Przez pierwsze pół roku po powrocie z Tobronn Villemo była nieszczęśliwa, i to nieszczęśliwa przez duże N. Obnosiła skupioną, obojętną na wszystko twarz, jaką niekiedy widuje się u ludzi, którzy chcieliby powiedzieć światu: „Patrzcie, jak ja cierpię!”
Nikt nie cierpiał głębiej i bardziej beznadziejnie niż ona.
Ale rację miał chyba jednak Niklas twierdząc, że wierna miłość do zmarłego Eldara Svanskogen była zdecydowanie bardziej wynikiem uporu niż potrzeby serca. Tylko że do tego Villemo nigdy by się nie przyznała, nawet przed samą sobą. Jakby nosiła największe w świecie klapki na oczach. A złośliwe plotki, że Eldar był ojcem kilkorga dzieci w okolicy, a nawet że z tego powodu zamordował jedną z owych nieszczęsnych dziewcząt, nie, któż mógł uwierzyć w coś takiego? Villemo dokonywała starannego wyboru wspomnień o swoim ukochanym. Wszystko co nieprzyjemne wyrzuciła z pamięci. Zachowała jedynie owe nader rzadkie przypadki, gdy cokolwiek wskazywało, że także w jego duszy istnieje łagodność, że w ogóle żywi on jakieś ludzkie uczucia i jest nadzieja na poprawę. W jej wspomnieniach Eldar był upadłym aniołem. A piękną scenę śmierci, gdy wyznał jej długo ukrywaną miłość, przeżywała wciąż i wciąż od nowa.
I chociaż nigdy nie wymieniała imienia Eldara – to był jej święty skarb, należał wyłącznie do niej – Kaleb i Gabriella z trudem znosili stan jej ducha. Nie chcieli, by córka traktowała ich z wyrozumiałym, pełnym wyższości uśmiechem, dając do zrozumienia, że nie są w stanie zrozumieć, co czuje, ani by trwała pogrążona w smutnych wspomnieniach, z wyrazem tęsknoty w oczach, przy lada okazji wypełniających się łzami. Chcieli odzyskać swoją zdrową, pełną radości życia, nieco szaloną Villemo, którą tak dobrze znali i tak bardzo kochali.
Poza tym jednak była miła i posłuszna jak nigdy przedtem. A w stosunku do owych nieszczęsnych istot, które oboje z Eldarem odkryli w piwnicy w Tobronn, przejawiała niezwykłą wprost łagodność. Wszyscy oni, cała ósemka upośledzonych, czuli się znakomicie i ze swej strony pomagali jak umieli w Grastensholm, Elistrand i w Lipowej Alei. Oczywiście, stwarzali wiele problemów, szczególnie Mattiasowi, który uważał, że żadne z nich nie powinno mieć potomstwa, ale jak można temu zapobiec, nie kontrolując ich prywatnego życia? Na razie nic alarmującego się nie stało i wszyscy żyli bezpieczni, chronieni przed światem zewnętrznym, jego szyderstwami i niechęcią, a nawet nienawiścią. Przeciętny człowiek tak bowiem został stworzony, że na to, co odmienne, często reaguje gniewem i nienawiścią. Ponieważ lęka się tego, czego nie rozumie, bywa agresywny.
Ośmioro podopiecznych Villemo miało się dobrze, pozwolono im żyć w spokoju. Z początku co prawda szeptano w okolicy, że Ludzie Lodu znaleźli sobie tanią siłę roboczą, ale kiedy ludzie poznali historię tych biedaków, gadanie ucichło.
Swoich bolesnych problemów jednak owa ósemka rozwiązywać nie była w stanie. Gdy zatem któreś z nich dręczyły złe sny o Tobronn lub nawiedzały wspomnienia ciemnej piwnicy i bicza albo dręczył strach, czy nie trzeba będzie tam wrócić, posyłano po Villemo. Spieszyła, pełna zrozumienia, i pocieszała.
