Nadeszły niezwykle piękne i cieple dni wczesnej jesieni. Dopóki nie wyszło się na dwór i nie zobaczyło tych wszystkich wspaniałych jesiennych barw, miało się wrażenie, iż lato nadal trwa.
Służba w Elistrand zbierała się wieczorami pod oknami kuchni na wspólne śpiewanie, żarty i fliny.
Wieczory były cudownie ciepłe, wprawiały wszystkich w świetny nastrój, zmartwienia gdzieś się ulatniały, a życie zdawało się być jedynie przyjemnością. Śmiech i śpiewy niosły się daleko do późna w noc.
Kaleb i Gabriella nie mieli nic przeciwko temu. Dlaczego nie pozwolić ludziom na trochę radości? Praca była ich codziennym towarzyszem, więc jeśli tylko wypełniają swoje obowiązki, to przecież mogą mieć trochę rozrywki wieczorem.
Któregoś wieczora Villemo siedziała w swoim pokoju na piętrze i słuchała, jak śpiewają ludowe pieśni, bardzo stare, z czasów kiedy jeszcze pastorzy nie powyrzucali z nich zbyt dosadnych słów. Oficjalnie śpiewano ładne, ugładzone teksty o pięknych dziewicach i szlachetnych rycerzach i o królu gór, wabiącym nieszczęsne kobiety do swoich skalnych włości, a po latach okazywało się, że dziewica jest matką licznej gromadki dzieci.
Stare pieśni jednak trwały, przekazywane z ust do ust w kuchniach i czeladnych izbach w wersji, którą właśnie strażnicy moralności starali się wymazać z ludzkiej pamięci. Ale takie rzeczy unicestwić się nie dają. Ten i ów stary tekst ginął co prawda gdzieś w zapomnieniu, ale na jego miejsce znajdowano inny, zazwyczaj wcale nie piękniejszy niż dawny.
Villemo często słyszała pieśń o królu gór, którą służące śpiewały przy sprzątaniu czy podczas dojenia, nie bardzo nawet zdając sobie z tego sprawę, pogrążone we własnych myślach. Uważała, że opowieść o królu gór brzmi niezmiernie romantycznie, nie miałaby nic przeciwko spotkaniu z nim. Tego wieczora, gdy na dziedzińcu pod kuchennym oknem rozlegała się pieśń, wyobraziła sobie, że go widzi. Był wysoki i postawny, miał płonące jasne oczy i uśmiechał się wesoło. Czarne, miękkie, lekko kręcone włosy spływały mu na ramiona.
Och, przecież tak wygląda Dominik!
Nie było to jednak nieprzyjemne odkrycie, przeciwnie – bardzo pociągające. Dominik jako król gór albo król gór przypominający Dominika…
Słowa pieśni docierały do niej wyraźne i klarowne;
„Anusia dygnęła przed dostojnym panem Lindo lindo le Nie mogę iść z tobą w te dalekie kraje Wicher wieje, gdy księżyc maleje.”
Jakie to piękne, pomyślała Villemo.
„Król gór pokazał jej swoją laseczkę Lindo lindo le Podejdź i pogłaszcz tę miękką skóreczkę Wicher wieje, gdy księżyc maleje.”
Dziewczęta pod oknem chichotały nerwowo.
Villemo zmarszczyła czoło. Słyszała tę piosenkę już tyle razy, a one zawsze śmiały się w tym samym miejscu.
Chłopcy śpiewali dalej:
„Podejdź, Anusiu, podnieś sukieneczkę
Lindo lindo le
Będziesz ze mną w raju za małą chwileczkę
Wicher wieje, gdy księżyc maleje.”
Co to jest? O czym oni śpiewają?
Powoli sens piosenki zaczął docierać do Villemo. Poczuła, że się rumieni.
Czyż sama nie nuciła tych śpiewek, nie zastanawiając się nad ich znaczeniem? Czyż nie podśpiewywała tak jak służące, myśląc o czym innym? Gdyby tak ojciec lub mama słyszeli…
Następna strofka opowiadała o tym, że Anusia się wzdraga, choć bez większego przekonania – dodawano.
