ROZDZIAŁ XIII

Marit rozpaczliwie rozglądała się w zapadającym zmierzchu. Była bardzo zdenerwowana tym, że niczego nie pamięta.

– Wydaje mi się, że to w tamtą stronę – powiedziała niepewnie.

Oczy jeźdźców powoli przyzwyczajały się do zmroku, bez trudu rozróżniali drzewa i krzewy. Ale to co innego niż z głębi lasu na wzgórzach określić, gdzie leżą poszczególne doliny.

– Widzisz, tam niebo jest jaśniejsze – powiedział asesor. – A ponieważ mamy grudzień, musi to być południowy zachód. W zimie droga słońca jest krótka. Czy przypominasz sobie, gdzie mógłby się znajdować dwór?

Zdawało jej się, że umrze ze wstydu, ale nie była w stanie udzielić lepszej odpowiedzi:

– Dużo zależy od tego, gdzie teraz stoimy, ale myślę, że to tam… – jąkała nieśmiało.

– Tak, chyba masz rację – powiedział pan przyjaźnie. – Pojedziemy tam, gdzie pokazujesz, bo wydaje się to rozsądne.

Droga na wzgórza pomiędzy Eng i Moberg zabrała im dużo czasu. Do Zachodnich Wzgórz było dalej, niż sądzili.

Do asesora podjechał jeden z komorników.

– Chciałbym coś powiedzieć, jeśli wasza wysokość pozwoli.

– Bardzo proszę – uśmiechnął się asesor, rozbawiony tym królewskim tytułem.

Był to człowiek, który dużo przebywał na świeżym powietrzu, polował i łowił ryby, a od wielu lat przyjaźnił się z rodziną Meidenów z Grastensholm i dlatego przyjechał natychmiast, gdy tylko po niego posłano. Ów wójt, któremu teraz mieli się bliżej przyjrzeć, od dawna zwracał na siebie uwagę asesora, bo wciąż ktoś się skarżył na jego korupcję i nadużywanie władzy. Dotychczas jednak wójt zawsze jakoś umiał się wykręcić. Teraz nadarzała się okazja, by nareszcie zrobić z nim porządek.

– Tak, o co chodzi? – zapytał asesor komornika, bo ten jakby języka w gębie zapomniał, stanąwszy twarzą w twarz z władzą.

– No tak, bo jeżeli Marit Larsowa dobrze pokazuje, to by się zgadzało. Bo po tej stronie wzgórz idzie prosta droga do dworu Woller. Ale to taka stara leśna droga i pewnie wszyscy o niej zapomnieli.

– Że też nikt z nas nic odkrył tego dworu – zastanawiał się Kaleb. – Przecież szukaliśmy wszędzie.

– Na tym wzgórzu to nie za bardzo – powiedział Niklas. – To zbyt daleko.

– Nie jest tu specjalnie miło – wtrąciła Marit. – Bagna i…

– Ach, tak, to ta okolica! – przypomniał sobie Kaleb. – Byliśmy tu, Gabriela i ja, ale zawróciliśmy na skraju bagien, myśleliśmy, że tam się nie da przejechać. Tak, chyba jesteśmy na właściwej drodze.

We wszystkich wstąpił nowy zapał.

Nie ujechali jednak daleko, gdy ludzie zaczęli wołać:

– Patrzcie! Pali się!

Żółte i czerwone płomienie strzelały w niebo, zasnuwając je gęstym dymem i krwistą poświatą.

– Jezus, Maria – szeptali ludzie i poganiali konie jak się tylko dało w tej spowitej mrokiem nieznanej okolicy.

– Patrzcie pod nogi! – wołał Kaleb. – Zaczyna się bagno. Ale musi prowadzić jakaś droga do dworu. Musimy ją odnaleźć.

Dziedziniec dworu zamknięty był z jednej strony kamiennym budynkiem o drewnianym dachu, który już dawno się zawalił. O tym Woller nie pomyślał i nagle pożar wygasł. To znaczy paliła się, ale tylko w tej części, gdzie kiedyś był dom mieszkalny. Wiatr wiał jednak w niewłaściwym kierunku, iskry nie padały na oborę.

– Musimy podpalić jeszcze raz – wołał stary, przekrzykując syk ognia. – Tym razem od ściany stajni.

