ROZDZIAŁ VI

Wzięli z sobą Mattiasa i Niklasa oraz wielu ludzi z obu dworów i rozpoczęli przeczesywanie lasu od domu w stronę wzgórz.

Kaleb i Gabriella udali się do Svartskogen w towarzystwie Mattiasa, właściciela tych ziem.

Nie, Villemo tu nie było, tylko raz, dawno temu, przyszła z nieoczekiwaną wizytą. Przed wieloma tygodniami.

Stary gospodarz, ojciec Eldara, sprawiał jednak wrażenie, że coś go gryzie. Siedział zacięty i ponury i kopał nogę od stołu.

– Ty coś wiesz? – zapytał Mattias swoim łagodnym głosem. Powinien mu odpowiedzieć, poza wszystkim był przecież dla rodziny Svartskogen gospodarzem.

– Widzi mi się, że nietrudno zrozumieć, dlaczego wasza córka została napadnięta, panie – burknął stary. – Spotyka ją ten sam los, co wszystkich naszych zmarłych ze Svartskogen.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – szepnął Kaleb pobladłymi wargami.

– Panna Villemo przypieczętowała swój los tego dnia, kiedy poszła za Eldarem na Bagna Wisielca. To łatwo pojąć!

– Chodzi ci o to, że została wciągnięta do buntowniczego sprzysiężenia? Przecież to już dawno przebrzmiała sprawa.

– Nie chodzi o bunt…

– To o co w takim razie? – zawołała Gabriella niecierpliwie.

– Państwo dobrze wiedzą, kto wtedy został zamordowany.

– Jacyś ludzie z Woller? Ale przecież i Villemo, i wasz syn zostali oczyszczeni z zarzutów!

– Nie przez wszystkich.

– Nie przez… Masz na myśli Wollerów?

Komornik ze Svartskogen uniósł głowę.

– Od dawna próbuję to powiedzieć. Czterej ludzie z Woller wyruszyli do Tobronn równocześnie z powstańcami. Czterema kulami został trafiony mój syn, Eldar to panna Villemo sama mówiła, no nie?

– Tak, rzeczywiście, tak mówiła po powrocie do domu. Lecz Eldar padł w walce przeciwko ludziom wójta – powiedział Kaleb.

Stary prychnął.

– Ach, tak? To dlaczego leżał sam na równinie? Żadnej bitwy w tamtym miejscu nie było. O, nie, Woller jest mściwy, mogę państwa zapewnić teraz, kiedy nareszcie zadaliście sobie tyle trudu, żeby przyjść i posłuchać, co stary biedak ma do powiedzenia. Tyle razy próbowałem wyjaśnić, dlaczego nasi ludzie wciąż giną. Nieszczęśliwe wypadki, mówili państwo. A ja mówiłem: Woller. Tylko że nikt nie chciał mnie słuchać.

– Zaczekaj no – rzekł Mattias, podchodząc bliżej. – Dlaczego. gospodarz z Woller miałby chcieć was wymordować? Tak, przyznaję, że w ostatnim czasie ród wasz stracił wielu dorosłych mężczyzn, ale…

Svartskogen popatrzył na niego spod krzaczastych brwi.

– To zemsta. Krwawa zemsta. I bardzo dobrze wiecie, panie, że to ciągnie się blisko pięćdziesiąt lat.

– Tak, ale dlaczego? Woller kupił wasz rodowy majątek, to wiem, lecz przecież żaden z was nie mógł go utrzymać. Był tak zadłużony, że musiał iść pod młotek.

– On długo na to czekał. Był w zmowie z wójtem. Moja rodzina zawsze wiedziała, że zdobył nasz majątek podstępem. Tak, że mamy… – Stary odwrócił się niechętnie. – No tak, dawaliśmy im niekiedy bobu, drażniliśmy ich od czasu do czasu nożem. Ale to tylko obrona, bo oni wciąż deptali nam po piętach. Chcieli nas stąd całkiem wypędzić. Nie mieli czystych sumień, co pewnie ich jeszcze bardziej zaślepiało.

– Tak – zgodził się Mattias. – To prawda. Ale dlaczego nigdy przedtem o tym nie wspomniałeś?

– Tysiące razy!

– Być może mówiłeś coś do sąsiadów i przyjaciół. Nigdy jednak nie przyszedłeś do Grastensholm i nie powiedziałeś wprost. Natomiast dokuczaliście nam, o tym wiesz. Wasze dzieci wyśmiewały się z naszych, bo, jak mówi Villemo, byliśmy dla was za dobrzy, a wy nie chcecie przyjmować darowizn z łaski. Ale dość o tym! Czy możemy nareszcie zawrzeć pokój? I razem próbować wyjaśnić przyczyny tego zła.

– To Woller, ja o tym wiem.

– Pojedziemy tam natychmiast i porozmawiamy z nim. Czy dasz nam swoje błogosławieństwo?

Svartskogen wstał z uroczystą miną i wyciągnął kościstą, spracowaną rękę. Mattias ujął ją i uśmiechnął się tak, jak tylko on to potrafił. Staremu zaszkliły się oczy.

