ROZDZIAŁ VII

Dominik Lind z Ludzi Lodu pędził co koń wyskoczy ku granicom Norwegii. Noc miała się ku końcowi, za plecami jeźdźca rozjaśniała się coraz wyraźniej poranna zorza. A on, w rozwianej pelerynie, gnał niczym wielki czarny cień na zachód. Ręce, w których trzymał lejce, ochraniały przed wilgotnym grudniowym chłodem długie rękawice, pod aksamitną kurtką spoczywał królewski list.

Nie poświęcał jednak zbyt wiele uwagi swemu kurierskiemu zadaniu. Natomiast często przesuwał ręką po kieszeni, gdzie schował inny list: ostatnią krótką wiadomość od Villemo.

Czytał go tyle razy, że pamiętał każde słowo.

Dzisiaj umarła moja miłość do Eldara. Właściwie była martwa już od dawna, ale ja starałam się ją podtrzymywać, bo chciałam wierzyć, że ktoś mnie kochał.

Uwolniła się od myśli o Eldarze Svartskogen. Nareszcie! Dużo czasu to zabrało.

Przyjedź jak najszybciej, najdroższy Dominiku. Tak się cieszę, że znowu Cię zobaczę!

Zabierze ją do Szwecji. Radowało go to niezmiernie, choć list Villemo budził niepokój. Jeszcze jeden atak na jej życie. Nieudany, także i tym razem, ale nie można dopuścić, by takie wypadki miały się powtarzać!

Niepewność, co się teraz dzieje w Grastensholm, gnała go naprzód. To było zresztą coś więcej niż niepewność. Dominika dręczył jakiś trudny do określenia wewnętrzny niepokój. Kiedyś już się tak zdarzyło, że błagał ojca, by jak najprędzej jechać do Lipowej Alei, doznawał bowiem uczucia, że czas rozpaczliwie nagli. I wtedy przybyli na miejsce dosłownie w ostatniej chwili, by stary Are mógł zobaczyć swego zaginionego wnuka, Mikaela, i jego syna Dominika.

Tym razem także czas naglił. Nie byłby w stanie powiedzieć, czy już nie jest za późno.

Tak się cieszył z listu Villemo! Napisała do niego, ona, która zawsze krzywiła się i parskała na jego widok, gdy byli dziećmi. Zarazem jednak istniała między nimi jakaś niewidzialna więź. Wiedział, że zwróciła się do niego, bo podświadomie wyczuwała, że za jego złośliwościami kryje się potrzeba opiekowania się nią. Villemo zawsze potrzebowała jego opieki, szukała u niego poczucia bezpieczeństwa. Nigdy jednak tej potrzeby nie ujawniała aż do tej chwili, do tego pierwszego, długiego listu.

Ich przyjaźń opierała się jednak nie tylko na tym, że jedno było opiekuńcze, a drugie bezbronne.

Dominik uśmiechnął się pod nosem. Villemo bezbronna? Owszem, choć ona sama nigdy by się do tego nie przyznała, było coś niezwykle delikatnego w jej drobnej postaci.

A poza tym on i Villemo mieli podobne zainteresowania. Mogli rozmawiać ze sobą godzinami, rozumieli się znakomicie. Nie pojmował więc, skąd się brały te jego wieczne złośliwości i jej agresja. No, może swoje zachowanie jednak rozumiał, ale jej…?

Nigdy już nie będzie się z nią drażnił. Żeby tylko udało mu się wyrwać ją z kręgu czającego się zagrożenia i zawieźć do bezpiecznej Szwecji!

Dominik zaciskał zęby. Był niezwykle przystojnym młodzieńcem o czarnych lśniących włosach; nosił fryzurę pazia. Cerę miał złotobrązową, nos prosty, usta mocno zarysowane, pociągające, i żółte oczy, jak u perskiego kota. A ponieważ otaczały je czarne i gęste rzęsy, efekt był fascynujący.

Jego matka, Anette, podejmowała desperackie próby ożenienia jedynaka z którąś z dam dworu. Miała co do niego ogromne ambicje, a młode panny, jedna znamienitsza od drugiej, też nie miały nic przeciwko temu. Wprost przeciwnie, i to mimo że Dominik nie pochodził z prawdziwie szlacheckiego rodu. Wszystkie wysiłki natrafiały jednak na jego zdecydowane: „Mamo, ja sam powiem, kiedy będę gotów do małżeństwa”.