Wraz z kilkoma ludźmi okrążył budynek, by dostać się do drzwi stajni. Wójt i jego żołdacy stali kawałek dalej, za zabudowaniami, by mieć lepszy widok. Z obory nie dochodził żaden dźwięk. Villemo i Dominik uważali, że nie wolno im krzyczeć – tak długo, jak długo zdołają wytrzymać. Klęczeli oboje bez ruchu, trzymając się za ręce. Dominik szeptał słowa miłości płaczącej cichutko Villemo, ona odpowiadała mu także wyznaniami. Jeszcze nie ulegali panice, jeszcze nie czuli ani dymu, ani ognia.

– W takich chwilach człowiek zaczyna wzywać Boga – powiedziała Villemo, próbując się uśmiechać poprzez szloch.

– Ja wzywam Go od dawna – rzekł Dominik z powagą.

– Ale przynajmniej jesteśmy razem – westchnęła Villemo.

– Tak. A skoro i tak nie moglibyśmy żyć ze sobą…

– To lepiej, że tak się stało? Może powiemy o tym Wollerowi?

– On nie ma pojęcia, czym jest miłość na śmierć i życie.

W tej samej chwili wójt i jego ludzie zastygli przerażeni. Ze skraju lasu dobiegł ich gromki głos.

– W imię Jego Wysokości Króla Christiana Piątego, ugaście ten morderczy pożar!

– A co to za dowcipniś nadużywa królewskiego imienia? – odkrzyknął wójt. – Ja jestem wójtem Jego Wysokości i ja tu rozkazuję.

W blasku promieni ukazał się liczny orszak konnych, mężczyzn i kobiet. Widok najbliższych sprawił, że wójt zadrżał i poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.

Asesor powiedział władczo:

– Madsie Asmundsson, jesteś pozbawiony godności wójta. A za śmierć tej młodej dziewczyny ty też odpowiesz śmiercią.

Stary Woller usłyszał, o czym mowa, i nie zastanawiając się długo krzyknął do swoich:

– Teraz lepiej mieć ich żywych niż umarłych. Wyprowadzić ich, szybko! I pędźcie z nimi do Woller, jakby diabeł deptał wam po piętach!

Sam dosiadł konia i ruszył jako pierwszy.

Wójt prędko otrząsnął się z szoku. Miał szczerą nadzieję, że Woller słyszał jego rozmowę z asesorem i zniknął z obojgiem więźniów. Oddalający się stukot końskich kopyt utwierdził go w tym przekonaniu.

– Jaka dziewczyna? – zapytał, udając zdziwienie. – Palimy stare zabudowania, żeby przygotować ziemię pod uprawę.

– I potrzebujesz do pomocy aż tylu dragonów?

– Mój panie, obrażacie mnie! Skoro sądzicie, że trzymamy tu więźniów, to najlepiej sprawdzić!

W spalonej części dworu nie było już nic do roboty. Kaleb i Gabriella na czele reszty orszaku okrążali zabudowania, żeby dostać się do stajni.

Asesor przywołał ludzi z Akershus:

– Pilnujcie dragonów, żeby żaden nie uciekł! Najpierw zobaczymy, czy Mads Asmundsson jest tak niewinny, jak mówi. Chodź, Mads! Sam!

Nie przypadło to wójtowi do smaku. Najlepiej czuł się w gronie swoich lub starego Wollera pomocników, ale cóż, intruzów było zbyt wielu. Nie pozostawało mu nic innego, jak słuchać.

– Doprawdy nie rozumiem, o co jestem oskarżony, panie asesorze. Miałbym tu więzić jakąś kobietę? – pytał z obrażoną miną. – Uważam, że to niesłychane pomówienie. Nie godzi się tak oskarżać najwierniejszego sługi Jego Wysokości…

– Ach, tak? Skaktavl jest innego zdania.

– Ska…?

Wójt był tak wstrząśnięty, że odebrało mu mowę. Przeklinał w myśli swoich ludzi, którzy nie sprawdzili, czy Skaktavl naprawdę zginął.

Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, wszyscy pobiegli ku drzwiom do stajni.

– Skaktavl mówił, że tu jest wejście – powiedział Kaleb, którego nerwy napięte były do ostateczności. – Wygląda na to, że obora jeszcze się nie zapaliła. Prośmy Boga, żeby nie było za późno.

– Tam nic nie ma – krzyczał wójt, którego prowadzili ze sobą. Pochodnie oświetliły otwarte drzwi obory. – Jak wszyscy widzą, pomieszczenie jest puste.

Stanęli w przejściu.

– Na Boga, co znaczą te przegrody? – zastanawiał się Andreas.