Po czym król gór namawiał dalej:
„Anusiu moja, siądź mi na kolanach Lindo lindo le Zawierz mej laseczce, nie spadniesz, kochana Wicher wieje, gdy księżyc maleje.”
Nad tą strofką Villemo nigdy przedtem się nie zastanawiała, a gdy teraz dotarł do niej ukryty sens, zakręciło jej się w głowie. Nagle poczuła, że cała krew spływa w dół brzucha, poczuła wilgoć, zrobiła się dziwnie ociężała, poruszała się niespokojnie. Przed nią w mroku jarzyły się żółte oczy Dominika. Wzrok jej zmętniał, oddech stał się przyspieszony.
Och, drogi przyjacielu, co to było?
Zgromadzeni na dziedzińcu chichotali, a dziewczęta wydawały piskliwe okrzyki, gdy chłopcy zbliżali się zanadto. Nie wiedzieli, że Villemo siedzi na okiennym parapecie i wszystko słyszy.
Dominik… Król gór…
Villemo, przestraszona reakcją własnego ciała, zacisnęła uda, ale to nie pomogło, wręcz przeciwnie. Zerwała się z miejsca, przeniosła w głąb pokoju, usiadła na łóżku, jakby chcąc ukryć wstyd, a po chwili ciężko opadła na posłanie.
Och, mój drogi, mój drogi, powtarzała w myślach. Co to było? Nigdy czegoś takiego nie odczuwałam. Nigdy kiedy byłam z Eldarem, nie ogarnął mnie taki trawiący wszystko żar. Jedynie delikatny dreszcz, gdy siedziałam obok niego wtedy, pod ścianą pralni w Tobronn. I nigdy nic więcej.
A teraz… Dominik?
Którego znała od dzieciństwa? Z którym się przekomarzała i który złościł ją nie raz do łez! Kiedy go jednak zobaczyła ostatnio, stwierdziła, że wyrósł na silnego, niezwykle pociągającego mężczyznę. Z jaką czułością się do niej odnosił! I jakie miał smutne oczy, kiedy się żegnali…
A jego list… trafiał wprost do serca.
Śpiewy zaczęły się od nowa i Villemo, ociągając się nieco, podeszła do okna. Policzki ją paliły, nie chciała słuchać, lecz zarazem niczego w świecie nie pragnęła bardziej.
Nie dosłyszała pierwszej części strofki, lecz druga dotarła już do niej wyraźnie:
„Anusia zdrzemnęła się w jego ramionach Wicher wieje, gdy księżyc maleje.”
Villemo jęknęła cicho. Z uczuciem bólu oparła głowę o ramę okienną i, niewidoczna dla śpiewającej na dole młodzieży, kołysała się powoli. Jej ręce były świadome, czego pragną, lecz nieśmiałość powstrzymywała. Spocone dłonie przesuwały się po udach, próbowała skierować je w inną stronę.
Dominik.
Wargi stawały się ciężkie. Jakby wypełniała je krew. Przesunęła po nich językiem, pospiesznie, jak to czyni wąż.
Dominik… Gdyby on był królem gór i gdyby spotkała go w lesie, a on by wzywał? Gdyby poprowadził ją za sobą w gęstwinę, gdzie nikt by ich nie widział… I tam rozpiął płaszcz… zdjął pas…
Nie zdając sobie z tego sprawy, podnosiła spódnicę, powoli, powoli. Przestraszona stwierdziła teraz, że miała ją już powyżej kolan. Z na wpół zdławionym okrzykiem obciągnęła ubranie, dopadła umywalki i oblała twarz zimną wodą. Stała tak długo, polewając się wodą, po czym zamknęła okno, żeby już nie słyszeć śpiewu, który się właśnie zmienił – śpiewano teraz piosenki parobków – i wyczerpana położyła się na łóżku.
Ten nocy Villemo miała dręczące sny. Dziwne, lecz nie były to sny erotyczne, których mogłaby się spodziewać po doznaniach wieczoru.
