w drodze na górę!
Jeśli tylko lina wytrzyma!
Znowu posyłała modły do Boga, w którego wierzyła najbardziej wtedy, gdy potrzebowała jego pomocy.
Pragnęła teraz ponad wszystko powiedzieć swoim bliskim, ile dla niej znaczą.
Nie przeżyła jeszcze zbyt wiele, chyba większą część życia wciąż miała jeszcze przed sobą.
Liny trzeszczały ostrzegawczo.
– Teraz ostrożnie! – zawołał ojciec Marty.
Villemo poczuła jakieś ręce na swoich biednych, umęczonych kostkach. Inne ręce pochwyciły jej wybawcę. Zostali przeciągnięci poza krawędź urwiska. Na ten okropnie stromy brzeg, na którym nikt nie mógł się utrzymać. Pochylali się nad nim nieznajomi ludzie, ryzykując życie – z jej powodu.
Była taka wzruszona. Czuła, że zaraz się rozpłacze, po prostu z wdzięczności. Powoli, bardzo powoli, zdawało się, że przez całą wieczność, ciągnęli ją po wydeptanej trawie. I, oczywiście, choć nie wiadomo dlaczego, musiała leżeć twarzą do ziemi, ale nie była w stanie unieść głowy.
I wreszcie poczuła pod sobą płaską ziemię. Opiekuńcze kobiece dłonie wygładziły jej ubranie, a potem ostrożnie odwróciły na plecy.
Villemo patrzyła na czarne wierzchołki sosen na tle ciemniejącego nieba. Widziała nad sobą poważne twarze, spoglądające na nią z troską.
– Dziękuję – szepnęła. – Dziękuję wszystkim, dziękuję za uratowanie mi życia! Bardzo chcę żyć, naprawdę.
– Jak długo panienka tam wisiała? – zapytała matka Marty, rozcierając jej zdrętwiałe ciało.
Mężczyźni zdejmowali sznury z tej nóg i dopiero teraz Villemo poczuła, jak bardzo ubranie nasiąknęło wodą w tym wilgotnym powietrzu nad urwiskiem i jak bardzo jest zimno. Przedtem w śmiertelnym przerażeniu nie odczuwała chłodu.
– Jak długo? – szepnęła. – Nie wiem. Od południa, zdaje mi się.
– Boże, zmiłuj się – rzekł jeden z mężczyzn, w którym rozpoznała dzierżawcę małego gospodarstwa z Grastensholm, sąsiada rodziców Marty. Dwaj pozostali byli jego synami.
– Czy panienka może stanąć na nogi?
– Tak, oczywiście – odparła i podniosła się niezdarnie, ale natychmiast kolana ugięły się pod nią. – Nie, chyba nie mogę – szepnęła zawiedziona.
– Przyprowadzę konia – oświadczył dzierżawca, po czym zwrócił się do swoich synów: – A wy biegnijcie do Elistrand, nie, do Lipowej Alei jest bliżej, i powiedzcie, co się stało.
– Nie trzeba… – próbowała oponować Villemo, ale chłopcy już zniknęli jej z oczu.
Znowu zostali tylko rodzice Marty i ona, bezradnie siedząca w trawie. Była tak okropnie zmęczona; całe ciało i mózg. Miała wrażenie, że coś się rozrasta w jej wnętrzu, ale na razie umiała jeszcze nad tym zapanować.
A u jej stóp leżał nieduży bukiecik jesiennych kwiatów, przeznaczony dla Marty.
Matka spojrzała w ślad za jej wzrokiem.
– Tak, przychodzimy tu parę razy na tydzień, żeby uczcić pamięć Marty. Ona przecież nie ma grobu. Samobójczyni, powiedział pastor, i nie zezwolił, by miała grób na cmentarzu. A zresztą i tak nigdy jej nie odnaleźliśmy, to myślę, że tu ma swoje miejsce.
– Nigdy nie odnaleźliście?
– Nie, rzeka jej nie oddała. A kto by mógł zejść tam, na dół?