– Trzymali tu owce – pospieszył wójt z wyjaśnieniami.

Kaleb obejrzał paliki i stwierdził, że drewno jest zupełnie świeże.

– Całkiem niedawno je tu wbili. Do kogo należy ten dwór?

– Teraz do nikogo. Jak widać, wszędzie pustki.

Gabriella weszła do jednego z pomieszczeń i pochodnią oświetlała klepisko. Nagle podniosła coś z ziemi, po czym wróciła do męża z wykrzywioną bólem, śmiertelnie pobladłą twarzą.

Kaleb jęknął:

– Włosy Villemo! Włosy Villemo!

Chwycił wójta za gardło i potrząsał nim, nie będąc w stanie wykrztusić ani słowa więcej. Trzeba go było oderwać siłą, bo byłby zabił niegodziwca.

Nadzieja opuściła szukających, ogarnęła ich rozpacz. Niklas wpadł do drugiego pomieszczenia, skąd wołał:

– Ktoś tu wisiał na ścianie!

– Nie! – Krzyknął rozdzierająco Brand. – Zamordowaliście syna Mikaela…

Wszyscy wiedzieli, jak trudno jest ugasić gniew Branda, gdy już się rozpali. Wójt, który czuł się osaczony wśród tłumu wrogów, wrzasnął:

– To nie ja, nie ja, to nie moi więźniowie, przysięgam!

– Być może – odparł Andreas chłodno. – Ale Skaktavl był twoim więźniem. Trzymałeś go tu przez cały rok, ty nędzna kreaturo, tylko dlatego, że twoim zdaniem zbyt łatwo uniknął kary za powstanie.

Jeden z mieszkańców Svartskogen od dawna próbował coś powiedzieć.

– Panie asesorze zdaje mi się że słyszałem tętent końskich kopyt, oddalający się stąd zaraz po naszym przybyciu.

– Ja też słyszałem – poparł go inny.

– Tutaj jest droga w dół! – zawołał ktoś trzeci.

– Dokąd prowadzi ta droga? – zapytał asesor wójta.

– Ja… nie wiem.

– Nie udawaj głupiego, bo to się źle dla ciebie skończy!

– Ja… ja myślę, że ona prowadzi do Woller.

– Dziękuję, to właśnie chcieliśmy wiedzieć. Mattias, ja muszę tutaj zostać. Odpowiedzialność za wójta i dragonów spoczywa na mnie i moich ludziach. Ale wy weźcie kilku dragonów z Akershus, zresztą was samych by wystarczyło. Pędźcie co sił do Woller. Przyjadę za wami, jak tylko unieszkodliwimy tych tutaj.

Nie musiał dwa razy powtarzać. Większość obecnych natychmiast dosiadła koni i pognała drogą przez las prosto do Woller.

Okazało się to bliżej, niż sądzili. Opuszczony dwór dlatego tak trudno było znaleźć, że z jednej strony od suchego lądu oddzielały go bagna, a poza tym leżał w głębokiej kotlinie, co prawda w obrębie parafii Moberg, ale bliżej Eng.

Majątek Woller pogrążony był w mroku i ciszy. Budynki ustawione w czworobok ściśle otaczały rozległy dziedziniec. Ku wielkiemu zdziwieniu przybyłych brama stała otworem, więc nie zastanawiając się rozjuszeni wpadli na podwórze.

Komornicy na swoich powolnych szkapach nie nadążali za innymi, część została w tyle. Nieoczekiwanie za pierwszą, stosunkowo nieliczna grupą, brama się zatrzasnęła…

Na dziedzińcu zapłonęły pochodnie. W ich blasku Ludzie Lodu i mieszkańcy Svartskogen, jedyni, którzy zdążyli przekroczyć bramę, zobaczyli, że, zewsząd mierzą w nich dzidy i widły do siana, które trzymają zdecydowani na wszystko ludzie Wollera.

Brand nie zwracał na to uwagi. Kipiąc gniewem rzucił się do drzwi i zaczął walić w nie z całej siły.

– Wychodź, Woller! Wytłumacz się! Jeżeli zamordowałeś nasze dzieci, to cię osobiście zaprowadzę na szubienicę!

Czekali przez chwilę. Na dziedzińcu atmosfera była napięta do ostateczności, ludzie Wollera przestępowali nerwowo z nogi na nogę, przybysze trwali w bezruchu. Kaleb zabronił im atakować.