Sny były jednak przerażające, straszne. Jakieś ogromne zwierzę o płonących oczach goniło ją po rozległej równinie, słyszała, jak ziemia za nią dudni, i śmiertelnie przerażona starała się uciec, lecz nie mogła ruszyć się z miejsca. Jakoś jednak w końcu dostała się do domu, lecz gdy już sądziła, że jest bezpieczna w swoim pokoju, nagle coś oderwało się od ściany. Coś wielkiego i potwornego – niby człowiek, ale z końską głową, dyszący, o rozdętych chrapach. Człowiek falował jakby na wietrze, choć nie było wiatru, a jego oczy pałały okrucieństwem.
Villemo krzyknęła głośno i obudziła się.
Biedna mała Villemo! Jej się zdawało, że to koszmarny sen. A to przecież nieprawda. Goniący koń – najwyrazistszy symbol tłumionych emocji seksualnych… Ach, ach!
Rankiem była kompletnie wyczerpana. Pragnęła z kimś porozmawiać. Z kimś takim, jak Dominik…
Nie, nie Dominik! Nie teraz!
Przed południem wyszła z domu. Ruszyła w górę, przez jałowcowe zarośla, i dalej do lasu. Chciała trochę pobyć sama; nieoczekiwanie życie stało się takie skomplikowane.
Była niespokojna i miejsca sobie znaleźć nic mogła, niepokój rozrastał się w całym ciele. Villemo nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo akurat teraz, w tej pogoni za czymś, czego istoty nie znała, przypomina Sol.
Słońce tego dnia grzało niczym w lecie. Podczas wspinaczki na wzniesienia ponad osadą Villemo zrobiło się gorąco. Padła na ziemię, by odpocząć.
W ciepłych promieniach słońca zasnęła. Ostatniej nocy nie zaznała przecież ani długiego, ani spokojnego wypoczynku. Choć nie wiedziała nic o tym, że stary Woller zakazał ją śledzić, czuła, że może bezpiecznie wędrować, gdzie się jej podoba. Jeśli jednak chodzi o ścisłość, to ostatniej doby nie poświęciła swoim nieznanym prześladowcom ani jednej myśli, całkowicie pochłonięta nowym wewnętrznym niepokojem.
Spała długo. Gdy się ocknęła, najpierw nie mogła pojąć, gdzie jest. Po chwili przypomniała sobie i uniosła głowę.
Ogarnęło ją niezwykłe uczucie.
Słońce stało wprost nad nią i przyglądało się jej z wysoka. Przesunęło się po niebie, gdy spała, lecz nie zanadto. Powietrze nad polanką, gdzie znalazła schronienie, była ciężkie i lepkie. Leżała na gęstym, suchym mchu. Wszystko trwało w jakiejś niemal groźnej ciszy – żaden ptak nie zaśpiewa, nigdzie nie trzaśnie gałązka. Polankę otaczały mroczne sosny, przetykane płomiennie żółtymi bukietami brzóz. Drzewa rosły gęsto, tak gęsto, że czuła się jakby w maleńkim domku.
Villemo jednak doznawała wciąż narastającego wrażenia że jest obserwowana przez czyjeś oczy. Groźne, takie oczy, na widok których wszystkie leśne stworzenia milkną ze strachu.
Mimo to nie bała się.
Las zdawał się jak zaczarowany. Jakby oczy, które się jej przyglądają, należały do… króla gór?
Nie, to okropna myśl. W jakiś sposób jednak podniecająca. W głębi duszy Villemo wiedziała, że to cicha godzina lasu, gdy wszystko co żyje szuka schronienia przed słońcem, lecz miała ochotę pofantazjować. Była sama, sama jak we śnie, gdy nie ciąży na człowieku żadna odpowiedzialność, gdy nie trzeba się zastanawiać, co ludzie powiedzą lub pomyślą.
Oszołomiona podniosła się z wolna. Stanęła pośrodku polanki. Rozbudzona wyobraźnia dawała jej niezłomną pewność: król gór stoi w pobliżu i patrzy na nią.
To była cudowna zabawa, wymyślony świat stawał się rzeczywistością. Czuła bicie serca i pulsowanie krwi na szyi. Dobrze wiedziała, gdzie stoi król – w samym środku splątanych zarośli. Czyż nie widziała poprzez gęstwinę błysku jego oczu?