Pod tym względem była nieoceniona, ważniejsza nawet niż Mattias i Niklas, których wszyscy kochali i do których przychodzili ze swoimi prawdziwymi bądź urojonymi cierpieniami. Ale tylko Villemo wiedziała, ona jedna była świadkiem ich nędzy i upokorzenia w Tobronn.
Kaleb martwił się poważnie. Raz po raz ktoś ze służby przychodził z informacją, że wokół Elistrand dzieją się jakieś dziwne rzeczy. Wyglądało na to, że dwór jest obserwowany. Widywano jakieś tajemnicze postacie, umykające w popłochu, gdy ktoś się zbliżał. Domownicy byli wypytywani przez nieznajomych o Villemo: gdzie się znajduje, dlaczego nie wychodzi z domu i podobne sprawy.
O Villemo!
Kaleb pytał córkę, co to może znaczyć, lecz ona niczego nie pojmowała. Nigdy się bowiem nie dowiedziała, kim byli owi czterej jeźdźcy, którzy zamordowali Eldara Svartskogen. Przypuszczała, że zginął w walce jako powstaniec. Nie słyszała przysiąg starego Wollera, że odnajdzie pannę z Elistrand. Jego syn, jego jedyny syn Mons został zabity przez Eldara i Villemo. To mogło zostać pomszczone tylko w jeden sposób. Eldara dostali… ale ona żyje.
Nie, Villemo nie domyślała się nawet, dlaczego Elistrand mogłoby być obserwowane, dlaczego jacyś ludzie dopytywali się o nią.
– Cóż ty masz za tajemniczych wielbicieli, Villemo? – śmiała się Gabriella.
W takich razach twarz córki znowu przybierała wyraz przygnębienia i bezgranicznej rozpaczy. Villemo bez słowa odchodziła do swego pokoju, gdzie na łóżku wciąż jeszcze nie było żadnej inskrypcji. „Tu sypia najszczęśliwszy człowiek na świecie!” Jak mogła być taka głupia, żeby wymyślić coś podobnego! Nie, propozycja Dominika: „Miłość ponad wszystko”, była zdecydowanie najlepsza. Nie mogła się jednak zmusić, by kazać to wyryć.
Kiedy nadeszło lato, Kalebowi było tak serdecznie przykro z powodu jej nieutulonej, lecz jego zdaniem trochę dziecinnej udręki, że zmuszał ją, by wychodziła z domu.
– Stara matka Sigbritt nie może już opuszczać izby. Zanosimy jej co parę dni mleko i coś do jedzenia. Czy mogłabyś się tym zająć, Villemo?
Córka stłumiła bolesne westchnienie, ale obiecała, że weźmie na siebie ten obowiązek.
Bo tak naprawdę, to była ogromna przyjemność wyjść na dwór, rozkoszować się wspaniałym latem. Tylko nie chciała się do tego przyznać. Skoro ma cierpieć, to ma, i już!
Podczas czwartej wyprawy przytrafiło jej się coś dziwnego.
Był gorący dzień w samym środku lata. Villemo, zamyślona, wracała od starej. Szła wolno przez las, pusta bańka po mleku obijała się o jej nogi, a wysoka trawa łaskotała bose stopy. Na skraju ścieżki błękitnofioletowe wyki pięły się ku światłu, a dalej, w leśnym mroku, bladoczerwone dzwonki połyskiwały nieśmiało na tle czarnej ziemi.
W tym pięknym otoczeniu Villemo czuła się bardziej samotna niż kiedykolwiek. Ten, z którym pragnęła dzielić życie i wszelkie radości, odszedł, już go nie miała. Spoczywał w zimnym grobie na równinie Romerike, daleko od niej.
Ścieżka zrobiła się teraz węższa, drzewa rosły gęściej po obu stronach.
Nagle przystanęła. Wyraźnie słyszała tętent kopyt. I zaraz za jej plecami pojawił się w dzikim galopie jakiś jeździec, cały w czerni, na wielkim, ciężkim koniu, najwyraźniej nie mając zamiaru zatrzymać się ani zwolnić.