Woller było dużym majątkiem w parafii sąsiadującej z Grastensholm; w czasach Svartskogenów nie było to zapewne nic szczególnego, lecz obecny gospodarz rozbudował Woller, zagarniając kawałek po kawałku ziemie sąsiadów. Kochany przez ludzi nie był, lecz nikt nie odważyłby się z nim zadrzeć, należał bowiem do osobników niebezpiecznych. Bardzo niebezpiecznych.

Przyjął ich w solidnie, bez gustu urządzonym hallu. Młodzi, którzy nie znali go wcześniej, cofnęli się na jego widok. Był to chłop wielki i ciężki, o grubych rysach i zimnych, bezlitosnych oczach.

– Córka państwa? Ja miałbym wiedzieć, gdzie się podziewa państwa córka? Powinni państwo chyba bardziej ważyć słowa!

Także i tym razem mieli ze sobą Laursena, pomocnika asesora. Przedstawił się Wollerowi i zażądał, by mu umożliwiono przeszukanie dworu.

Oblicze Wollera pociemniało, wyglądał teraz niczym byk gotujący się do ataku.

– Pożałujecie tego! Ale proszę bardzo, szukajcie gdzie tylko chcecie. Nic tu nie ma. Jestem już za stary na uprowadzanie dziewic, moi panowie! A poza tym nie interesują mnie panny tego rodzaju.

Gabriella zapamiętała te słowa. Świadczyły bowiem, że Woller zna Villemo.

Podczas gdy inni szukali, Mattias odbył z właścicielem dworu poważną rozmowę. Ale to tak jakby mówić do ściany.

Ludzie ze Svartskogen? To hołota! Najlepiej byłoby ich wytępić. Ale on sam nie ma, oczywiście, czasu zajmować się takim łajnem jak oni. Nie, Woller jest niewinny jak baranek.

Mattias rozglądał się po hallu ozdobionym głowami zwierząt i innymi trofeami myśliwskimi i myślał swoje.

Spokojnie powiedział:

– Przyrzekłem mojemu komornikowi ze Svartskogen, że gruntownie zbadam sprawę następnym razem, gdy kogoś z jego bliskich znowu spotka nieszczęście. Asesor obiecał nam pomoc.

Głos Mattiasa brzmiał jak zwykle łagodnie, oczy wyrażały ubolewanie, lecz groźby kryjącej się w jego słowach nie można było nie zrozumieć.

Wielki gospodarz Woller nie powiedział nic więcej.

Przeszukujący majątek wrócili z niczym, mimo że zaglądali do wszystkich zabudowań.

Woller nie ukrywał triumfu. Wszyscy to widzieli, cóż jednak mogli zrobić?

W trzy dni później Kaleb i Gabriella musieli uznać smutny fakt: ich córka, Villemo, po raz drugi zniknęła bez śladu.

Z opaską na oczach prowadzono Villemo przez las. Napadu dokonano nagle. Jeśli to był napad…

Na wzgórzach spotkali jakiegoś człowieka o tak długich nogach, że gdy siedział na koniu, stopami niemal dotykał ziemi. Powiedział on wójtowi głośno i wyraźnie, że wszystko jest nieporozumieniem i Villemo powinna zostać zwolniona. Była zdenerwowana tym, co się stało, powstrzymała się jednak od ostrych słów. Rozpoczęła przecież, dzięki Bogu, nowe, lepsze życie.

Ale nie ujechała zbyt daleko w drodze do domu, gdy jacyś ludzie w czarnych kapeluszach rzucili się na jej konia, zatrzymali go, a ją ściągnęli na ziemię. Zawiązali jej oczy, ręce skrępowali na plecach. Protestowała gwałtownie, szarpała się i krzyczała, więc wcisnęli jej do ust jakąś szmatę z szorstkiej wełny, która tak ją drapała w gardle, że Villemo omal się nie udusiła.

Jeden z napastników potwornie śmierdział. Wydzielał z siebie odór brudnych ubrań i nie mytego ciała. Villemo postanowiła zapamiętać ten zapach. Na szczęście to ten drugi – Bogu niech będą za to dzięki – trzymał ją przed sobą na koniu, przerzuciwszy niczym zrolowany dywan przez grzbiet zwierzęcia, a przywiązana była tak mocno, że nie mogła się ruszyć. Jechali przez gęsty las, ostre gałęzie drapały ją i kłuły.

Po jakimś czasie, wciąż zjeżdżając w dół, opuścili nareszcie ten przeklęty las i wjechali na równinę. Ale gdzie byli, nie potrafiła odgadnąć. Wkrótce znowu zaczęli wspinać się pod górę. Długo. I ponownie równina…

Konie zatrzymały się. Villemo zdjęto z końskiego grzbietu i ów cuchnący porywacz przerzucił ją sobie przez ramię. Gdyby zachowała zdolność mowy, poprosiłaby go, żeby się częściej mył.