Wiedziała też dokładnie, jak on wygląda. Jak Dominik. Być może bardziej prymitywny. Wilczooki i niesamowity. Nie tak pięknie zbudowany jak Dominik. Ale podobny do niego! Taki Dominik, którego dom znajduje się we wnętrzu góry, którego ukształtowały dzikie pustkowia, naznaczając swoją grozą.
Potargany, zarośnięty i, pierwotnie zmysłowy.
„Anusia dygnęła przed dostojnym panem…”
Serce Villemo łomotało tak, że o mało nie rozsadziło piersi.
On się zbliżał. Wolno wychodził na skraj lasu, lecz wciąż jeszcze pozostawał w ukryciu. Czuła to, wiedziała.
Niespiesznie, z wyraźną przyjemnością, a zarazem z przerażeniem, robiąc długie pauzy, rozpinała bluzkę.
Nagle przerwała. Do czego zmierza? Długo stała bez ruchu.
Słońce grzało jednak bezlitośnie. Duszny upał w małym leśnym zakątku oszałamiał.
„Anusiu moja siądź mi na kolanach…”
Dominik… Piękne, ciepłe, skore do śmiechu oczy. Zawsze pełne zrozumienia.
Bluzka została rozpięta. Zsunęła ją z ramion i opuściła, ale spódnica wciąż jeszcze była mocno ściągnięta w pasie.
Król gór patrzy na mnie.
Ta myśl wywołała delikatny dreszcz w całym ciele.
Rozwiązała koszulę pod szyją i zdjęła ją przez głowę. Teraz od pasa w górę była naga.
On na mnie patrzy.
Villemo odchyliła w tył głowę tak, że włosy łaskotały ją po plecach, i koniuszkami palców gładziła szyję.
Jaka miękka skóra! Jaka ciepła, pulsująca…
Palce przesuwały się w dół, do piersi, pieściły je przez chwilę, wyczuwały ich ociężałość i napięcie. Opuściła ręce.
Villemo po raz pierwszy odkrywała swoje ciało, świadomie i z chęcią.
Może on uzna, że się nadaję? Czy jestem normalnie zbudowana? Mam kilka znamion na biodrze, dosyć widocznych. Chyba nic strasznego, ale naprawdę nie musiało ich tam być.
Ostrożnie podciągnęła spódnicę tak, że widziała nogi nieco ponad kostkami. Zrzuciła buty. W ciepłe dni Villemo starała się unikać zbędnego ubrania. Sukienka koszula i buty, to wszystko.
Podnosząc suknię wyżej, aż do kolan, śmiała się piskliwie, zawstydzona. Nogi miała bardzo ładne, tak powiedziała Irmelin. Nikt inny ich nie widział, oprócz ojca i mamy, naturalnie, lecz oni nie mówili nigdy niczego, co mogłoby czynić ją zarozumiałą.
Wyżej nie powinna spódnicy podnosić. To się nie zgadzało z jej poczuciem przyzwoitości. Mimo to chciała wiedzieć. Jak wygląda? Nigdy przedtem się na to nie odważyła, bo jednak zawsze kierowała nią pewna nieśmiałość.
Skrupuły zaczynały powoli ustępować. Villemo pamiętała maleńkie źródełko połyskujące niedaleko stąd, w niewielkim, porosłym mchem zagłębieniu na skraju lasu. Nie tam, gdzie stał on. Mimo to mógł ją widzieć.
Ale to nic.
Przysunął się teraz jeszcze bliżej. Gdyby odwróciła głowę, mogłaby go zobaczyć. Lecz nie odwracała. Po prostu wiedziała…
Villemo podeszła z wahaniem do wgłębienia, gdzie migotało źródełko. Może zresztą nie źródełko, może to tylko deszczowa woda, ale to bez znaczenia.
Małe, lśniące oko w mchu.
Pochyliła się nad zwierciadłem. I zobaczyła siebie, swoją własną twarz, włosy opadające na nagie ramiona.
Cisza drgała nad lasem.
Nieskończenie powoli unosiła spódnicę. Aż po kolana, nie widziała jednak nic poza spódnicą właśnie.