Marta? Wciąż leży tam, na dnie?
– To w takim razie skąd wiadomo, że ona…?
Ojciec dziewczyny westchnął ciężko.
– Dwóch ludzi łowiło ryby w rzece niedaleko stąd i widzieli, jak spadała, słyszeli, jak wzywała ratunku.
Villemo jęknęła głucho.
– A jak… to się z panienką stało? – zapytał znowu ojciec. – Potknęła się panienka i spadła?
– Nie, nie, ktoś mnie popchnął! – zawołała, nim zdążyła się zastanowić.
Tamci spojrzeli po sobie.
– Jak Martę? – zapytał ojciec z wolna. – Ale jego przecież już nie ma, nie żyje. Zginął w Romerike, tak gadają.
Twarz Villemo spłonęła rumieńcem.
– Eldar Svartskogen? Nie, on tego nie zrobił! To nie on popchnął Martę, to tylko złośliwe plotki.
Rodzice Marty posmutnieli. Ojciec mówił dalej:
– Ci dwaj rybacy… zresztą oni nie byli z naszej wsi… Widzieli, jak Marta spada, patrzyli w tę stronę, bo usłyszeli jej krzyk. I zaraz przybiegli tu co tchu. To oni widzieli, że jakiś mężczyzna ucieka przez las od strony wodospadu. Widzieli go tylko pomiędzy drzewami, ale mówili, że miał takie lśniące włosy i drapieżne niczym u wilka oczy.
Eldar. Villemo poczuła, że coś się jej zaciska w piersi.
– A ona nosiła jego dziecko – dodała matka. – To wiemy.
Villemo oparła głowę o kolana i długo siedziała z ukrytą twarzą, próbując uporać się jakoś ze swoimi uczuciami. Jej wybawcy czekali, pogrążeni w zadumie.
W końcu podniosła się, stanęła chwiejnie na nogach. Głęboko wciągała powietrze, żeby stłumić mdłości. Wahała się przez chwilę, a potem poszła niepewnie w stronę sosen na skraju lasu, gdzie rosła jeszcze kępka na wpół uschłych jesiennych kwiatów. Villemo zrywała je powoli i ostrożnie, a potem ułożyła w piękny bukiet zostawiając jeden duży kwiat.
Położyła bukiet pod krzyżem upamiętniającym śmierć Marty, a potem uklękła i przez chwilę trwała w pełnym szacunku milczeniu. Gdy wstała, wzięła ten największy kwiat i rzuciła go przez krawędź urwiska w otchłań.
Rodzice dziewczyny milczeli wzruszeni, kiedy do nich wróciła.
– To ostatnie… to było… ja pogrzebałam w ten sposób niepotrzebną miłość. Trwające przez cały rok niepotrzebne, zaprzepaszczone uczucie.
– Miłość nigdy nie jest zaprzepaszczanym uczuciem, panno Villemo – powiedziała matka Marty. – Miłość czyni człowieka silnym i czystym. Nawet jeśli się kocha niegodziwca. My wiedzieliśmy o słabości panienki do Eldara Svanskogen i cierpieliśmy bardzo ze względu na panienkę, bo nasza Marta też żywiła do niego słabość. Ale nie wypadało nam rozmawiać o tym z panienką.
Villemo gwałtownie łapała powietrze, z całych sił starała się nie rozpłakać.
– Ale teraz to koniec – powiedziała ze złym triumfem. – Teraz to koniec, jestem wolna, moje oczy zostały otwarte i znowu widzę wyraźnie. Ja mu wierzyłam, ponieważ chciałam mu wierzyć. Z uporem odrzucałam wszelkie ostrzeżenia i szepty za plecami, jak to nazywałam. O, Boże!
Zakryła twarz dłońmi i padła na kolana przed krzyżem z uczuciem głębokiego, szczerego zrozumienia dla swojej nieszczęsnej siostry.