Weszli do jakiegoś pomieszczenia, świadczyło o tym echo kroków i wyraźna zmiana temperatury. Szli przez długie korytarze lub przestronne pokoje, potem schodami w dół. Otwarto jakieś drzwi…

Villemo z rozmachem rzucono na ubitą ziemię, sznury na rękach rozwiązano i zaraz potem drzwi znowu się zatrzasnęły.

Poruszała zdrętwiałymi palcami, masowała je delikatnie i gdy tylko odzyskała w nich władzę, zerwała przepaskę z oczu i wyciągnęła knebel z ust. Zanim rozejrzała się po pomieszczeniu, długo pluła i parskała.

Wokół panowała ciemność, pod sufitem dostrzegała jednak otwory, przez które sączyło się światło, kilka wyrw w ścianie, zaopatrzonych w solidne kraty i coś w rodzaju okiennic.

Tylko tyle była w stanie odróżnić.

Myślała wyłącznie o jednym: znowu ściągnęłam zmartwienie na rodziców! Choć tym razem to naprawdę nie moja wina. Jakaż to jednak nędzna pociecha!

Czy naprawdę jestem tak zupełnie bez… Cierń poczucia winy boleśnie ranił jej duszę. Że kiedy popełniła głupstwo, za które teraz przyjdzie jej zapłacić. Wszystko, co przeżyła ostatnimi czasy, te napady i nie wyjaśnione nieszczęśliwe wypadki, czy to nie miało związku z dawniejszymi sprawami?

Nagle zamarła.

Nie była tu sama. Ktoś ciężko oddychał w ciemnościach, w głębi, pod osłoną ściany.

Przerażenie ustąpiło miejsca uspokajającej myśli, że skoro ktoś tu jest, to znaczy, iż nie ona jedna znalazła się w tym położeniu.

Potrzebowała trochę czasu, by przyzwyczaić oczy do mroku.

– Czy ktoś tu jest? – spytała drżącym głosem.

– Dobry Boże, kobieta – usłyszała odpowiedź, a zaraz potem zbliżające się kroki. Biedactwo, co pani tu robi? – zapytał głos. – I taka młoda! Jeszcze dziecko!

– Pan mnie widzi? – zapytała zdumiona. Nie bała się. Był to przyjazny głos kulturalnego człowieka.

– Wyraźnie, jak w świetle dnia. Pani też dojdzie do tego stadium. Jak się pani tu znalazła?

– Właściwie to nie wiem. Od dawna prześladował mnie ktoś, kto mi najwyraźniej źle życzy. No i teraz mnie dostali.

– Pani ubranie, sposób mówienia, wskazują na pochodzenie z dobrej rodziny. Ale to mnie nie dziwi. Skoro mamy takich potężnych przeciwników.

Villemo wciąż mówiła drżącym, niepewnym głosem:

– Nie wiem, czy powinniśmy się sobie przedstawić… Sytuacja jest dość niezwykła.

W jego głosie wyczuła rozbawienie:

– Ma pani rację, możemy chyba trochę z tym poczekać.

– Pan mówi tak cicho i tajemniczo…

– Tak trzeba. Te ściany mają uszy. A nawet więcej.

– Tak – Przyznała szeptem. – Zdaje mi się, że jestem obserwowana.

– Bo tak jest w istocie. Jesteśmy obserwowani przez ludzi, którzy chcą się napawać cierpieniem innych.

– Będę o tym pamiętać.

Przeniknął ją dreszcz grozy, mimo że starała się zachować spokój i odwagę. Ten człowiek sprawiał, że chciała się pokazać z jak najlepszej strony.

– Czy pan… jest tu od dawna? – zapytała lękając się, co usłyszy w odpowiedzi.

– Któż jest w stanie mierzyć czas – odparł z goryczą. – Ale zauważyłem, że była zima i wiosna… tak, wkrótce pewnie zacznie się drugi rok.

– Całkiem sam?

– Nie, teraz jest nas tutaj troje. Ten trzeci śpi.?

Zabrzmiało to tak, jakby dziękował za to losowi.

– Ktoś z pańskich przyjaciół?

– To akurat nie. Psychicznie chory, którego ulokowano tutaj, żeby mnie dręczył. Szaleniec z rodzaju tych, którym nie pozwala się swobodnie chodzić po świecie.

– Nie brzmi to zabawnie – wykrztusiła Villemo.

– Nie. I nie bardzo wiem, jak się teraz sprawy ułożą. Milczała przez chwilę, przestraszona, głośno przełykając ślinę. Próbowała zebrać myśli.

– Sądząc z pańskiego głosu, jest pan człowiekiem w średnim wieku.

Uśmiechnął się.

– Można tak powiedzieć. Mam czterdzieści dwa lata, ale nie wiem, jak pani określi mój wiek.

Villemo roześmiała się skrępowana, ale nie odpowiedziała wprost.

– Tak się cieszę, że pan tu jest. Już się tak nie boję.