Dlatego wysunęła jedną nogę naprzód, zatrzymując się ponad wodą ostrożnie, by nie burzyć powierzchni, i spojrzała w połyskującą toń.
O, jakże łomotało jej serce!
Na razie wszystko kryło się w cieniu spódnic, gdyby jednak uniosła je jeszcze trochę, zobaczyłaby więcej. Cień zaledwie, wyraźniejszy zarys na jasnej skórze.
Czuła mrowiący dreszcz w całym ciele, rozgrzewający, palący. Krew pulsowała ciężko i rytmicznie wokół jednego jedynego miejsca.
Och, szeptała cicho, wstrząśnięta, lecz mimo to niezwykle szczęśliwa.
Ogarnęła ją fala gwałtownego uniesienia, rozlewająca się wokół tego pulsującego punktu. Tylko dlatego, że on na nią patrzył. Podobała mu się, była tego pewna.
Powolnym krokiem Villemo wróciła do swojego miejsca na mchu, gdzie przedtem leżała. Nie miała odwagi spojrzeć na skraj lasu, nie chciała rozwiać iluzji, że on tam stoi. Teraz wyszedł już na polankę, czujny i gotowy niczym dziki samiec…
Podniecona ułożyła się na miękkim, nagrzanym mchu. Podścieliła sobie koszulę pod plecy, by leżeć wygodniej, zamknęła oczy i zwróciła twarz ku piekącemu słońcu. On stał całkiem blisko, spoglądał na nią. Podświadomie poruszyła się. W całym ciele czuła pulsowanie, piersi się napinały.
Pełna oczekiwań z drżeniem wciągała powietrze. Ukląkł przy niej…
„Król gór pokazał jej swoją laseczkę…”
Za żadną cenę nie odważyłaby się otworzyć oczu. Wiedziała jednak, że on jest. Czyż nie wyczuwała jego ostrego zapachu? Mieszaniny woni mężczyzny i dzikiego zwierza? Tak właśnie musi pachnieć król gór.
Nie miało żadnego znaczenia, że to ostry aromat mchu zwodził jej zmysły. Villemo pogrążyła się tak bardzo w świecie fantazji, że nic nie było w stanie jej stamtąd wyrwać, w każdym razie dopóki las trwał w tej rozdygotanej ciszy, w tym obezwładniającym, dławiącym upale.
Zdawało się, że cała natura dyszy wraz z nią. Jej oddech był oddechem króla gór.
Teraz pochylił się na nią. Dotknął lekko, niczym tchnienie wiatru, jej piersi. Zareagowały natychmiast jeszcze większym napięciem.
Krew Villemo pulsowała coraz szybciej. Ogień w dole brzucha żarzył się boleśnie.
Tak bardzo zbliżył do niej swą twarz, że czuła policzku jego ciepło. Nie miała odwagi się poruszyć, próbowała wstrzymać oddech, lecz bez skutku. Złożył na jej czole pocałunek delikatny jak muśnięcie skrzydeł motyla.
Tak musiałby ją całować Dominik, gdyby kiedykolwiek się na to zdobył. To, co leciutkie, drażniąco leciutkie, to był Dominik, silne zaś i dzikie, to król gór. Dwie istoty w jednej osobie.
Chciał oglądać jej uda. Podnosił spódnicę, wolno, wyczuwała jednak, że z ciekawością. Znacznie wyżej niż kiedykolwiek przedtem ona odważyła się to zrobić.
Położył się u jej boku, czuła jego bliskość. Nie był ani specjalnie gorący, ani zimny, był jak powietrze.
Delikatnie pieścił jej piersi, a każdy dotyk odbijał się dudniącym echem w całym ciele. Całował tę pierś, która znajdowała się dalej od niego, a potarganymi włosami łaskotał brzuch. Jakby wietrzyk igrał z niewidocznym puchem na jej ciele.
Potem podniósł głowę i przyglądał się jej z zadowolonym, pożądliwym uśmiechem, odsłaniając zęby. Podobało mu się to, co widział.
Villemo z podniecenia była niczym rozpalony piec. Jedna jego ręka pieściła wewnętrzną stronę jej uda – spódnicę podniosła powyżej pasa, leżała więc po prostu naga – czubki jego palców przesuwały się lekko, leciutko po udzie, tam gdzie skóra najbardziej wrażliwa.