W końcu drzwi otwarły się z trzaskiem.

– Kto tu zakłóca nocny spokój uczciwym ludziom? – ryknął stary Woller.

– Nie udawaj głupiego! – krzyczał Brand. – Przecież trzymujesz tu Villemo i Dominika. Żądamy, byś ich wydał! Żywych! Wiesz, że zaraz tu będzie asesor z dragonami z Akershus, więc jeśli chodzi o ciebie, to gra jest skończona.

– Nie licz na to. Oni mają dość roboty z pilnowaniem ludzi wójta.

– Zachowuj się rozsądnie. Możemy to załatwić spokojnie, bez rozlewu krwi! My nie chcemy walki.

Właściciel Woller rozejrzał się po podwórzu, oświetlonym chybotliwym światłem pochodni. Szybko ocenił siły i stwierdził, że szanse są wyrównane; po obu stronach było mniej więcej tylu samo chętnych do walki. Jeśli pozwoli na starcie, dojdzie do krwawej łaźni, której rezultat jest niepewny. Jego ludzie wpuścili zbyt wielu gości.

– No to załatwiajmy spokojnie – oświadczył krótko. – Dostaniecie ich, jeżeli podpiszecie dokumenty, które właśnie przygotowuję.

– Co w nich jest?

– Że w zamian za to dostanę Grastensholm, Lipową Aleję i Elistrand.

Przybysze jęknęli. Nad dziedzińcem zaległa cisza.

Po chwili rozległ się ponury głos komornika ze Svanskogen.

– Taką samą lisią przebiegłością twój ojciec wydarł mojemu ojcu Woller.

Gospodarz nie uznał za stosowne mu odpowiedzieć.

Gabriella, blada jak chusta, co sprawił ból ramienia i lęk o córkę, nie wytrzymała dłużej.

– Najpierw chcemy zobaczyć nasze dzieci! Przekonać się, czy żyją!

– Po co wam oni? Dziewczyna to czarownica. Prędzej czy później skończy na stosie. Chcieliśmy tylko skrócić jej cierpienia.

– Villemo nie jest czarownicą.

– Nie? To zapytaj, kogo chcesz tutaj. Zapytaj…

– Ja chcę ją zobaczyć! – krzyknęła Gabriella, tłumiąc wściekłość i strach. – Coście z nią zrobili?

Woller dał znak komuś stojącemu za nią i na oświetlone schody została wyprowadzona Villemo. Ręce miała związane z tyłu. Bez przerwy pociągała zakatarzonym nosem. Wydawała się taka drobniutka i bezradna. Była ostrzyżona niemiłosiernie krótko i przemarznięta.

– Niech ktoś zrobi choćby jeden krok, a ona padnie martwa – warknął Woller.

– Villemo!

Krzyk Gabrielli zabrzmiał jak stłumiony szloch.

– Mamo, najdroższa mamo i ojcze – łkała Villemo i w tym łkaniu zawierały się wszystkie cierpienia, przez jakie przeszła.

– A Dominik? – zapytał Brand. – Gdzie jest wnuk mojego brata?

– Ten młody człowiek sprawiał kłopoty, kiedy przewoziliśmy dziewczynę tutaj. Byliśmy zmuszeni potraktować go dosyć szorstko, ale sam temu jest winien. Nic takiego mu się nie stało. Z moim synem, Monsem, obeszliście się gorzej.

Kaleb zapytał ostro:

– Po co wam tyle majątków, skoro nie macie dziedzica?

To było brutalne, Kaleb zdawał sobie z tego sprawę, ale widok tak okropnie potraktowanej córki sprawiał, że tracił panowanie.

– On ma dziedzica – powiedziała Villemo i teraz wszyscy usłyszeli, jak bardzo jest przeziębiona. – On ma córkę i wnuczka, który teraz jest śmiertelnie chory. Wuju Mattiasie, może wuj by spróbował go uratować? Wuj i Niklas?

– Trzymaj gębę, dziewczyno! – uciął Woller.

– Owszem, chętnie spróbuję – oświadczył Mattias. – Zabrałem ze sobą duży zapas środków leczniczych na wypadek, gdyby młodzi potrzebowali pomocy.

– Nie potrzebuję niczego od czeladników diabla.

– Mattias jest całkiem normalnym doktorem – powiedział Brand. – A Niklas ma uzdrawiające dłonie. On może…

– Nigdy w życiu! – warknął Woller. – Do tego domu żaden z Ludzi Lodu nie wejdzie! Bo Ludzie Lodu to szatański pomiot! Sam będę leczył mojego wnuka.