Matka załamywała ręce, wzdychała i narzekała. Zmartwiona szukała rady u męża: „A może nasz syn jest taki jak Alexander Paladin? Może ma… nienaturalne skłonności?” Mikael długo nie mógł się oderwać od powieści, którą właśnie obmyślał, w końcu odpowiedział: „Dominik? Nonsens! Chłopak nie ma jeszcze dwudziestu trzech lat, daj mu czas!”

Słońce wzeszło. Mozolnie wydostało się ponad horyzont i na razie na tym poprzestało. Dominik poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Potrzebował odpoczynku i koń także…

To ze względu na konia zatrzymał się na parę godzin w przydrożnej gospodzie.

Potem znowu popędził przed siebie. Nie miał ani chwili do stracenia.

Olav Haraskanke znowu przyszedł do obory. Villemo nauczyła się nienawidzić tych jego odwiedzin.

Spoglądała na niego żałośnie zapłakanymi oczyma i mocno trzymała rękę Skaktavla.

Z czym teraz przychodzi? Kilka dni temu wkradł do obory z tym swoim triumfującym uśmieszkiem i oznajmił, że w Elistrand był pożar. „Kilku tych waszych idiotów spaliło się żywcem w zamkniętym pomieszczeniu. Ich krzyki niosły się po całej okolicy. Co za okropne życie!”

I poprzedniego dnia pojawił się także. Z najwyższą przyjemnością poinformował: „Stary z Lipowej Alei się przekręcił. Zjadł zatrute mięso. To przykre, ale mięso było podarunkiem od nas!”

Wuj Brand? Ten kochany, życzliwy stary Brand! Jak oni mogli? Jak mogli? On przecież w niczym nie zawinił!

A teraz znowu Haraskanke stał w drzwiach.

Uśmieszek na jego wargach był szerszy niż zazwyczaj.

– Wydaje mi się, że twój ojciec szukał zbyt uporczywie – powiedział, a jego rzadkie zęby błysnęły w mroku obory. – Szkoda takiego silnego mężczyzny. W najlepszych latach.

Olav Haraskanke odwrócił się i wyszedł. Villemo rzuciła się za nim, waliła pięściami w drzwi, ale odpowiadało jej tylko echo własnych uderzeń.

– Coście zrobili z moim ojcem? – wrzeszczała rozdzierająco. – Co zrobiliście z moim ojcem, potwory?

Skaktavl próbował ją pocieszać, lecz niewiele mógł poradzić. W końcu upadła na ziemię i szlochając rozpaczliwie przywarła do niego, szukając ratunku.

– Czy nie możemy się stąd wydostać? – łkała. – Czy nie ma żadnej, ale to żadnej możliwości ucieczki, zanim oni wszystkich uśmiercą?

On spoglądał na to biedne, drobne stworzenie w podartej odzieży. Była przeziębiona, miała katar i kaszlała.

– Żadnej. Chyba że przegryziemy te belki. Kopałem w różnych miejscach, szukając jakiegoś przejścia, ale wszystko na próżno. Umocnili każdą najmniejszą szczelinę w ścianach, powbijali pale głęboko w ziemię. Chyba nie my pierwsi zostaliśmy tu zamknięci.

Villemo przyciskała dłonie do ust, by powstrzymać płacz.

– Moi kochani! Wszyscy, których kocham, umierają. Z mojej winy. Nie wytrzymam tego!

Po drugiej stronie ściany właściciel Woller przeżywał chwile radości.

Znalazł odpowiednią metodę na tę upartą dziewczynę. Jej załamanie było bliskie. Tuż, tuż…

Wstawał szary grudniowy dzień. Dominik znajdował się już na terenie parafii Grastensholm. Przyjechał dużo wcześniej, niż planował. Tuż przed świętami, obiecał Villemo. Tymczasem do świąt było jeszcze daleko.

Powinienem najpierw pojechać do Lipowej Alei, do najbliższej rodziny, ale nikt mnie tam jeszcze nie oczekuje, więc nie wezmą mi chyba za złe, jeśli zacznę od Elistrand.

Zeskoczył z konia na dziedzińcu pogrążonym w ciszy.

Dopiero po dłuższej chwili pojawiła się jakaś służąca.