– Och, nie – wzdychała. – Ach, proszę cię!
Nieświadomie podciągnęła, a potem rozsunęła kolana. Była tak podniecona i zamroczona, że nie zdawała sobie sprawy z tego, co robi.
Pojękiwała cicho.
W końcu położył dłoń na jej łonie, a ona drgnęła gwałtownie. Wreszcie Villemo musiała przyzwolić na to, do czego zmierzały jej ręce.
Syknęła pod jego dotykiem, nie wiedziała, że wyimaginowanym. Teraz, teraz do niej przyjdzie…
Ale nie mogła już na niego czekać. Z krzykiem odwróciła się na bok, niemal na brzuch, z ręką pomiędzy zaciśniętymi udami. Całym ciałem wstrząsały spazmy. Najpierw twarz z zamkniętymi oczami wyrażała ból, potem rysy złagodniały w ekstatycznym uśmiechu, a usta raz po raz powtarzały imię Dominika… W końcu odetchnęła, głęboko, powoli, z jękiem.
Leżała długo, senna i zmęczona. Rozkoszna błogość ogarnęła ciało.
Gdy otworzyła oczy, nie zobaczyła króla gór. Polanka była pusta. Villemo już go nie potrzebowała. Podniosła się chwiejnie, stając na drżących nogach. Zdjęła spódnicę, bo teraz nie bała się już obnażyć swojego ciała, zanurzyła się w źródełku, a rozkosznie chłodna woda okryła jej nagość.
Później, kiedy już się ubierała, myślała ze zdziwieniem, że nie odczuwa wstydu. Przeciwnie, czuła ogromną i czystą lekkość, coś w niej zostało wyzwolone, wybuchnęła głośnym perlistym śmiechem. Wyciągała ramiona ku niebu i czuła się wolna, wolna!
Villemo bowiem była taka sama jak Sol. Dobrze wychowana, ale gdy się poskrobało w zewnętrzną powłokę, nietrudno było dostrzec cechy Ludzi Lodu, ową obojętną pogardę dla tego, co wypada, a co, nie, która dawała im tyle szalonego szczęścia i tyle rozpaczy, gdy ich samowola starła się z obowiązującymi prawami.
Wielokrotnie przeczesywała palcami włosy, by usunąć wszystkie liście i źdźbła mchu. Lekkim krokiem poszła potem przez las i przez jałowcowe zarośla do domu, do Elistrand.
W listopadzie we dworze Elistrand zjawił się wójt. W jego małych oczkach pojawiały się nie wróżące nic dobrego błyski.
Nigdy nie lubili tego wójta, uważali, że jest przekupny, stronniczy i że nie można mieć do niego zaufania.
Kaleb i Gabriella dość chłodno przyjęli go w hallu.
– Czy córka państwa jest w domu? – zapytał bez wstępów.
– Villemo? Tak, jest w domu – odparła Gabriella.
– Czy mógłbym z nią porozmawiać?
– Oczywiście. Villemo! – zawołała.
Na górze otworzyły się jakieś drzwi, potem zamknęły i na schodach stanęła Villemo.
– Wójt chce z tobą porozmawiać – wyjaśnił Kaleb. – Czy mamy wyjść?
– Och, nie. Dlaczego? – zaprotestował przybyły z nieszczerym uśmieszkiem. – Doszło do mnie, że panna Villemo ma na ręce pewien znak.
Rodzice spoglądali na siebie nic nie rozumiejąc.
– A to co znowu? – spytał Kaleb.
– Ja wiem, co wójt ma na myśli – rzekła Villemo. – Owszem, mam taki znak.
– Czy mogę zobaczyć?
Posłusznie podwinęła rękaw i pokazała wójtowi bliznę w kształcie krzyża.
– Aha! – wykrzyknął triumfująco. – W takim razie muszę prosić, panno Villemo, by udała się pani ze mną.
Kaleb zaprotestował gwałtownie.
– O co tu, na Boga, chodzi?