W zachodnim skrzydle domu, na górze, otworzyło się jakieś okno.

– Ojcze! Proszę cię!

Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Stała tam młoda blada kobieta, dygocząca ze strachu, bo odważyła się przeciwstawić ojcu.

On, czerwony na twarzy ze złości, wycelował w nią wskazujący palec.

– Trzymaj się z daleka od tego! I zamknij okno! Natychmiast!

Twarz dziewczyny skrzywiła się w grymasie niezdecydowania, już chciała się cofnąć, lecz powstrzymał ją głos Andreasa:

– To jej dziecko. Ona ma prawo decydować. Jeśli ona chce, żeby Mattias obejrzał dziecko, to trzeba jej usłuchać!

– Usłuchać? Baby?

Brand pochylił głowę i groźnie popatrzył na Wollera.

– Ty nie Szatana się boisz, bo od dawna jesteś w jego mocy, ty, który sam od Złego pochodzisz. Chodzi o to, że nienawidzisz Ludzi Lodu, i jest sprawą twojej ambicji, by nas pokonać. Dla tej właśnie chorej ambicji chcesz poświęcić życie dziecka i spokój matki. Twój wnuk ma szansę ratunku, a ty nie chcesz jej przyjąć! To jakim ty właściwie jesteś ojcem i dziadkiem?

– I tak nie potraficie uratować dziecka, więc po co to całe gadanie? – syknął Woller z nienawiścią.

– Tego nie możesz wiedzieć. Jeżeli boisz się ponadludzkich zdolności Niklasa, to przynajmniej zgódź się na pomoc Mattiasa! On jest najzupełniej normalny.

– Niczego się nie boję…

Stary zorientował się, że zaczyna przeczyć sam sobie, więc odwrócił się zirytowany.

– Dobrze, chodźcie! Wy dwaj, doktor i magik. Daję wam godzinę. Nie uzdrowicie chłopca w tym czasie, to majątki są moje. A jak je dostanę, to możecie sobie zabrać i czarownicę, i jej rycerza.

Nikt nic na to nie odpowiedział. Villemo wprowadzono znowu do domu, Dominika w ogóle nie zobaczyli. Mattias i Niklas poszli do chorego dziecka, reszta czekała dziedzińcu. Usiedli na schodach i gdzie kto mógł.

Noc była pogodna, ale nie zwracali na to uwagi. Lęk ściskający ich serca stawał się coraz trudniejszy do zniesienia.

– Godzinę? – szeptała Gabriella do Kaleba. – Co oni mogą zrobić przez godzinę? On celowo stawia takie warunki.

– No właśnie. Ale ja go nie rozumiem. Asesor ze swoim orszakiem nadjedzie lada moment, a wtedy co on będzie miał na swoją obronę? Prawdopodobnie liczy na to, że wymusi podpisanie dokumentu, zanim asesor przybędzie z odsieczą.

– Słyszałeś, co on powiedział do Mattiasa, zanim zamknęli drzwi?

– Nie.

– Że w dokumentach napisał, iż majątki zostają sprzedane za dwie cielęce skóry. „I zgadnij, czyje skóry mam na myśli”, syknął. Co to za okropny człowiek!

Kaleb pobladł jeszcze bardziej.

– Ale ona żyje – dodała Gabriella. – A to najważniejsze.

– Tak. Dzięki ci, Boże! Wierzę, że zdołamy ją stąd wydostać.

– Oczywiście! Ale nie mów tego głośno, żeby Woller nie usłyszał!

Mattias z Niklasem weszli do izby, gdzie czekała już córka Wollera z dzieckiem. Z bliska wydawała się jeszcze bardziej bezbarwna, lecz jej miłości do synka nie można było nie dostrzegać. Splatała nerwowo dłonie i wpatrywała się w przybyłych wielkimi, pełnymi nadziei oczyma.

– Odsuń się, dziewczyno – rozkazał jej ojciec.

– Teraz zobaczymy, do czego się nadaje wasza sztuka!

Mattias przyniósł ze sobą skrzyneczkę z lekami, postawił ją teraz na stole i pochylił się nad dzieckiem.

Malec spał, a może był nieprzytomny, trudno określić. Oddychał szybko, lecz cichutko niczym pisklę.

– Od dawna jest taki? – zapytał Mattias.