– Pan Dominik! Och, kochany panie Dominiku, teraz pan przyjechał?

– Tak. Państwo w domu?

Kobieta wybuchnęła płaczem.

– Ach, panie Dominiku, to takie okropne! straszne!

Przerażony złapał ją za ręce.

– Villemo? Coś się stało pannie Villemo?

Służąca nie była w stanie mówić od płaczu. Kiwała tylko głową.

– Nie żyje? – krzyknął Dominik.

– Nie wiemy – szlochała. – Zniknęła. A jej wysokość…

– Ciotka Gabriella? Co się stało?

– Pani spadła z konia i… I paliło się we dworze.

– Rzeczywiście, widzę osmalone ściany. A gdzie wuj Kaleb?

W tej chwili drzwi domu otworzyły się i wyszedł Kaleb. Był blady i zmieniony, wyglądał na dwadzieścia lat więcej niż te pięćdziesiąt sześć, które miał.

– Dominik, najdroższy przyjacielu, jak dobrze cię widzieć! Wpadliśmy w jakiś wir tragicznych wydarzeń, pojęcia nie mamy, co robić. Wejdź, proszę, do środka, pospiesz się.

Dominik podziękował służącej i dwoma susami pokonał schody.

– Proszę opowiedzieć – zawołał, nawet się nie rozbierając. – Słyszę, że Villemo znowu zaginęła. I że ciocia Gabriella spadła z konia. Jak ona się czuje?

– Leży na górze. Chodź, pójdziemy do niej, na pewno chciałaby się z tobą przywitać. Gabriella złamała obojczyk, ale Niklas złożył kości. Musi teraz tylko leżeć, dopóki się nie zrosną.

– O, Bogu dzięki – szepnął Dominik idąc za wujem po schodach. Przypomniał sobie, jak szedł tu kiedyś z Villemo, która chciała mu pokazać swój pokój. – Słyszałem też o pożarze…

– No właśnie, nie ma wątpliwości, że ogień podłożył ktoś obcy. Zaczęło się palić w domu, w którym mieszkają upośledzeni. Udało nam się ugasić w porę.

– Nikt nie ucierpiał?

– Na szczęście, nie. To tacy mili, ufni ludzie. Byłaby straszna tragedia. I dla nich, i dla nas.

– A wuj sam? Wujowi nic się nie stało?

– A jakże, mnie też nie ominęło. Poszukiwałem Villemo w parafii Eng, bo podejrzewamy, że tam właśnie się znajduje, i ktoś do mnie strzelał, ale nie trafił. Zdążyłem uciec, gdy ładował broń. Tu w domu wciąż dzieją się jakieś przerażające rzeczy. Brat twojego dziadka, wuj Brand, dostał piękny kawał mięsa w prezencie od kogoś nieznajomego. Na szczęście Eli ma dobry nos. Mięso było zatrute, Dominiku, zatrute!

Zapukali do pokoju Gabrielli i weszli. Dominik witał się z matką Villemo, która bardzo mu przypominała jego własną. Ta sama delikatna uroda, ta sama ciemna karnacja. Ale rysy twarzy miały, oczywiście różne. Charaktery także. Gabriella należała do osób wrażliwych, podatnych na wpływy innych, które łatwo zranić. Anette była neurotyczką, przewrażliwioną, wciąż pełną lęku, czy zachowuje się tak jak należy. Anette była męcząca, Gabriella spokojna. A mimo to Dominik znajdował w nich zdumiewające podobieństwo.

Wyraził ubolewanie z powodu wypadku.

Gabriella trzymała jego rękę w swoich wąskich dłoniach i spoglądała na niego ciepło.

– Och, mną się nie przejmuj. Nic mi nic będzie. tak się boimy o Villemo. Kiedy poprzednim razem zniknęła, przysłała Kalebowi wiadomość, żeby się o nią nie martwić. Tym razem jednak ani widu, ani słychu… Tak się boimy, że ona…

– Villemo żyje – powiedział Dominik spokojnie.

– Co? – zawołali oboje. – Ty coś wiesz? Masz jakieś wiadomości?

– Nie.

– To ta… zdolność Ludzi Lodu ci podpowiada? – zgadywał Kaleb niepewnie.

Dominik uśmiechnął się, lecz natychmiast znowu spoważniał.