Wójt zwrócił się do niego. Teraz mówił ostro:
– Córka państwa była członkiem powstańczego sprzysiężenia. Spiskowała przeciwko królowi. A wydano właśnie rozkaz, aby członków sprzysiężenia pojmać i poddać przesłuchaniom.
– Ale przecież Villemo nie konspirowała przeciw Jego Wysokości – zaprotestowała Gabriella. – To nonsens! Zwykłe młodzieńcze sprawki. Nie możecie jej za to stawiać przed sądem!
– To nie ja stawiam przed sądem, wasza wielmożność. To czyni komisja Jego Majestatu króla Christiana Piątego. Ja zaś mam rozkaz doprowadzić wszystkich podejrzanych przed oblicze komisji.
– Gdzie to jest?
– Komisja pracuje w parafii Eng.
Villemo westchnęła głęboko, zrezygnowana.
– Mamo, ojcze, jestem gotowa tam pojechać.
– Nie, nic z tego nie rozumiemy! – wykrzyknął Kaleb. – Jadę z córką.
Wójt powstrzymał go ruchem ręki.
– To zabronione. Pańska córka będzie traktowana z całym szacunkiem, a jeśli jest niewinna, wróci do państwa jeszcze dziś wieczorem.
Wbrew gwałtownym protestom rodziców stało się tak, jak powiedział wójt.
Villemo wyruszyła z nim do parafii Eng. Ale gdy tylko jeźdźcy zniknęli za lasem, Kaleb powiedział:
– Czy mi się zdaje, czy Mattias naprawdę wspominał, że asesor ma w tych dniach odwiedzić Grastensholm?
– Tak, chyba tak – potwierdziła Gabriella. – Jedźmy tam natychmiast.
I rzeczywiście asesor bawił u Mattiasa i Hildy. Wszyscy troje udali się właśnie na przejażdżkę, gość zwiedzał posiadłość. Kaleb i Gabriella pojechali więc dalej i spotkali dostojnego gościa nad rzeką, gdzie wraz z całym towarzystwem oglądał młyn i tartak.
Kaleb odwołał wszystkich na stronę, dalej od wzburzonej rzeki, która tutaj z hukiem spadała z zalesionego wzgórza i spływała w dolinę. Pospiesznie rozgorączkowany wyłożył swoją sprawę.
Asesor, dość jeszcze młody Duńczyk, zmarszczył czoło.
– To prawda, że w tych dniach królewska komisja przybyła do Eng, lecz ma ona za zadanie wyjaśnić sprawy podatkowe. Od dawna nie napływają stamtąd wpłaty. A ów bunt…? Przecież nie miało być żadnych kar w związku z tym. Nie rozumiem, o co wójtowi chodziło, on chyba wszystko źle zrozumiał. Jestem pewien, że córka wróci do domu, jak tylko nieporozumienie się wyjaśni.
– Czy to prawda, że mogłaby zostać ukarana za ten śmieszny znak na ramieniu? – zapytała Gabriella.
– Nie, sam słyszałem, jak Gyldenlove powiedział: „Puśćcie w niepamięć całe to przeklęte powstanie! Nie mogę przecież skazywać ludzi, którzy chcieli wynieść mnie na norweski tron, i nie mogę poinformować o tym mego brata, króla Christiana. Nie, o tym wszystkim trzeba zapomnieć. Na zawsze!” Tak mówił.
– To dlaczego wójt…? Natychmiast jadę za nimi i przywiozę ją do domu – oświadczył Kaleb.
– Proszę tak zrobić – poparł go asesor i zawołał jednego ze swoich ludzi: – Laursen, pojedziesz z panem. I daj wójtowi reprymendę za to, co zrobił!
Gabriella upierała się, że też pojedzie. Dogonili wójta po drugiej stronie wzgórz oddzielających parafie Eng i Grastensholm. Wraz ze swoim pomocnikiem o niewiarygodnie długich nogach siedział na skraju drogi i pił piwo. Villemo nie było.
– Gdzie jest moja córka? – zawołał Kaleb ze złością; twarz miał wykrzywioną od hamowanego wzburzenia.
– Pańska córka? – zdziwił się wójt. – Nie spotkaliście jej państwo?