– Od zawsze – rzucił stary cierpko. – Zawsze to było chuchro, ale od kiedy ci ze Svartskogen zabili mu ojca, w nim cała moja przyszłość.

– A córka nic nie znaczy? – zdziwił się Mattias.

Stary tylko prychnął.

– A poza tym skąd wiecie, że to ludzie ze Svartskogen zabili waszego zięcia?

– Skąd wiem? To przecież jasne! Mój zięć był sam, kiedy to się stało. Oni tylko na takie okazje czyhają!

– Każdy sądzi według siebie – powiedział Mattias.

– Czy mogę rozebrać dziecko? – zwrócił się do matki.

Ta rzuciła się do łóżka i drżącymi rękami zaczęła zdejmować z małego ubranie. Dziecko obudziło się i popiskiwało słabiutkim, pełnym udręki głosikiem.

Mattias westchnął.

– Godzina to naprawdę bardzo mało. W najlepszym razie zdążymy tylko postawić diagnozę. Może będziemy mogli powiedzieć, jak należy z nim postępować. Ale uzdrowić go przez ten czas…

– Taki jest warunek.

– W takim razie myślę, że tylko Niklas mógłby tchnąć w niego życie.

– Żadnych nieczystych sztuczek!

Zobaczyli drobne, wynędzniałe dziecięce ciałko. Mattias położył chłopca na okrytym kołderką stole. Ostukiwał malca dokładnie, systematycznie. Od czasu do czasu z małej buzi wydobywał się słaby pisk. Dziecko wyglądało na nie więcej niż pół roku.

– Co on dostaje do jedzenia?

– Najlepsze, co mamy – warknął dziadek. – My tu nie skąpimy na jedzeniu.

Mattias spojrzał pytająco na matkę.

– Dostaje mleko… i chleb, i wszystko, co my jadamy. Ale on wszystko zwraca. Przeważnie, oczywiście, zupę mleczną.

– I zawsze tak było?

– Nie. Z początku szło nawet dobrze. Ale teraz jest tylko gorzej i gorzej. – Młoda kobieta zaczęła płakać, a ojciec pokrzykiwał na nią, żeby przestała.

– A krew się pokazuje?

– W pieluchach? Tak.

Mattias zmartwił się. Niełatwo postawić tu diagnozę.

– Powiedz mi, jest może jedzenie, coś, co szczególnie źle znosi?

– Nie. Ze wszystkim tak samo.

– A krowie mleko? Wiele dzieci źle znosi mleko od krowy.

Zastanawiała się przez chwilę spłoszona, wzrok miała rozbiegany.

– Nie, zawsze tak samo, cokolwiek zje.

– A śluz w pieluchach bywa?

– O, tak!

– To by się zgadzało! Wygląda to na katar kiszek, który trudno leczyć.

– Patrzcie, patrzcie! Tyle to ja sam bym powiedział! – szydził stary.

– To trzeba było powiedzieć! – odciął się Niklas, który do tej pory stał w milczeniu pod ścianą. – Nie musielibyśmy niepotrzebnie tracić czasu.

– Milcz, bezwstydny szczeniaku!

Było oczywiste, że Wollerowi żaden katar nigdy nawet przez myśl nie przeszedł.

Mattias starał się ich uspokoić.

– Teraz przepiszę dietę, tylko to należy mu dawać do jedzenia i zioła do picia.

– Co? Jakieś znachorskie sposoby? – skrzywił się stary.

– Nic podobnego! Ale to – tu wyjął ze skrzynki jakieś pudełeczko – to jest proszek, który odziedziczyliśmy po naszych znających się na magii przodkach. Zostawiam to waszej córce, bo ona najlepiej potrafi ocenić stan dziecka. Mały powinien dostawać co rano szczyptę tego proszku.

– Wyrzuć to! – zawołał Woller, wyciągając rękę do córki.

Zdążyła jednak odskoczyć i mocno zacisnęła dłoń na drogocennym skarbie.

– Nie robiłbym tego na waszym miejscu – powiedział Mattias do Wollera niezwykle łagodnie. – Duński król Christian Czwarty bardzo chciał zdobyć przepis na ten proszek po tym, jak mój kuzyn, Tarjei Lind z Ludzi Lodu, wyleczył jego brzuszne dolegliwości. Ale go nie dostał. Mój pradziadek Tengel leczył pewnego pastora tym właśnie proszkiem i duchowny nie protestował, chociaż wiedział, że to czary.