– Wygląda pani na osobę, która boi się rzadko. Proszę mi wybaczyć, ale czy myśmy się już nie spotkali?

Ujął ją za brodę i odwrócił twarz ku światłu.

– No tak, oczywiście, już się poznaliśmy – powiedział. – Tylko nie wiem gdzie.

Villemo próbowała dojrzeć w mroku jego rysy, ale oczy jeszcze nie przywykły do nowych warunków.

– Proszę mi powiedzieć, jak się pani nazywa – szepnął.

– Villemo córka Kaleba Elistrand.

– Znam to nazwisko! Ale w jakich okolicznościach…

– A pańskie nazwisko?

– Einar Skaktavl.

– To mi nic nie mówi. W każdym razie nic ponadto, że to szlacheckie nazwisko. Prawdziwe norweskie nazwisko szlacheckie. Najprzedniejsze.

– Teraz bez znaczenia. Ale mieliśmy czasy świetności, owszem. – Powtarzał, jakby głośno myśląc: – „Villemo…” Wtedy stwierdziłem: „Zdawało mi się, że to męskie imię.” Ciemność. Deszcz i śnieg. W takich okolicznościach panią spotkałem. Villemo? Pani była chora. I zmęczona. Ale równie pociągająca jak teraz. Miała pani bra… – Gwałtownie podniósł głowę. – Oczywiście! Tobronn! Pani była Merete! A ja byłem ostrzycielem noży.

Villemo jęknęła:

– To pan? W takim razie jesteśmy przyjaciółmi!

– Oczywiście – potwierdził wzruszony. – Najdroższa Merete, albo raczej Villemo, jak dobrze znowu panią spotkać!

Villemo miała łzy w oczach. Milczeli, przeżywając chwilę smutnego szczęścia z powodu tego spotkania. W końcu ona zapytała:

– Proszę mi powiedzieć, kim są nasi wrogowie?

– Ja znam moich. To tutejszy wójt z Eng oraz jego najbliższy przyjaciel i obrońca. Wspierają się zresztą nawzajem. Mieszkają w tej samej parafii i widują się codziennie. Wielu zwolenników zapewne nie mają, więc też są sobie nawzajem potrzebni.

Villemo szepnęła:

– Czy to nie pan był przywódcą powstania?

– Owszem, to prawda. W każdym razie moi rodacy wybrali mnie na króla Norwegii, gdyby Gyldenlove odmówił. Nasz ród ma w sobie królewską krew, pochodzimy z dawnej norweskiej dynastii. Po nieudanym powstaniu miałem zamiar uchodzić do Szwecji, ale oni mnie uprzedzili. Znalazłem się we władzy tych fanatyków, którzy znajdują przyjemność w dręczeniu mnie. Ale i to im się pewnie kiedyś sprzykrzy, a wtedy dni moje będą policzone.

Villemo współczuła mu głęboko.

– Bardzo pana dręczą?

– Zdarza się, owszem. Ale fizyczne cierpienia jakoś znoszę. Gorsza jest duchowa tortura, jaką jest przebywanie pod jednym dachem z kimś takim, jak ten śpiący tam w kącie. To szarpie nerwy bardziej, niż ktokolwiek może przypuszczać.

– Mogę to zrozumieć.

Skaktavl obiecał:

– Zrobię wszystko, by pani uniknęła bliższych kontaktów z tym gburem. On widzi w ciemnościach równie dobrze jak ja, więc natychmiast panią zauważy. Ale spróbujemy trzymać go jak najdalej od siebie.

Villemo pochyliła głowę.

– Jak pan myśli, czy oni będą mnie tu długo trzymać?

– To zależy od tego, w czym pani im zawiniła.

– Mam na sumieniu mnóstwo lekkomyślnych głupstw, ale nie rozumiem, dlaczego wójt nastaje na moje życie. Domyślam się, że napad na mnie w lesie nie był przypadkowy. Wójt zostawił mnie przecież samą w miejscu, do którego właśnie on mnie zwabił. I pewnie wie, dlaczego tak postąpił.

– Może zrobiła pani coś, co nie podoba się jego przyjacielowi?

– A kim jest ten przyjaciel?

Skaktavl zwlekał z odpowiedzią. Potem szepnął:

– Ja sam nigdy go nie widziałem. Tylko słyszałem, jak wójt mawiał: mój przyjaciel lubi to lub tamto. Z tego, co wiem, musi to być jakiś ważny gospodarz w okolicy.

Rozbiegane myśli Villemo skupiły się teraz wokół jedynego możliwego wniosku. Zaciśniętą pięścią stukała się raz po raz w czoło.