– Nie spotkaliśmy nikogo. Co to wszystko ma znaczyć?
Wójt rzucił niespokojne spojrzenie w stronę pomocnika asesora. Nie ulegało wątpliwości, że wie, kto to.
– Po prostu Olav Haraskanke dogonił mnie po drodze z wiadomością, że wydano mi omyłkowy rozkaz. Przesłuchania nie dotyczą powstania, lecz zaległych podatków. Natychmiast puściłem córkę państwa wolno, a ponieważ byliśmy na szczycie wzniesienia i mieliśmy przed sobą całą parafię Grastensholm jak na dłoni, nie widziałem potrzeby towarzyszenia jej do domu.
Kaleb nie ustępował.
– Moja córka jechała konno, musielibyśmy ją spotkać.
– Może wybrała inną drogę? Wygląda na to, że pańska córka jest trochę… skomplikowana.
– Skomplikowana? – Twarz Kaleba pociemniała, a Gabriella aż jęknęła z oburzenia.
– No, dziecinna… Trochę nieopanowana – starał się załagodzić wójt.
Kaleb poczuł skurcz bólu w żołądku. Nie chciał poważnie potraktować jej wcześniejszych „nieszczęśliwych wypadków”, uważał, że to pech, który każdego może spotkać. Jeśli jednak Villemo mówiła prawdę. Jeśli naprawdę ktoś ją tropił?
Wtrącił się Laursen, człowiek asesora:
– Nie pojmuję, jak można było do tego stopnia nie zrozumieć rozkazu. A poza tym nie odprowadzić dziewczyny do domu…!
– Upierała się, że chce jechać sama.
Tak, to Kaleb i Gabriella byli w stanie zrozumieć. Villemo zawsze chciała działać na własną rękę.
Zawrócili konie.
Bez słowa pożegnania wszyscy troje ruszyli z miejsca.
Gdy znaleźli się ponownie na szczycie wzniesienia, z widokiem na całą okolicę, zatrzymali się. Panował jesienny chłód, powietrze było wilgotne. Zbliżała się zima.
– Nie rozumiem, którędy ona mogłaby pojechać – zastanawiał się Kaleb. – Chyba przez las.
– Są tam chyba jakieś przejezdne ścieżki – poparł go Laursen.
– Tak, ale…
Kaleb pocierał dłonią czoło.
– Svanskogen? Tam chyba nie pojechała?
– Nawet o tym nie wspominaj! – żachnęła się Gabriella. – Ileż to razy powtarzała, że tę sprawę uważa za zakończoną.
– Myślę, że ona jest już po prostu w domu – uspokajał Laursen.
Kaleb rozpogodził się.
– Tak, to nie jest wykluczone. Mogliśmy się rozminąć, kiedy my, Gabriella i ja, rozmawialiśmy z panami nad rzeką.
– Bardzo prawdopodobne.
– Owszem, to rozsądne wytłumaczenie – zgodziła się Gabriella.
W dużo lepszych humorach ruszyli ku domowi.
Villemo jednak tam nie zastali.
Był natomiast jej koń ze splątaną uprzężą.
Kaleb wpadł w rozpacz.
– To prawda, że nasza córka bywa lekkomyślna, tym razem jednak wyszła z domu nie z własnej woli. Wójt mi za to zapłaci! To drań! I to niebezpieczeństwo, które ją prześladowało…
– Kaleb, musimy ją odnaleźć – szepnęła Gabriella ze strachem w oczach. – Nawet gdybyśmy mieli przetrząsnąć całą Norwegię. Musisz wyruszyć natychmiast i ja jadę z tobą.
Domyślił się, że małżonka nie byłaby w stanie czekać tu z założonymi rękami, skinął więc głową na zgodę.
Po raz drugi Villemo przepadła bez śladu. Wszyscy wiedzieli, że tym razem to poważna sprawa.
Nigdy nie była im droższa niż teraz. Villemo, ściągająca na nich nieustanne zmartwienia swoimi lekkomyślnymi, a jakże groźnymi przygodami, znowu znalazła się w niebezpieczeństwie. Nie wiedzieli tylko, co się stało.
To jeszcze bardziej utrudniało poszukiwania.