Stary mruknął coś pod nosem, ale dał za wygraną.

– Teraz przygotuję wywar, który dziecko powinno natychmiast wypić. Używam do tego wyłącznie uznanych ziół, tak że nie musicie się niczego obawiać. Mogę dostać gorącej wody?

Córka Wollera podeszła do drzwi, żeby wydać polecenia, i natychmiast wróciła do synka.

– Przez jakiś czas nie należy mu dawać krowiego mleka – powiedział Mattias. – Zupę dla niego proszę gotować tylko na czystej wodzie, tak jak napisałem w recepcie. Ale, mój dobry Woller – zwrócił się do starego – jak wy sobie wyobrażacie wyleczenie takiego kataru w ciągu jednej godziny? Zresztą już wiele z niej nie zostało.

– Taka jest moja wola.

Mattias westchnął. Poszukał w skrzynce lekarstwa przeciw gorączce i mieszał je w miseczce:

– W takim razie nie widzę innej rady, jak poprosić Niklasa o pomoc – powiedział.

– Szarlataneria – mruknął właściciel majątku. – Ale proszę bardzo! Chcecie wezwać diabła do łóżka dziecka, to niech będzie!

– Sztuka uzdrawiania to dar, mój panie – powiedział Mattias łagodnie. – I nie naszą rzeczą jest rozstrzygać, czy pochodzi on z nieba, czy skądinąd. Ja wiem jedynie, że mój pradziad Tengel przyczynił ludziom wiele szczęścia i pociechy swoimi rękami, a Niklas dotychczas nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział, co potrafi. Mógłby być bogaczem, bóstwem, do którego ludzie pielgrzymują, ale on nie chce. Jest bardzo skromnym młodym człowiekiem, który nie rozgłasza, że sam Pan w niebiosach wybrał go, by mu służył. Ani że wybrał go książę ciemności.

– Ale teraz to robisz – syknął Woller, patrząc ze złością na Niklasa. – Dlaczego?

– Bo chcę uratować moich krewnych. Zawsze byliśmy sobie bliscy, my troje, i wszyscy przynieśliśmy na świat szczególne zdolności.

– O, dziękuję, widziałem, jakie zdolności ma Villemo. I nie chcę mieć z niczym takim do czynienia. Aha, to ten drugi też nie jest normalny? A co on umie?

– Czytać w waszych myślach – oświadczył Niklas nie bez triumfu w głosie.

Stary spojrzał na niego przestraszony.

– Ach, to był on…

– Co on?

Woller gadał teraz sam do siebie.

– To on wiedział, że mamy podpalić.

– Tak, Dominik mógł coś takiego wiedzieć.

Starego przeniknął dreszcz.

Niklas mówił dalej już nieco łagodniejszym tonem:

– A ja zrobię, co będę mógł, ponieważ to małe dziecko zasługuje na ratunek. I ze względu na jego matkę, która w tym domu nie zaznała chyba wiele radości.

W oczach Wollera pojawiło się zdziwienie, jakby chciał zapytać: „a nie ze względu na mnie?” Wkrótce jednak twarz jego przybrała znowu swój normalny wyraz.

– To bierz się do roboty, zamiast stać tu i wygłaszać kazania!

Niklas popatrzył na swoje ręce i uważnie obserwowany przez matkę dziecka, która nie mogła opanować drżenia, położył je na chudziutkim ciałku. Przesuwał dłonie po sinobladej skórze malca, gładził przez chwilę jego zapadłe policzki i z uśmiechem spoglądał w przestraszone oczy. Nawet stary Woller musiał przyznać, że nie było w tym nic, co by przywodziło na myśl wiedźmy i demony.

W pokoju panowała cisza. Gospodarz także siedział bez ruchu. Jedyne, co zakłócało spokój, to chrobot łyżki w naczyniu, w którym Mattias mieszał swoją miksturę, i kroki dziewczyny, która przyniosła gorącą wodę.

Wkrótce lekarstwo było gotowe.

– Najlepiej, żebyś dała to dziecku sama – zwrócił się Mattias do matki.

Usłuchała natychmiast. Mały połykał obojętnie, ledwie otwierając drobne usta. Niklas przez cały czas nie odrywał od niego rąk.

Gdy chłopiec zjadł wszystko, matka wyprostowała się i powiedziała:

– Zaraz pewnie wszystko zwróci, trzeba tylko poczekać.

– Długo to zwykle trwa? – spytał Mattias.

– Nie, już powinno się zaczynać.