– Ja jestem po prostu idiotką! Kompletną idiotką! Zdarzyło się kiedyś, że zabiłam człowieka, proszę pana. Nie miałam innego wyjścia, to było w obronie własnej i dawno temu. Z całych sił starałam się o tym zapomnieć. Wspomnienie tego czynu sprawiało mi nieznośny ból, mimo że popełniłam go z konieczności. Ale ten człowiek, o którym pan mówi, to musi być gospodarz albo ziemianin, czy jak go tam nazwać, w każdym razie właściciel Woller. W parafii Eng. Jest on znany z tego, że prowadzi krwawą wojnę według zasady oko za oko z rodziną naszych komorników ze Svartskogen. Jest to człowiek do szpiku kości przeżarty żądzą zemsty. I właśnie Eldar Svartskogen i ja zabiliśmy syna tego Vilollera i jednego z jego ludzi. To było przeszło rok temu. Potem uciekliśmy do Tobronn, wie pan. Ale zostaliśmy uwolnieni od oskarżeń o zabójstwo!

– Wątpię, by ten człowiek coś sobie z tego robił. Najwyraźniej należy on do tych, którzy sami wymierzają sprawiedliwość. Tak, to by się zgadzało. Słyszałem o śmierci Eldara Svanskogen. Nie mogliśmy zrozumieć, kto za nią odpowiada. Tak, panno Villemo, teraz mają także panią.

Głośno przełykała ślinę. Czy miała podzielić los Eldara? Na to wyglądało. Podjęto już wiele ataków na jej życie.

– Ale co Woller ma do pana? – zapytała nieszczęśliwa.

– Ja jestem więźniem wójta. Oni obaj bardzo popierają Duńczyków, a ja byłem przywódcą powstania. W najwyższym stopniu oburza ich to, że Gyldenleve nie chce ścigać powstańców. Wzięli więc sprawy w swoje ręce. A nikt nie wie, że ja tu jestem.

– Co to znaczy, tu? Jesteśmy w Woller?

– Nie sądzę – odparł Skaktavl wolno. – Mam wrażenie, że to raczej nie zamieszkane miejsce.

– Szliśmy przez jakieś duże sale czy korytarze.

Skaktavl uśmiechnął się:

– Nie czuła pani zapachu stajni?

– Zapachu stajni? Jak mogłam coś czuć, skoro niósł mnie Smród?

– Aha, to on panią przyniósł? Dobra nazwa, Smród, od razu się domyśliłem, kogo ma pani na myśli. Nie, to jest skrzydło opuszczonego dworu. Wygląda na to, że dość dużego.

– W takim razie nie możemy być nad stajnią – zaprotestowała.

– Toteż nie jesteśmy. Raczej w jakiejś oborze czy spichlerzu nieco poniżej stajni, przez którą pani przechodziła, lecz w tym samym skrzydle. Wyobrażam sobie, że dwór należy do pewnego mężczyzny o nieprawdopodobnie długich nogach, który się tu od czasu do czasu pokazuje.

– Do Olava Haraskanke?

– Może się i tak nazywać. Nie wiem.

– A dlaczego trzymają tego trzeciego, pańskiego współwięźnia?

– Został skazany na ścięcie, lecz wójt pozwolił mu zniknąć przed egzekucją, chciał go bowiem wykorzystać. Do dręczenia mnie. Przychodzą tutaj od czasu do czasu, by się napawać moją męką. Sami niewidoczni, ale ja wiem, że tam są. Widzę przez szpary przesuwające się cienie.

– Przecież w tych ciemnościach niczego zobaczyć nie można!

Skaktavl uśmiechnął się smutno.

– Teraz mamy „nocny nastrój”, panno Villemo. Oni zasłaniają otwory świetlne. Za dnia widać więcej.

– To znaczy, że teraz jest wieczór?

– W tym pomieszczeniu wieczór zapada wcześnie.

Oczy Villemo zaczynały się powoli przyzwyczajać do mroku. Dostrzegała już wiele szczegółów. Widziała, że pomieszczenie jest długie, choć niezbyt szerokie.

– Jak dostarczają jedzenie?

– Przynoszą raz dziennie. Musi pani zadbać, by dostać swoją część. Nasz śpiący przyjaciel ma zwyczaj pochłaniać większość. I proszę uważać na wodę, która zawsze stoi w beczce. Ktoś nieprzyzwyczajony może się poważnie rozchorować na żołądek.

– A… inne życiowe konieczności… Proszę mi wybaczyć to pytanie, ale gdzie to się załatwia?

– W kącie, jak najdalej stąd. Nie jest to specjalnie zabawne, ale co począć?

– Rozumiem.

Stawała się coraz bardziej przygnębiona. Wyraźnie pojmowała swoją sytuację, ale starała się mimo wszystko nie tracić odwagi.

– Rodzina będzie mnie szukać – powiedziała trochę niepewnie.

Nie robiła sobie wielkich nadziei. Jakim sposobem mogliby ją odnaleźć, skoro sama nie miała pojęcia gdzie się znajduje?

– Najlepsze, co panienka może zrobić akurat teraz, to spróbować zasnąć – powiedział Skaktavl przyjaźnie. – Już i tak jest ciemno, a rano będzie pani potrzebować sił na spotkanie z naszym współwięźniem. Proszę zająć moje legowisko, tutaj, a ja zrobię sobie nowe. Bo widzę lepiej niż pani.