– W pewnym sensie tak, ponieważ znowu doznawałem dziwnego uczucia, że muszę się spieszyć. Gnałem tu niczym wiatr. Powinienem przyjechać dopiero za kilka tygodni i Gyldenlove był bardzo zaskoczony, że tak szybko otrzymał odpowiedź od Karola XI. Wprost niewybaczalnie szybko wyrwałem się też z Akershus. Ale głównym powodem, dla którego myślę, że Villemo żyje, są te nieszczęśliwe wypadki, które was spotykają. Proszę mi jednak opowiedzieć o wszystkim po kolei! O wszystkim, także o tym, co się zdarzyło przed zaginięciem Villemo. Nie wiem przecież nic ponadto, co sama mi napisała o tych zamachach na nią.

– Tak, oczywiście, ale usiądź, kochany Dominiku! I zdejmij chociaż pelerynę! Kaleb, powiedz, żeby nam tu podano coś do jedzenia.

Gdy jedli, rodzice Villemo opowiedzieli, co im było wiadomo – od tych pierwszych przepytywań służby, dlaczego Villemo nie wychodzi z domu, aż do ostatniej napaści na Kaleba.

– Czy staraliście się wycisnąć coś z tego wójta? – pytał Dominik.

– Oczywiście, nasz przyjaciel asesor przesłuchiwał go, ale on wciąż powtarza tylko, że uwolnił Villemo na wzgórzach. Sprawdzaliśmy też Woller, ale Villemo tam chyba nie ma. Przy okazji te poszukiwania przyniosły coś ważnego. Pogodziliśmy się mianowicie z ludźmi ze Svartskogen, bardzo nam pomagają. Oni są przekonani, że stoi za tym stary Woller, my zresztą też jesteśmy tego zdania. Asesor jeździł jeszcze później do Woller, ale więcej niż my nie wskórał. Tyle tylko że Svastskogenowie otrzymali prawną ochronę w osobie asesora i przynajmniej mogą poruszać się bezpiecznie po okolicy.

Gabriella zapytała:

– Dlaczego sądzisz, że te późniejsze nieszczęścia świadczą, iż Villemo żyje?

– Ktoś ją więzi i mści się na niej, atakując was, jej najbliższych. Możecie być pewni, że ona o tym wie. Zresztą prawdopodobnie opowiadają jej znacznie więcej, niż w istocie ma miejsce.

– Ależ to nieludzkie? Dlaczego ktoś miałby się na niej mścić?

– To chyba jasne – westchnął Kaleb. – Ponieważ ona i Eldar Svanskagen zabili Monsa Wollera.

– Wciąż ten Woller – zasępił się Dominik. – Czy otrzymam pozwolenie wujostwa, bym pojechał tam jej szukać?

Ręka Gabrielli zacisnęła się z lękiem na jego dłoni, a Kaleb wzdychał i długo nic nie mówił.

– Choć bardzo byśmy chcieli, musimy odmówić – powiedział w końcu. – Dostępu do dworu Woller strzegą ukryci strzelcy.

Dominik uśmiechnął się.

– Nie zapominajcie, że ja mam zdolność wyczuwania, co ludzie myślą. Zwłaszcza dobrze wyczuwam obecność ludzi, którzy mi źle życzą, i umiem się przed nimi bronić.

Kaleb i Gabriella spoglądali po sobie. Długo, ze zwątpieniem, ale i z nadzieją, a także z wyrzutami sumienia, że odważyli się mieć nadzieję.

– Nie chcielibyśmy o niczym decydować – rzekł wreszcie Kaleb. – Dziękujemy ci za dobre chęci, ale powinniśmy chyba zapytać twoją najbliższą rodzinę z Lipowej Alei. Niech oni rozstrzygną! Tacy jesteśmy tchórzliwi, że powierzamy twój los innym.

– Rozumiem to bardzo dobrze – uśmiechnął się Dominik. – Ale skoro tak, to powinienem jak najszybciej pojechać do Lipowej Alei.

Brand i Andreas wahali się długo, w końcu jednak wyrazili zgodę. Niklas chciał także jechać, lecz Dominik pragnął być sam. Postanowił wedrzeć się na terytorium wroga i starał się nie wciągać innych w niebezpieczeństwo.

Koń byłby zbyt widoczny, zostawił go więc w Lipowej Alei. I wyruszył nie zwlekając. Wszyscy inni szukali już Villemo, teraz nadeszła jego kolej.