Przez okamgnienie Villemo stała jak ogłuszona. Czy on mnie nie widzi? przeleciało jej przez głowę.
Ależ tak, widział ją! Twarz miał przesłoniętą gałganem, tylko oczy błyszczały spod kapelusza, i te oczy patrzyły wprost na nią ze strasznym, najzupełniej świadomym zamiarem. Gnał wahającego się konia naprzód, tam gdzie stała…
Villemo ocknęła się z przerażenia i błyskawicznie rzuciła się przed siebie. Wiedziała jednak, że ścieżka nieprędko zrobi się szersza. Wtedy będzie już za późno. Poczuła na plecach gorąco końskiego oddechu i skoczyła w bok, w gęstwinę kolczastych, splątanych gałęzi. Z zamkniętymi oczyma starała się uciec jak najdalej od dróżki. Ręce, nogi, nawet uszy podrapane miała do krwi, ale wkrótce uświadomiła sobie, że koń stanął. Jeździec zaplątał się we własne sieci – nie mógł zawrócić na wąskiej ścieżynie ani tym bardziej konno gonić przez las uciekającej Villemo.
Ona zresztą była już daleko. Przedzierała się przez zarośla, łamiąc mniejsze gałązki. Nie wiedziała, dokąd zmierza, bo nie mogła mieć oczu otwartych dłużej niż przez kilka sekund. Wciąż się o coś potykała, poranione stopy spływały krwią, wyglądało jednak na to, że jeździec dał za wygraną. Sprawiał wrażenie tak rosłego i barczystego, że nie byłby w stanie przedostać się przez ten pierwotny gąszcz.
Ze zmęczenia oddech Villemo zrobił się świszczący. Pełzała na czworakach pomiędzy wielkimi kamieniami i przez plątaninę krzewów, a gdy tylko mogła, zrywała się i biegła jak szalona, potykała się, padała, wstawała i znowu biegła.
Nagle pojaśniało. Przed nią, nawet niezbyt daleko, leżało Grastensholm.
Zebrała się na odwagę i pospiesznie spojrzała za siebie, na łąkę, tam gdzie jej prześladowca powinien był wyjechać z lasu, ale nikogo nie dostrzegła.
Zmęczona, podrapana i zakrwawiona, z włosami w nieładzie, pełnymi igliwia i połamanych gałązek, powlokła się do Grastensholm. Przystanęła w hallu, by odetchnąć i doprowadzić się jakoś do porządku.
Nikt, zdaje się, nie widział, jak wchodziła, co mimo przerażenia sprawiło jej jednak przykrość, bo równie dramatycznego entree nigdy jeszcze nie miała.
Wkrótce z dużego salonu doszły ją wzburzone głosy. Najwyraźniej nikt nie miał czasu dla obcych, domownicy zajęci byli własnymi zmartwieniami.
Stała, nie wiedząc, co począć, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, z salonu wypadła zalana łzami Irmelin i nie zwracając uwagi na Villemo, wbiegła po schodach na górę.
To bardzo niezwykła sytuacja, by w Grastensholm ktoś mówił podniesionym głosem. Mattias i Hilda byli bardzo spokojnymi ludźmi. Villemo ostrożnie wsunęła się do salonu, w którym teraz panowała kompletna cisza.
Zobaczyła Niklasa. Twarz mu płonęła, zaciskał wargi z wyrazem dziwnego uporu.
Gdy weszła, powitało ją milczenie.
– Proszę mi wybaczyć, jeśli przychodzę nie w porę…
W pokoju byli też Mattias i Hilda, oboje próbowali się opanować.
– Villemo, kochanie, jak ty wyglądasz? – zawołał Mattias na jej widok. – Przydarzyło ci się coś złego?
Villemo uznała, że to nie jest odpowiednia pora na zajmowanie się sobą. Wyglądało na to, że oni mają większe problemy.