Nie pomogły jej szeptem wyrażane protesty, musiała zająć jego posłanie, czyli mocno już ubitą kupkę siana w kącie. Jak on sam przygotował sobie nowe legowisko, nie miała pojęcia, wiedziała tylko, że ułożył się tak, by chronić ją przed ewentualnym atakiem tego trzeciego.

Suchymi oczyma wpatrywała się Villemo w szpary w ścianach i dachu. Zimowe niebo lśniło matową poświatą, ledwo już dostrzegalną. Nie mogła skupić myśli, krążyły po głowie niczym zabłąkane ptaki. W głębi duszy utrwalało się przeświadczenie, że to jej bezrozumne zadurzenie w Eldarze Svartskogen wepchnęło ją w tę sytuację. Oraz ów szalony pomysł, by iść za nim na Bagna Wisielca.

Próbowała mimo wszystko w tej beznadziei dostrzegać jakiś jaśniejszy punkt. Gdyby się tu nie znalazła, Skaktavl sczezłby w ciemnicy i nikt by się o tym nigdy nie dowiedział. Teraz szczerze pragnęła coś dla niego zrobić. W jakiś sposób pomóc mu się stąd wydostać.

Ale jak miałoby się to dokonać? Na razie nie widziała żadnego wyjścia. Nie tylko nie mogła pomóc jemu, lecz także sama została omotana jakąś paskudną pajęczyną i mogła tu siedzieć z nim dopóty, dopóki nie zostanie z nich obojga wyssana ostatnia kropla krwi.

– Tak się cieszę, że pan ze mną jest – szepnęła. – To dla mnie nieocenione wsparcie.

Myślała, że już zasnął i nie słyszy jej słów, tak długo trwało, nim odpowiedział. W końcu usłyszała szept:

– Pani także wniosła promień światła do mojego mroku. Choć serce mi się kraje na myśl, że znalazła się pani w takich warunkach.

Obudziło ją przytłumione światło. Promienie porannego słońca sączyły się przez szpary oraz przez kilka odsłoniętych teraz otworów pod dachem. Znajdowała się w pomieszczeniu przypominającym oborę, o ścianach podtrzymywanych dużymi belkami. Nic więcej zobaczyć nie zdążyła, bowiem potężne chrapnięcie zakończyło sen trzeciego więźnia. Mlaskał i oblizywał lepkie wargi, charczał, w końcu usiadł na legowisku.

W oborze zaległa kompletna cisza.

– Proszę zachować spokój, panno Villemo – szepnął Skaktavl. – Zrobię, co w mojej mocy, by panią ochraniać. Ale teraz będziemy obserwowani z zewnątrz. Na pewno będą chcieli zobaczyć, jak wypadnie spotkanie pani z tą brutalną świnią.

Brutalna świnia? Nie zapowiadało to nic dobrego.

– Co jest, do diabła? – ryknął tamten. – Goście przyszli?

Villemo przysunęła się Skaktavla, szukając jego ręki.

– To panienka z dworu – rzekł jej opiekun. – Wpadła w łapy naszych przeklętych strażników. Musimy ją przed nimi bronić.

Człowiek wstał i podszedł do nich. Było na tyle widno, że Villemo widziała jego sylwetkę – wielką, niezdarną, pochyloną do przodu, o ogromnej głowie i rękach jak grabie, sięgających aż do kolan.

Zbliżył się do Villemo, patrząc jej w twarz.

– O, cholera! Ale laleczka, niech mnie diabli! A widzisz jej oczy?

Skazany na ścięcie? Prawdopodobnie morderca. Cofnęła się instynktownie.

Tego właśnie nie powinna była robić. Potężna łapa chwyciła ją za ramię.

– Za ładna jesteś, co? Zaraz zobaczymy, ty…

– Zostaw ją – powiedział Skaktavl. – Ona jedzie na tym samym wozie co my. Musimy trzymać się razem.

Olbrzym zamierzył się długą jak u małpy ręką i z rozmachem zdzielił szlachcica prosto w twarz. Tamten upadł na plecy ze zdławionym okrzykiem.

Villemo rzuciła się na pomoc.

– Nic się panu nie stało?

– Nic, nic – odparł Skaktavl. – Jestem do tego przyzwyczajony.

Przestępcy nie spodobało się, że rozmawiają. Chwycił mocno Villemo i przyciągnął ją do siebie.

– Pluń na tę pokrakę – syczał. – I na to całe gadanie, że jedziemy na jednym wozie. Ja nie trzymam z wami. Dla mnie to wybawienie, na wolności już bym był martwy. Teraz pójdziesz ze mną, cukiereczku, tam do mojego kąta.

Wtedy zza drewnianej ściany doszło do uszu Villemo sapanie. Tego było jej za wiele.

Wśród Ludzi Lodu żywe były niezliczone opowieści o Sol, o tym, co potrafiła zrobić w złości. Niektóre zostały pewnie dla lepszego efektu lekko ubarwione, wiele też Sol sama zmyśliła, lecz Villemo znała i pamiętała wszystko. Także opowiadanie o tym, jak Sol znalazła w Skanii i uratowała z rąk knechtów małą Metę. Jak sobie z nimi wówczas poradziła.