Także jego celem była parafia Eng i dwór Woller. najpierw jednak rozejrzał się dokładnie ze szczytu wzniesienia.

Eng było mniejsze niż Grastensholm, ciasno otoczone porosłymi lasem wzgórzami. A niedaleko stąd leżała parafia Moberg, to wiedział.

Dwór Woller widziało się z daleka, był największy w tej okolicy. Dominik przyjrzał się najbliższym zabudowaniom, wiedział jednak, że jego rodzina, Svartskogenowie oraz ludzie asesora przeszukali wszystkie domy w pobliżu Woller, wszystkie zagrody komornicze należące do dworu.

Villemo tam nie było.

Przemykał się po bezdrożach, przepatrywał lasy i pola, wreszcie dotarł do Woller. Obcy nie miał żadnej szansy dostać się na dziedziniec, a zwłaszcza szukać tam czegoś na własną rękę. Nie było też mowy, by dowiedzieć się czegoś o Villemo od służących. Gospodarz bardzo starannie dobierał swoją służbę. Byli to ludzie tego samego pokroju co on, wszyscy co do jednego.

Miało się ku wieczorowi. W ciemnościach Dominik i tak nic by nie zdziałał, postanowił więc pójść prosto do jaskini lwa.

Gospodarz przyjął go osobiście. Dominik Lind z Ludzi Lodu? Jeszcze jeden z tych pyszałków.

Na widok gościa cofnął się mimo woli. Żółtooki, ten także? I co to za oczy! Błyszczały pod czarnymi łukami brwi niczym wypucowana miedź.

Należał do znamienitej rodziny, samo ubranie o tym świadczy. To jeden z Paladinów? Nie, raczej Szwed.

Młodzieniec przedstawił się jako kurier Jego Wysokości króla Karola.

I to był ze strony Dominika błąd. Liczył na swego rodzaju nietykalność, lecz stary Woller za nic miał króla Szwecji Karola XI. Przeciwnie, zirytowało go to jeszcze bardziej. Jako zdeklarowany zwolennik Duńczyków zawsze żywił do Szwedów nienawiść. Tego dudka tutaj powinien stuknąć.

Wszystkie zmysły Dominika, pięć normalnych i jeden nadzwyczajny, były napięte do granic wytrzymałości. Znakomicie wyczuwał nastrój swego przeciwnika.

To przestępca, myślał, przyglądając się topornej twarzy tamtego, jego byczemu karkowi tak potwornemu, że uszy sterczały jakoś dziwnie, fioletowoczerwonej barwie szyi, znamionującej choleryczny temperament. To zwaliste, despotyczne indywiduum miało Villemo w swoich łapach. Na ugodę z nim trudno liczyć.

To przebiegły typ, świadczą o tym choćby te na wpół przymknięte oczka. Muszę być ostrożny. Nie powinienem był tu przychodzić, popełniłem błąd.

No, ale przyszedłem. Wszyscy, którzy tu byli przede mną, grozili, wściekali się, błagali i prosili… Bez skutku. Więc co ja mam zrobić?

Plan, z którym szedł, by spokojnie, rzeczowo porozmawiać i może w ten sposób dojść do jakichś rozstrzygnięć, rozwiał się natychmiast, gdy zobaczył Wollera. Ten człowiek się nie cofa. On robi, co chce.

Dominik zaczął wprost:

– Wiem, że pan przetrzymuje moją kuzynkę, Villemo córkę Kaleba: Wiem, że znęca się pan nad nią dla zemsty, bo była przy śmierci pańskiego syna. Ale to nie ona go zabiła, a poza tym działała w obronie własnej. To on na nią napadł i pan o tym wie.

Woller gapił się na swego z otwartą gębą. Ten młodzik wie trochę za dużo. Historia śmierci Monsa jest znana, ale skąd wie, że Villemo trzymana jest w ukryciu i dręczona? To mu się nie podobało.

– To kłamstwo i pomówienie z jej strony – oświadczył krótko. – Mons miał zawsze każdą dziewczynę, którą zechciał, i nie musiał gwałcić tej miotły!

Wzrok Dominika pociemniał.

– Ta, jak pan mówi, miotła, jest mi droższa niż wszystko na świecie. Pisała do mnie z prośbą o ratunek w związku z tymi wszystkimi atakami na jej życie. Przyjechałem natychmiast. Proszę pana… Ona już dość wycierpiała.