– Nie, nic takiego. Po prostu potknęłam się na zboczu i wpadłam w zarośla. Ale dlaczego wszyscy jesteście tacy zdenerwowani? Stało się coś?
Rodzice Irmelin spoglądali po sobie.
– Równie dobrze możesz dowiedzieć się wszystkiego od razu, w końcu prędzej czy później i tak to wyjdzie na jaw – powiedział Mattias, a jego zazwyczaj pełne życzliwości oczy spoglądały na nią ze smutkiem. – Niklas poprosił właśnie o rękę Irmelin. A my musieliśmy, niestety, odmówić.
Myśli kłębiły się bezładnie w głowie Villemo.
– Irmelin i Niklas? Mieli zamiar… się pobrać? Nie wiedziałam, że oni…
– Nie – przerwał jej Niklas gniewnie. – Ty z pewnością nie zauważyłaś niczego. Oczywiście, że nie! Zanadto jesteś zajęta własną osobą. Tylko że my od wielu lat jesteśmy sobie bliscy i o tym powinnaś była wiedzieć.
– Ja… ja… – jąkała zawstydzona.
– Villemo miała własne zmartwienia – powiedziała Hilda, chcąc załagodzić sytuację.
– Tak, naturalnie, swoich zmartwień nie ukrywała przed nikim – syknął Niklas.
Uznała, że nie powinna się obrażać. Niklas miał rację.
– Ale dlaczego rodzice nie pozwalają wam się pobrać?
Mattias westchnął.
– Nie wolno im. Ze względu na złe dziedzictwo. Są zbyt blisko spokrewnieni.
– Ja tak nie uważam – powiedziała Villemo.
– Owszem, to prawda – upierał się Mattias. – Ja wiem, że kiedyś mój ojciec stał w tym samym miejscu, co Niklas dzisiaj. Mój ojciec chciał się ożenić z Sunnivą, córką Sol. Tengel wpadł we wściekłość, tak potem wszyscy opowiadali. Ale było za późno, oni musieli się pobrać. Potem Sunniva urodziła dziecko obciążone złym dziedzictwem, Kolgrima, i sama umarła przy porodzie.
– Czy oni nie byli bliżej spokrewnieni niż Irmelin i Niklas?
– Tak, o jedno pokolenie. Poza tym Tarald i Sunniva byli bardziej obciążeni dziedzictwem. On był wnukiem Tengela, ona córką Sol. Ale mimo wszystko, Villemo! Nie powinniśmy się godzić!
– To bardzo niesprawiedliwe! – zawołała Villemo. – Oni tak do siebie pasują!
– Tarald i Sunniva też do siebie pasowali, a skończyło się tak okropnie. Nie, musimy odmówić, i to stanowczo, niezależnie od tego, jak bardzo lubimy Niklasa.
Jakaż ona była ślepa! Ile rzeczy powinno było zwrócić jej uwagę! Już wtedy, dawno, dawno temu, kiedy prosiła Niklasa, by ją pocałował na próbę. Już wtedy powinna była odgadnąć, do kogo należy jego serce.
Zazdrość? Czy odczuwała teraz zazdrość? Nie, nic a nic. Nigdy nie była zainteresowana Niklasem. Uważała, że jest to niezwykle przystojny młody człowiek, ale niech Bóg broni, by żywiła do niego jakieś cieplejsze uczucia. Był jej kuzynem, bliskim krewnym, był jej bratem i przyjacielem z dzieciństwa.
– Jestem pewien, że twoi rodzice będą tego samego zdania – rzekł Mattias do Niklasa udręczonym głosem. – Porozmawiamy z nimi i zobaczymy.
Niklas stał, zgnębiony i zdenerwowany, i wpatrywał się w podłogę.
– Czy mogę pójść na górę, do Irmelin?
Rodzice Irmelin zawahali się.
– Idź – zgodził się w końcu Mattias. – Myślę, że możesz iść. – Ale… nie postępuj pochopnie, Niklas!