Nieokrzesany osiłek uderzył Skaktavla po raz drugi i wyciągał łapy po Villemo. Wtedy poczuła, że pochodzi z Ludzi Lodu. Zalała ją fala gwałtownej wściekłości, oczy jej płonęły, gotowa była się zmierzyć z całym światem.

– Stój, ty nędzny potworze! – ryknęła podobnie jak rozwścieczona Sol. – Tylko mnie dotknij tymi swoimi brudnymi łapami, to cię przemienię w pełzającą ropuchę.

Osiłek zamarł i gapił się na nią przerażony.

– Nie wiesz, kim jestem? – krzyczała. – Nie widzisz moich oczu? Ja jestem z Ludzi Lodu, w moich żyłach płynie krew czarownic i znachorów. Umiem zatrzymać bicie serca, umiem rzucić na kolana, kogo zechcę, przemieniam w potwory wszystkich, którzy mi wchodzą w drogę.

Niczego takiego nie potrafiłaby, oczywiście, zrobić, ale jakie to miało znaczenie, skoro on wierzył, że potrafi, jeśli zechce? Zresztą Villemo nie zdawała sobie sprawy, że jej kocie oczy jarzyły się niesamowitym żarem, pałały w półmroku dziko. Na ich widok obłąkaniec z wyciem rzucił się do swego kąta, a Skaktavl szeptał pobladły:

– Dobry Boże, co to znaczy?

Napięcie opadło. Villemo ogarnęła bolesna świadomość, że nie posiada żadnej nadprzyrodzonej mocy.

Wrażenie było jednak duże.

Także dla tych, którzy obserwowali zajście przez szpary między deskami. Odeszli zaraz w milczeniu, nie wiedząc, co o tym sądzić.

– Ja bym ją za to powiesił – burknął po chwili wójt niepewnie.

– Nie wolno nam się na to ważyć – zawołał pospiesznie Woller, a jego toporna twarz spływała zimnym potem. – Ale z tego mordercy pożytku już mieć nie będziemy.

– Masz rację. On się już do niej nie zbliży, za silna jest dla niego. Ale co się tyczy Skaktavla, to swoje zrobił. Teraz to się już staje nudne, nic nowego nie wymyśli.

– Tak. Przyjemniej będzie popatrzeć, jak zbliżają się do siebie piękna dziewica i pan szlachcic – powiedział bogacz.

– Ale on mógłby być jej ojcem. I na razie zachowuje się jak ojciec.

– To jeszcze lepiej. Stosunki ojca z córką mogą być bardzo pikantne, jeżeli trwają dostatecznie długo.

Wójt uśmiechnął się:

– Tutaj sprawa długo nie potrwa. On szybko znajdzie się w jej objęciach. Rok postu to więcej, niż jakikolwiek mężczyzna może wytrzymać.

Dosiedli koni i ruszyli do Woller, by pojeść tam smacznie i popić.

W oborze panowała cisza. Po pewnym czasie otworzyły się z trzaskiem drzwi i do środka wsunięto misę z jedzeniem.

Ale na tym się nie skończyło. Gdy obłąkany rzucił się na jadło, do pomieszczenia wpadło kilku mężczyzn. W powietrzu świsnęła siekiera i trafiła go w obuchem w głowę. Z jękiem zwalił się ciężko na ziemię. Tamci wywlekli go na zewnątrz i zamknęli drzwi.

Wszystko odbyło się tak szybko, że Villemo ledwo pojęła, co się stało. Ze szlochem rzuciła się do Skaktavla. Próbował pocieszać ją jak mógł, lecz sam był wstrząśnięty.

– On był taki… bezbronny – szlochała Villemo. – Człowiek, który zamierza jeść, a tu… Oczywiście, był bestią, ale oni wcale się są lepsi!

Skaktavl potrafił jedynie wymamrotać niezrozumiale, że myśli podobnie.

– Dlaczego oni to zrobili? Właśnie teraz? Czy chcieli oszczędzić mi jego zalotów?

– Nie sądzę – uśmiechnął się smutno. – Nie, po prostu przestał być im potrzebny. Znalazł się ktoś, kto go pokonał.

– Kto?

– A jak pani myśli? – uśmiechnął się znowu.

Musiała się długo zastanawiać.

– Przestraszyłam go? Naprawdę?

– Nie tylko jego, panno Villemo. Pani oczy lśniły w mroku. To był… okropny widok.

Słuchała porażona.

– To narasta – szepnęła sama do siebie. – Nadchodzi.

– Co takiego?

– Dar, wiem, że go mam. Zdolności, jakich inni nie posiadają. Boję się tego, panie Skaktavl.

– To mnie nie dziwi. Sam też bym się bał. Ale jeśli chodzi o tamtego, to chyba dla niego lepiej. Oczywiście, to tragiczne, i boleję nad jego losem, ale dobrze będzie mieć trochę spokoju.