– O, Marto, Marto – szlochała. – Jak mogłyśmy być takie ślepe? Ja i tak wykręciłam się z tego tanim kosztem, ale ty… Teraz jego też nie ma. Już żadnej dziewczynie nie wyrządzi krzywdy.
Płacz ją ogłuszył. Żal z powodu Marty mieszał się z żalem nad własną zawiedzioną miłością. Razem ze łzami spływało z niej to straszliwe napięcie wielu długich godzin spędzonych nad przepastną głębiną.
Rodzice Marty byli prostymi ludźmi, lecz rozumieli, co się teraz dzieje z piękną panienką Villemo. Obejmowali ją nieśmiało, by okazać jej współczucie, lecz pozwalali się wypłakać.
W końcu opanowała się. Pociągając nosem, otarła ostatnie łzy, wstała i próbowała się do nich uśmiechnąć.
Na szczęście pojawił się dzierżawca z zaprzężonym do wozu koniem.
Pomogli jej wejść i usadowić się wygodnie, po czym ruszyli w przekonaniu, że po drodze spotkają ludzi z Lipowej Alei.
Ojciec Marty, który prowadził konia przez las, powiedział do Villemo:
– Wie panienka, jakoś mi dzisiaj lżej na duszy. Nigdy nie zapomnimy, że straciliśmy córkę w tak okrutny sposób. Ale darem niebios było dla nas uratować życie innej dziewczynie. To po prostu plaster na nasze rany, jeśli panienka rozumie, co mam na myśli.
– Oczywiście, że rozumiem – odparła Villemo ciepło. – Nie mogę tylko pojąć…
– Czego?
– Kto mnie popchnął. Ciężko będzie mi żyć z tą świadomością.
– I ja się nad tym zastanawiałam – wtrąciła matka Marty. – Ja nie wierzę w duchy, co to, to nie. Ale ludzie opowiadają, że po okolicy włóczy się klępa łosia, która atakuje ludzi. Może to ona…
Villemo odniosła się do tego sceptycznie. Pamiętał? uderzenie w plecy, a chwilę przedtem słyszała szelest w lesie, jakby kroki. Łoś? Chyba nie.
– Możliwe – odparła zgodnie.
Niedługa spotkali obu synów dzierżawcy i kilkoro przestraszonych służących z Lipowej Alei.
– Nikogo z państwa nie ma w domu – tłumaczył jeden z chłopców. – Wszyscy pojechali z wizytą do proboszcza.
– A rzeczywiście – przypomniała sobie Villemo. – Ja też miałam tam być, ale całkiem zapomniałam. To znaczy, że ani w Grastensholm, ani w Elistrand też nikogo w domu nie ma. Ale gdybym tylko mogła pożyczyć konia, to…
Dzierżawca ofiarował się, że ją odwiezie, co przyjęła z wdzięcznością. Po serdecznym, przejmującym pożegnaniu ze swoimi wybawcami ruszyła konno ku domowi.
Tak naprawdę to wiadomość, że rodziców nie ma w domu, przyjęła z ulgą. Bo co miałaby im powiedzieć? Jeszcze nie była w stanie rozmawiać z nimi o tych nieustających prześladowaniach.
O śmiertelnie niebezpiecznych prześladowaniach.
Zła, nagła śmierć grasowała po lasach parafii Grastensholm. Za każdym razem, kiedy któryś z mężczyzn należących do rodziny Svartskogen wyjeżdżał z domu, wiedział, że naraża życie. Ludzie z Woller polowali na nich i tak to trwało już niemal pół wieku.
A ludzie z Woller? Żaden z nich nie odważyłby się opowiadają, że po okolicy włóczy się klępa łosia, która atakuje ludzi. Może to ona…
Villemo odniosła się do tego sceptycznie. Pamiętała uderzenie w plecy, a chwilę przedtem słyszała szelest w lesie, jakby kroki. Łoś? Chyba nie.
– Możliwe – odparła zgodnie.
Niedługo spotkali obu synów dzierżawcy i kilkoro przestraszonych służących z Lipowej Alei.