Czekali, ale nic się nie stało.

– A reszta, to trochę, co zostaje, przelatuje przez niego w pieluchy – dodała matka z westchnieniem.

Znowu chwilę czekali.

– Czy on siada?

– Tak, ale trzeba go podpierać. Jest za słaby.

– To podnieś go! Tak będzie mu lepiej po jedzeniu.

– Ale on zaraz wszystko zwymiotuje.

– Musimy spróbować.

Matka ujęła maleńką istotkę pod paszki. Odnosiła się do synka z największą czułością i miłością.

Chłopczykowi odbiło się lekko.

– No tak… – przestraszyła się matka. – Tak się zawsze…

– Może lepiej, żebym ja się znowu nim zajął – powiedział Niklas i wziął chłopca w ramiona. – Jeszcze nie skończyłem. Jak mu na imię?

– Erling – szepnęła matka nieśmiało.

– Cześć, Erling – Niklas uśmiechał się czule do malca. Trzymał go mocno pod pachy, bo plecki dziecko miało wiotkie. Matka pojaśniała ze szczęścia i dumy, że ktoś tak się zajmuje jej dzieckiem.

Ręce Niklasa były ciepłe i delikatne, mocno trzymały małe ciałko. I nagle, kiwając niepewnie główką, mały spojrzał w stronę matki. Dostrzegł znajomą twarz pośród tylu obcych i uśmiechnął się słabiutko, jakby brakowało mu wprawy.

– On się śmieje! – zawołała matka. – Erling się śmieje, ojcze! Nie robił tego od nie wiem jak dawna.

– Po prostu nic go już nie boli – rzekł Mattias spokojnie. – Lekarstwo i ręce Niklasa zrobiły swoje.

Woller wstał.

– Możecie sobie zabrać waszych krewnych – powiedział sucho i wyszedł z izby.

Niklas oddał dziecko matce i także ruszył ku wyjściu, Mattias zaś pouczał ją jeszcze, jak ma postępować z chłopcem. W sieni na dole stary Woller z rozmachem otworzył drzwi wejściowe i wrzasnął do Branda:

– Możecie iść! Nie będziemy więcej walczyć.

Sam wrócił do swoich pokoi. Nie wiadomo, co miał zamiar robić.

Na dziedzińcu zapanował chaos. Przybył asesor ze swymi ludźmi. Strażnicy Wollera, którzy nie bardzo wiedzieli, jak się zachować, wpuścili ich za bramę, Niklas wyjaśnił, co się stało, i na wieść o tym Ludzie Lodu rzucili się uwolnić oboje więźniów. Asesor oświadczył, że tak łatwo Woller nie uniknie odpowiedzialności za wszystkie swoje sprawki, i wszedł do domu, a Gabriella głośno wzywała Villemo, która w końcu wyszła z jakiejś izby, wciąż z rękami skrępowanymi na plecach, prowadzona przez dwóch strażników.

– Gdzie jest Dominik? – dopytywała się żałośnie.

– Tu – odparł jeden z nadzorców i otworzył jakieś drzwi.

Dominik siedział skulony pod ścianą, związany, z pokrwawioną twarzą.

Villemo padła przy nim na kolana i szeptała:

– Och, Dominiku!

Nic jednak nie mogła zrobić, mając sama spętane ręce.

Dominik spojrzał na nią i, choć cierpiał, twarz mu pojaśniała.

– Villemo! – szepnął pełnym miłości głosem.

Kaleb i Gabriella, Brand i Niklas i wszyscy, którzy przyszli, by ich uwolnić, zdrętwieli na dźwięk tych słów i spoglądali po sobie bezradnie. Na twarzach wszystkich malowało się przerażenie.

Po chwili Gabriella pochyliła się z rozpaczą nad Villemo. Zaczęła rozwiązywać sznur na rękach córki i podniosła ją, zanim ta zdążyła zbliżyć się do Dominika.

– Chodź, Villemo – szeptała.

Inni zajęli się tymczasem Dominikiem, uwolnili go z więzów i pomagali mu wstać.

– Mamo, wytrzyj mi nos – szepnęła Villemo. – Nie mogę ruszyć rękami.

Wtedy Gabriella wybuchnęła płaczem:

– Ach, dziecko, dziecko najdroższe!

– Taka jestem głodna, mamo – skarżyła się Villemo. – I taka brudna. I przemarznięta. I zaziębiona. Chcę do domu!

Загрузка...