Chłopiec skinął głową, zaciskając mocno wargi, i wyszedł z pokoju.
Mattias przetarł ręką czoło. I on, i Hilda wyglądali na bardzo wzburzonych.
– No, to teraz ty, Villemo – powiedział nieobecny duchem. – Nie wyglądasz najlepiej. Możemy popatrzeć na twoje skaleczenia?
– Nie, nic mi nie będzie – odparła. – Powinnam się po prostu umyć, ale to mogę zrobić w domu. Gdybym się jednak mogła trochę ogarnąć, zanim mnie mama zobaczy…
– Tak, oczywiście, chodź ze mną – powiedziała Hilda swoim zwykłym, przyjaznym głosem, lecz także jej myśli błądziły daleko.
Ten dzień odmienił Villemo pod wieloma względami. Stała się zamyślona i przyciszona, wzdrygała się przestraszona, gdy rodzicom udało się wyrwać ją z zadumy przy stole czy wieczorem, kiedy wszyscy troje siedzieli w salonie.
Villemo weszła w bardzo pożyteczny okres zastanawiania się nad sobą. W końcu, po kilku tygodniach, usiadła w swoim pokoju i napisała list. List do Dominika.
Drogi kuzynie!
Będziesz zapewne zdumiony listem ode mnie, nigdy przedtem nic takiego się przecież nie zdarzyło.
Chodzi o to, że czuję się taka zagubiona, a nie mam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać. Tyle się dzieje wokół mnie, a ja sama doznaję uczucia, jakbym się znalazła w jakiejś ogromnej pustej przestrzeni, gdzie nic nie jest rzeczywiste. Poza tym boję się czegoś, czego nie rozumiem, a nie mogę o tym rozmawiać z rodzicami. Już wystarczająco dużo zmartwień im przysporzyłam.
Trzymaliśmy się przecież kiedyś razem, my, równi sobie wiekiem. A zwłaszcza Ty, ja i Niklas, my o kocich oczach. Chociaż Ty zawsze drażniłeś się ze mną, czuję się z Wami najlepiej. Teraz wszystko się rozpadło. Irmelin i Niklas chcą się pobrać, Ich rodzice im nie pozwalają ze względu na złe dziedzictwo. Oboje są tym zrozpaczeni i dość mają własnych kłopotów, więc ja znalazłam się na uboczu. Lena także wybiera się za mąż, jak pewnie wiesz, za Orjana Stege. Ślub wyznaczony został na koniec lata i wszyscy jesteśmy proszeni na wesele. Zatem i Lena zajęta jest swoimi sprawami. A Trirtan, jak mówią, zrobił się ostatnio jakiś dziwny, tak że i do niego nie mam odwagi napisać. Mam tylko Ciebie, Dominiku, i proszę Cię, bądź tak dobry i potraktuj mnie poważnie, nie zniosłabym, gdybyś sobie ze mnie żartował właśnie teraz.
Jest tak, jakbym się budziła z długiego snu. Uff, jaka ja byłam okropna! Użalałam się sama nad sobą, to chyba najwłaściwsze określenie, a przecież nie miałam ku temu żadnych powodów. Widzę to dopiero teraz, kiedy zetknęłam się z czymś zupełnie niezrozumiałym. Dominiku, parę tygodni term zostałam napadnięta. W lesie, przez jakiegoś jeźdźca w czerni. Próbował mnie stratować, nie pojmuję dlaczego, nigdy przedtem go nie widziałam. Tym razem udało mi się uciec, ale przeraziło mnie to bardziej, niż początkowo sądziłam. Teraz zupełnie straciłam równowagę duchową. A już przed tym zdarzeniem nasz dwór był obserwowany i jacyś ludzie wypytywali naszych służących o mnie! Koniec końców, boję się własnego cienia i nie mam odwagi wyjść za próg. Nigdy więcej nie odważę się pójść na skróty drogą przez las!