Oczy Wollera zrobiły się teraz wąskie jak szparki:

– Jest panu, znaczy się, droga? I pan jej pewno też?

– Mam taką nadzieję.

Chłop stał i długo coś rozważał. Dominik wyczuwał jego nastrój i bardzo mu się to nie podobało.

– Dobrze! Będzie ją pan mógł zobaczyć.

Dominik odetchnął. Więc Villemo żyje i być może ją zobaczy? O, to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.

I akurat w tym przypadku miał rację. Dominik był zbyt łatwowierny, by mierzyć się z takim lisem jak właściciel Woller. Gospodarz zadzwonił i do izby weszło trzech mężczyzn: jeden miał nieprawdopodobnie długie nogi, drugi niczym szczególnym się nie odznaczał, ale za to trzeci cuchnął z daleka.

– Ten młody człowiek chciałby dotrzymać towarzystwa pannie Villemo. Brać go!

Dominik był silny. Czterem uzbrojonym ludziom jednak nie mógł dać rady.

Woller odwiedził swego przyjaciela wójta.

– Trafił mi się niezły łup – oświadczył. – Zrobimy teraz zamianę. Skaktavl nie ma już żadnej wartości, a poza tym ledwie dyszy. Ty się nim zajmij, a my na jego miejsce poślemy tam tego nowego. Teraz pyskata panna Villemo nareszcie zobaczy, jak pan na Woller obchodzi się ze swoimi wrogami!

Drzwi obory otworzyły się nagle, do środka wpadli trzej mężczyźni, pochwycili Skaktavla i wywlekli, zanim więźniowie zdążyli pojąć, co się stało.

– Nie! – wrzeszczała Villemo. – Nie, nie zabierajcie go! Nie odbierajcie mi jedynego przyjaciela!

Tamtych już jednak nie było. Zdążyła mimo wszystko w ich twarzach wyczytać, że Skaktavl wyruszył w swą ostatnią drogę.

Upadła na ziemię tuż przy drzwiach.

– Nie róbcie mu krzywdy – łkała cicho. – To wspaniały człowiek. I tyle przecierpiał. Nie zostawiajcie mnie tu samej!

Ale obora była pusta. Wielka, zimna, ciemna i beznadziejnie pusta.

Wieczorem usłyszała, że ktoś się zbliża.

Kroki dwóch ludzi.

Drzwi zostały otwarte.

W progu stał rosły i zwalisty mężczyzna, dobrze ubrany. Twarz miał ponurą, niby wyciosaną w kamieniu.

– Villemo córko Kaleba z Elistrand, teraz już wiesz, jak się człowiek czuje, kiedy traci najbliższych?

Podświadomie wyprostowała się. Wyglądała żałośnie, z włosami w strąkach i w postrzępionym ubraniu. Sina z zimna, zakatarzona, zanosząca się kaszlem w tej przewianej lodowatym wiatrem oborze. Swoją godność mimo to zachowała.

– Ja nie zabiłam waszego syna. On chciał mnie zgwałcić i Eldar Svartskogen mnie bronił.

– Myślisz, że twoja nędzna cnota warta jest więcej niż życie mojego syna?

Uznała, że na to odpowiadać nie musi.

– Kiedy stąd wyjdę?

– Kiedy wypijesz swój kielich do dna.

– Już to zrobiłam.

– O, nie! Dużo jeszcze przejdziesz, zanim przybijemy wieko twojej trumny.

Przełknęła ślinę i powiedziała niepokornie:

– Wszy mnie oblazły w tej waszej brudnej oborze.

– Niedługo znajdziemy na to radę. Odwrócił się i zatrzasnął drzwi. Znowu została sama.

Tak strasznie tęskniła za Skaktavlem i rozpaczała nad jego losem. Przeklinała siebie, że nie zdążyła przeszkodzić oprawcom, gdy go wyciągali. Cóż jednak mogła była zrobić?

Po chwili znowu dwaj ludzie weszli do obory, w rękach idącego przodem zobaczyła ogromne nożyce. Schwytali Villemo, jeden ją trzymał, a drugi ścinał włosy niemal przy samej skórze.

Villemo wrzeszczała dziko i szarpała głową.