Villemo przyjrzała mu się po raz pierwszy tak uważnie. Z trudem rozpoznawała człowieka, który do górskiego szałasu w pobliżu Tobrenn przywiózł dwóch rannych. Był teraz zarośnięty, długie, potargane włosy opadały na ramiona, a twarz i całe ciało niby skorupą pokryte było ranami i zakrzepłą krwią.

– Mówił pan, że on pana dręczył, i to widać – stwierdziła Villemo z tą typową dla niej powściągliwą życzliwością. – Czy mogę obejrzeć rany? Może będę w stanie pomóc.

Miał co do tego wątpliwości, lecz podszedł do beczki z wodą i umył się najlepiej jak umiał, bo – jak sam powiedział – dopiero gdy ona się tu zjawiła, uświadomił sobie, jak strasznie musi wyglądać. Nabrał chęci, żeby się trochę ogarnąć.

Zauważyła, że Skaktavl kuleje i że lewą rękę ma niewładną w łokciu. A nie były to jedyne obrażenia.

Delikatne, choć też trochę niecierpliwe ręce Villemo dokonywały cudów. Codziennie opatrywała jego rany, czyściła ropiejące wrzody i ofiarowała część swoich ubrań na bandaże. Wspierali się nawzajem jak dwoje ostatnich przyjaciół na ginącym świecie. Oboje bardzo delikatni, okazywali sobie jak najwięcej szacunku i bali się, czasami nawet przesadnie, by nie ranić jedno drugiego.

Pozostawiono ich w spokoju. Codziennie dostawali jedzenie, strażnicy wrzucili też trochę świeżej słomy na posłania, lecz nikt do nich nie przychodził. Wartownikami byli ci sami ludzie, którzy napadli na Villemo w lesie, Smród i jego kompan.

– Co oni zamierzają? – zastanawiała się Villemo.

– Nie wiem – odpowiadał Skaktavl niezmiennie. – Nie wiem.

Czuł się teraz znacznie lepiej, stare rany się goiły i nie przybywało nowych. Był jednak skrajnie wyczerpany, być może nigdy nie wróci już do zdrowia po roku spędzonym w tej oborze w towarzystwie obłąkańca, który nienawidził całego świata i na nim wyładowywał swoją złość.

– Jak pan tu przeżył zimę? Ja już teraz potwornie marznę – skarżyła się Villemo.

– Przynosili mi żelazny saganek z żarzącymi się węglami.

– To chyba niebezpieczne?

– Tak, ale zrobili otwór do odprowadzania dymu. Mimo wszystko zimno tu było nieustannie. Wieje przez te dziurawe ściany. Nabawiłem się paskudnego reumatyzmu.

Tak, Villemo bała się, że to prawda. A co będzie z nią?

Bardzo szybko ona także zaczęła dostrzegać, kiedy są obserwowani. W zupełnej ciszy nietrudno było zauważyć, że dwóch mężczyzn przygląda im się przez otwór w ścianie. Zarysy postaci były wyraźnie widoczne. Villemo proponowała, by zalepić szczeliny ziemią, lecz Skaktavl odradzał. Lepiej nie drażnić tamtych bez potrzeby.

Spokój, ta zupełnie niezrozumiała cisza, trwała przez tydzień. W końcu Woller stracił cierpliwość.

– Nic się nie dzieje – narzekał do wójta. – Oni się zachowują jak na dworskim balu. „Proszę bardzo, może jeszcze kawałeczek?”, „Czy pan siedzi wygodnie, wasza wielmożność?” Nie tego się spodziewałem.

– Może powinniśmy wsadzić ich razem do ciaśniejszej klatki?

Woller skrzywił się.

– Nie zdaje mi się, żeby to pomogło. Stary musiał utracić męskie siły. Nie, myślę, że powinienem mocno uderzyć w dziewczynę. I wiem, co zaboli najbardziej.

Dwa dni później do więźniów przyszedł Olav Haraskanke. Stanął w drzwiach.

– Czy panienka wie, gdzie jest matka?

Villemo nie odpowiedziała. Przyglądała mu się z chłodnym spokojem.

– Nie wie panienka? To ja powiem. Margrabina wyruszyła na poszukiwanie panienki. I to nie nasza wina, że koń wpadł we wnyki, które zastawiliśmy na zające. No i szlachetny karczek został skręcony. Ale nie był to koński kark.

Tego dnia Villemo załamała się po raz pierwszy. Wszelka odwaga, którą miała, cały spokój, opuściły ją na wieść, że za jej lekkomyślność ukochana matka zapłacić musiała życiem.

Tak dotkliwą karę musiała więc ponieść za to, że ponad rok temu uległa impulsowi i poszła za Eldarem Svartskogen?

To było więcej, niż mogła znieść. Nie przynosiły ulgi ani łzy, ani krzyki rozpaczy.

Teraz pan na Woller uśmiechał się triumfalnie przy swojej dziurze w ścianie.

Загрузка...