A z drugiej strony wydaje mi się to głupie. Czego ja się boję? Śmierci? Ja, która nie mam już po co żyć i nikomu nie sprawiam radości.
Och, Dominiku, tak strasznie ciężko jest być samotnym! Mam na myśli samotność duszy. Oczywiście, powinnam była wyjść na spotkanie mojemu losowi tamtym razem, kiedy spotkałam żądnego krwi jeźdźca. Ale ja nie chcę być stratowana, to brzmi tak niegodnie, tak nieludzko!
Samobójstwo uważam jednak za wykluczone. Myślę, że takim postępkiem przyczynia się swoim bliskim jeszcze więcej bólu niż jeśli, jak ja, dręczy się ich psychiczną izolacją.
Wiesz, tego dnia kiedy E. (Villemo nie mogła się przemóc, by napisać pełne imię) umarł, wtedy wydarzyło się coś dziwnego. My troje, Niklas, Ty i ja, zawsze zastanawialiśmy się, co dla każdego z nas oznaczają te nasze żółte oczy. I ja, nieszczęsna istota, nigdy nie mogłam doszukać się przyczyny, dla której mam takie oczy. Zawsze było wiadomo, że my dwaj zostaliście obdarzeni rzadkimi zdolnościami, ale ja? I wtedy, gdy on był już konający, błagał mnie z całej duszy, bym wraz z nim przekroczyła granicę krainy cieni. Pokusa była niezwykle silna, sądziłam bowiem, że oto dopala się także i moje życie. Nagle jednak doznałam po raz pierwszy objawienia, miałam wizję czy jak to nazwać. Przeżycie było tak silne, że aż trudne do zniesienia. Ogarnęła mnie jakaś niezłomna pewność, że Ty, ja i Niklas musimy żyć dalej. Że zostaliśmy wybrani do czegoś tak okropnego, że dech mi zapierało. Co to takiego, nie mogłam pojąć, tyle tylko że mój przyjaciel E. jest w to w jakiś sposób zamieszany.
Miałeś kiedyś podobne przeczucie? Ty, który możesz dostrzec, co naprawdę kryje się w sercach ludzi? Podejrzewam, że ja właśnie dlatego tak się Ciebie boję i chyba dlatego pomiędzy Tobą a mną istnieje to napięcie, które znajduje ujście w drażniących, niemal agresywnych sprzeczkach. Zawsze sobie wyobrażam, że Ty wiesz o mnie wszystko, czuję się wtedy taka śmieszna i dziecinna, sama nie wiem jaka.
Czy naprawdę jestem beznadziejna, Dominiku? Myślę tylko o sobie, nie zwracam uwagi na innych? Uważam, że niezupełnie tak jest. Moje serce krwawi z powodu Irmelin i Niklasa, którzy nie mogą się połączyć. Cały wczorajszy wieczór przepłakałam nad ich losem. A ci upośledzeni, którzy mieszkają u nas? Przecież im współczuję, rozumiem ich dolę. Mimo wszystko moje życie nie daje mi zadowolenia. Mama i ojciec są dla mnie tacy dobrzy, mają tyle cierpliwości. Ja sama nigdy nie miałam cierpliwości. Wciąż pragnęłam przeżywać coś wielkiego, zawsze patrzyłam w przyszłość. A teraz wszystko jakby się skończyło. Tyle już przeżyłam, tylko dlaczego te przeżycia musiały zawsze być złe?
Och, napisałam okropnie pesymistyczny list, w którym znowu zajmuję się tylko sobą, ale czegóż innego mogłabym się spodziewać przy tych zmiennych nastrojach, w jakie wciąż popadam. Bądź tak dobry, Dominiku, i odpisz mi. Opowiedz mi o swoim świecie, o swoim życiu, o wszystkich, którzy są Ci drodzy! Myślę, że to by mi wiele spraw ułatwiło.
Oddana Ci Villemo
Przybijając pieczęć pod listem, zawahała się na moment. Poczuła wielką ochotę, by dodać: „Tylko nie chcę nic słyszeć o żadnych przyjaciółkach ani ewentualnych planach małżeńskich”.