– Nikogo z państwa nie ma w domu – tłumaczył jeden z chłopców. – Wszyscy pojechali z wizytą do proboszcza.
– A rzeczywiście – przypomniała sobie Villemo. – Ja też miałam tam być, ale całkiem zapomniałam. To znaczy, że ani w Grastensholm, ani w Elistrand też nikogo w domu nie ma. Ale gdybym tylko mogła pożyczyć konia, to…
Dzierżawca ofiarował się, że ją odwiezie, co przyjęła z wdzięcznością. Po serdecznym, przejmującym pożegnaniu ze swoimi wybawcami ruszyła konno ku domowi.
Tak naprawdę to wiadomość, że rodziców nie ma w domu, przyjęła z ulgą. Bo co miałaby im powiedzieć? Jeszcze nie była w stanie rozmawiać z nimi o tych nieustających prześladowaniach.
O śmiertelnie niebezpiecznych prześladowaniach.
Zła, nagła śmierć grasowała po lasach parafii Grastensholm. Za każdym razem, kiedy któryś z mężczyzn należących do rodziny Svartskogen wyjeżdżał z domu, wiedział, że naraża życie. Ludzie z Woller polowali na nich i tak to trwało już niemal pół wieku.
A ludzie z Woller? Żaden z nich nie odważyłby się wyjść sam, a już nigdy bez brani. Oni także byli przygotowani, że albo zabiją, albo zostaną zabici.
Jak ten, który samotnie wybrał się do Akershus, ponieważ za bardzo ufał swoim bystrym oczom i swemu szybkiemu koniowi.
Koń wrócił do domu sam, z pokrwawionym siodłem i w potarganej uprzęży.
Albo jak ten ze Svartskogen, który samotnie łowił ryby w leśnym jeziorku. Nie powinien był tego robić. Jego zwłoki wypłynęły po dziewięciu dniach. Zabito go ciosem noża w plecy. Nóź wprawdzie wypadł, lecz rana była wyraźna.
I właśnie w tę sieć krwawej zemsty wplątała się Villemo!
Z powodu fatalnego, bezsensownego dziewczęcego zadurzenia.
A Villemo nigdy nie zatrzymywała się w pół drogi. Jeśli się zakochiwała, to całą duszą, bez opamiętania. Nawet gdyby potem miała tego gorzko żałować. Tak jak teraz. Och, jak żałowała, że zakochała się w Eldarze Svartskogen! A jeszcze bardziej, że mu to okazywała! Jak by to było wspaniale pokazać temu uwodzicielowi, że istnieją kobiety, które potrafią odrzucić jego zaloty.
Ale nie, ona musiała paść przed nim plackiem!
O, wstydzie!
Nie dostał jednak tego, czego się od niej domagał, i to stanowiło wielką pociechę.
Nienawidziła go za to, co zrobił Marcie, a prawdopodobnie także wielu innym. Nie zdawała sobie sprawy, że potrafi nienawidzić tak bardzo. Wciąż jeszcze z oczu spływały jej łzy z powodu Marty, która w nim spotkała jedyną miłość swego życia i która mu uwierzyła. Co czuła w tym ostatnim momencie tam nad kipielą?
Nie, Villemo nie była w stanie o tym myśleć. Sama też tego doświadczyła. A przecież to nie ukochany człowiek zepchnął ją z brzegu.
Boże, miej w opiece nas, biedne kobiety. Nas, które zakochujemy się w niewłaściwych mężczyznach i dajemy im wszystko, co posiadamy. A potem jesteśmy traktowane jak stare szmaty, niewarte nawet tego, by je przechować.
Współczucie dla kobiecego rodu nigdy nie było najmocniejszą stroną Villemo, ponieważ często zajmowała myśli innymi, nie tak przyziemnymi sprawami. Dopiero Kristina, nieszczęsna córka gospodarzy w Tobronn, otworzyła jej oczy, a już los Marty rozpalił ją do białości.
Ze złością wytarła z oczu ostatnie łzy i pociągając nosem wkroczyła na dziedziniec w Elistrand.