– Chcesz, żebym ci nożyce wbił w skórę?

– Nie.

– To siedź spokojnie, przeklęta dziewucho. Czy to nie ty chciałaś się pozbyć wszy?

Skończyli i wyszli. Jej piękne złotorude loki walały się po ziemi.

Zrozpaczona drżącą ręką dotknęła głowy. Ostrożnie, ze strachem, co tam zastanie.

Nie wszędzie wycięli włosy aż do skóry, miejscami pozostały dłuższe kosmyki. Mimo wszystko została ostrzyżona do tego stopnia, że chyba nigdy nie będzie się mogła pokazać ludziom na oczy.

Nie było chyba na świecie nikogo bardziej opuszczonego niż Villemo tamtego wieczora.

Następnego ranka obudziła się drżąca na swoim posłaniu ze słomy. Jej gwałtowny kaszel odbijał się echem od ścian.

Znowu pojawili się tamci mężczyźni.

Już nic więcej, prosiła w duchu. Więcej już nie zniosę!

Oni jednak nie zwracali na nią uwagi. Odepchnęli ją tylko do kąta i zaczęli pracować.

Wnosili do środka długie, cienkie paliki, dużo, coraz więcej. Zostały ścięte dopiero co i po oborze rozchodził się ostry zapach świeżego drewna.

Ludzi było teraz więcej, nigdy aż tylu tutaj nie widziała. Naliczyła pięciu; trzech, których zna, i dwóch nowych, równie niesympatycznych jak tamci.

Villemo siedziała skulona w kącie i objąwszy ramionami swoje przemarznięte ciało przyglądała się pracującym.

Wbijali paliki głęboko w ziemię i wkrótce zrozumiała, o co chodzi. Obora miała zostać podzielona na dwa pomieszczenia. l Wbijali te paliki niezbyt ciasno, tak że można było przez szpary patrzeć na drugą stronę, a nawet przecisnąć rękę. Przegroda była jednak podwójna, oba szeregi palików oddzielał szeroki na jakieś dwa łokcie korytarzyk.

Przez cały dzień pracowali nad tą dubeltową, najeżoną zaostrzonymi końcami palików ścianą. Villemo nie odzywała się, oni też jakby jej nie widzieli. Czuła się porzucona, nieszczęśliwa, przygnębiona. Nie zostało w niej już nic.

Robotnicy wyszli, drzwi zostały zamknięte. Główne drzwi wyjściowe znajdowały się teraz na wprost przejścia pomiędzy dwoma rzędami palików. Z powstałego w ten sposób korytarza do każdego z pomieszczeń prowadziły jeszcze jedne, solidne, opatrzone żelaznymi skoblami drzwi.

Zapadał zmierzch. Otwory w dachu, które w dzień zastępowały jej okna, zostały zasłonięte. W oborze było ciemno, lecz nie na tyle, by nie mogła nawykłymi już do zmroku oczyma dostrzegać otoczenia.

Skuliła się na posłaniu i próbowała zasnąć.

Nagle drzwi otwarły się z hukiem. Przekleństwa mieszały się z jękami skatowanego człowieka, słyszała głośne hałasy z pomieszczenia obok. Usiadła.

Wtedy rozległ się głos starego Wollera:

– Masz tu towarzystwo, ty ladacznico! Proszę bardzo!

I drzwi zatrzasnęły się ponownie.

Villemo rzuciła się do przegrody. Jej oczy, które znały każdy zakątek obory, dostrzegały po tamtej stronie jaśniejszą plamę na tle ciemnej ściany. Ktoś tam stał, a raczej wisiał za ręce na ścianie. Domyślała się raczej, niż widziała, że ręce miał skrępowane sznurem. I że był prawie nagi; zostawiono mu tylko spodnie. W ciszy słyszała jego pełen udręki oddech.

– O, Boże, co te potwory zrobiły? – lamentowała. – Panie Skaktavl, czy to pan?

Przez chwilę docierał do niej tylko ten świszczący, chrapliwy oddech. Potem odezwał się zbolały głos:

– Villemo!

Stała jak sparaliżowana, wbijając paznokcie w drzewo.

– Kto…?

– Nie poznajesz mnie, Villemo?

Szwedzki język!

Zdołała tylko jęknąć boleśnie w najgłębszej rozpaczy:

– Dominik!

Загрузка...