Powstrzymała się jednak. Prywatne życie Dominika nie powinno jej obchodzić, była już i tak wystarczająco wielką egoistką, nie mogła na dodatek żądać od innych, by nie wiązali się z nikim. Pospiesznie zapieczętowała list i wyprawiła go w drogę, zanim zacznie żałować, że go napisała.
W sierpniu Villemo zrobiła nareszcie to, o czym myślała już od dawna. Poszła do Svartskogen, uważała bowiem, iż jest jej obowiązkiem opowiedzieć rodzinie o ostatnich dniach życia Eldara.
Przestraszyła się widząc, jak niewielu z tej rodziny zostało. Żyli rodzice Eldara i jego najmłodsze rodzeństwo, ale w ogóle bardzo się w domu przerzedziło. Gdy zapytała, co się stało. z resztą krewnych, usłyszała w odpowiedzi, że ulegli nieszczęśliwym wypadkom, jedno po drugim, gdy byli sami w lesie albo w stołecznym mieście. Villemo miała jednak wrażenie, że starzy coś przed nią ukrywają.
Trudno powiedzieć, że spotkała się tu z serdecznym przyjęciem, ale też niczego takiego nie oczekiwała. Rodzice Eldara milczeli nachmurzeni, częstowali ją podpłomykami z kwaśną śmietaną, lecz nie kryli, że czynią tak wyłącznie z obowiązku.
Bardziej niż kiedykolwiek niepewnie Villemo wyjąkała:
– Chciałam przyjść do was już dawno temu. Żeby z wami porozmawiać…
– Nie wiem, czy mamy o czym… – mruknęła gospodyni.
– O Eldarze – mówiła dalej Villemo, nie dając się zbić z tropu. – Ostatnie miesiące spędziliśmy przecież razem w tym samym dworze.
Stary tylko sapał bez słowa. Nie mieli pojęcia o uprzejmości, jaką powinni okazać w tej sytuacji.
– Eldar był wspaniałym człowiekiem – powiedziała Villemo ze smutkiem. – Możecie być z niego dumni.
– No pewnie – rzekła matka cierpko.
Młodsze dzieci siedziały na ławie pod ścianą i nie spuszczały z niej oczu. Tamtego chłopca, z którym rozmawiała w Lipowej Alei, nie było. Zginął w Chrystianii, dowiedziała się. Został zadźgany w jakimś ciasnym zaułku.
– Eldar był jednym z najbardziej zaufanych ludzi powstańców – ciągnęła Villemo niestrudzenie. – I padł na posterunku. Oddał życie za swój kraj.
Po krótkiej, niezręcznej pauzie stary rzekł z wolna:
– Co on tam miał do roboty? Mógł się lepiej zająć gospodarstwem. Teraz mamy tylko tych małych, którzy mogą nas zastąpić.
– Widzę – szepnęła Villemo ze współczuciem. – A co z Gudrun?
Zaległa dręcząca cisza. Matka Eldara, która wyrabiała właśnie ciasto na chleb, cisnęła je teraz na ławę.
– Gudrun nie żyje – oświadczyła krótko.
– Nie, co też mówicie, matko? Jak to się stało?
Stary zaśmiał się gorzko:
– Swoją chorobę ona sama na siebie sprowadziła.
– Takich haniebnych chorób w naszym domu wspominać się nie godzi – wtrąciła matka ostro.
Villemo z trudem przełykała jedzenie. Tak bardzo było jej żal tych ludzi, którzy utracili tylu bliskich.
– Eldar był wspaniałym człowiekiem – zaczęła znowu. – Miał w sobie wiele dobrego. Zamierzaliśmy się pobrać.
Oboje starzy zastygli w bezruchu. Po chwili matka ponownie zajęła się ciastem.
– Proszę nie mówić głupstw, panienko.
– Naprawdę mieliśmy taki zamiar.
– Czy on… zbliżył się do pani, panienko Villemo?
– Eldar? – uśmiechnęła się. – Nie. Zawsze zachowywał się wobec mnie z wielkim szacunkiem.
Tak, tym sposobem udało jej się przedstawić ostatnie wydarzenia w różowych kolorach.
Stary wstał.
– Nie powinna była panienka ciągnąć go na takie zatracenie – powiedział głosem drżącym od powstrzymywanego wzburzenia. – Najpierw to powstanie. A potem tak mu zawrócić w głowie, że zapomniał, gdzie jest jego miejsce.
– Ja? – wykrztusiła, ledwo mogąc głos z siebie wydobyć wobec takiej niesprawiedliwości. – Przecież ja z powstaniem nie miałam nic wspólnego, był w sprzysiężeniu na długo przede mną. A to drugie… Nie, temu nikt nie winien. Kochaliśmy się bardzo. Dlatego myślę, że teraz należę do Svartskogen. W jakiś sposób… I gdybym mogła coś dla was zrobić, to proszę mi powiedzieć.
– Nie, dziękujemy – powiedział komornik zimno. – Wystarczy tego, co już zostało zrobione. Ale powinnaś zapytać gospodarza z Grastensholm, dlaczego nic nie robi, żeby bronić swoich komomików, kiedy ich rodziny giną jak muchy.
– No, nie wiem – bąknęła Villemo zbita z tropu. – Co można poradzić na nieszczęśliwe wypadki? Trzeba się mieć na baczności. I być ostrożniejszym.
– Mieć na baczności! – prychnął stary. – Ty niczego nie rozumiesz, ani odrobiny! Możesz sobie myśleć, co chcesz, nic mnie to nie obchodzi.
Wstał i wyszedł z izby.
Villemo stwierdziła, że nie mają już dla niej szacunku. Nie potraktowali jej jak synową. Widzą w niej pannę z dobrego domu, która zadała się z prostym chłopakiem, a to jest niewybaczalne. Dlatego jest gorsza od nich, mogą patrzeć na nią z góry.
Nie pozostawało jej nic innego, jak tylko podziękować i wrócić do siebie z uczuciem, że dzisiaj wykonała naprawdę ciężką pracę.
Po drodze do domu dosłownie w ostatniej sekundzie dostrzegła przy leśnej ścieżce na wpół ukryty sznur. Przywiązany do przygiętego drzewa na zboczu, tworzył niemal niewidoczne sidła na grubszego zwierza. Villemo rozwiązała supeł. Sznur był tak napięty, że drzewo wyprostowało się z trzaskiem.
– O mój Boże – szepnęła do siebie. – Czy teraz zastawia się już sidła na drogach? Ktoś mógł przecież w nie wpaść i zrobić sobie krzywdę!
Że też tego nie zauważyłam idąc do Svartskogen, myślała. Mogło być ze mną źle!
Ale dłużej się już nad tym nie zastanawiała i nie przeczuwając nic złego, ruszyła dalej do domu. Las się skończył i w dole przed nią widoczna była cała parafia Grastensholm.
Villemo doznała uczucia nieskończonej pustki. Co mi teraz pozostało? myślała. Marzenie o mężczyźnie, który nigdy do mnie nie należał. Dlaczego tak rozpaczliwie staram się zachować wspomnienie o nim?
Bo nie mam nikogo innego, oto smutna prawda. A dziewczyna w moim wieku powinna chyba mieć o kim myśleć.
Jednak Eldar…? Jego postać rozpływała się i bladła we wspomnieniach Villemo. A zamiast niego pojawiał się…
Nie, cóż za głupstwa!
Villemo znowu ruszyła przed siebie. Chciała porozmawiać z Irmelin. Teraz obie miały tyle wspólnego, a poza tym już dawno nie widziała przyjaciółki.
Skierowała więc kroki ku staremu, bezpiecznemu, choć może niezbyt pięknemu domowi w Grastensholm.