17.

W końcu, tydzień później, odbyło się długo wyczekiwane uroczyste zakończenie roku.

No proszę, jednak mam czwórkę z historii. Kto by podejrzewał? Na pewno nie ja. Poza tym kilka dni temu miały miejsce te zawody, do których przygotowywała mnie Pijawka. Rzecz jasna, dostałam w rezultacie szczegółowy wykaz ćwiczeń na całe wakacje. Bo za rok muszę już wygrać. Ta kobieta jest chora…

Wreszcie zaczęły się wakacje. Ale ja chyba nigdzie nie wyjadę, poza tym teraz możemy już rozpocząć realizację naszego planu.

Na kolejnym nocnym spotkaniu ponownie ustaliliśmy, że do Instytutu pójdę ja, Max, Aki, Mark (podobno umie się całkiem nieźle skradać, ciekawe…) i Adrienne (wreszcie pamiętam jej imię). Nie chcieliśmy zabierać ze sobą więcej osób. Zwrócilibyśmy tylko na siebie uwagę.

Umówiliśmy się w niedzielę o jedenastej w nocy przy jeziorze. Stamtąd mieliśmy pojechać motocyklami. Po mnie wpadnie Max i razem pójdziemy na miejsce zbiórki. No tak, w życiu bym sama nie trafiła nad jezioro.

Było już ciemno, kiedy zeszłam po pergoli na dół (tata na szczęście zdążył ją naprawić). Przyznam szczerze, jestem tchórzem. Tak na wszelki wypadek zostawiłam na swoim łóżku, na poduszce, kartkę do rodziców, na której napisałam, gdzie jestem. Jakbym nie wróciła do rana, to powinni się zorientować, gdzie mnie szukać i mi pomóc.

Taak…

Max już na mnie czekał przy furtce. Razem, w całkowitej ciszy, ruszyliśmy przez las. To niesamowite, jak on potrafi cicho chodzić. Nie mogę się do tego przyzwyczaić. Kurczę, ja rzeczywiście strasznie hałasuję.

Gdy dotarliśmy nad jezioro, inni już tam byli. Max musiał wcześniej podprowadzić tam swój motocykl, bo stał oparty o drzewo.

– No dobra – powiedział Aki. – Jedziemy teraz szosą, ale jak dam znak, wyłączamy silniki i jedziemy siłą rozpędu. Nikt nie może nas usłyszeć. Potem ukryjemy motory w lesie i resztę drogi przejdziemy pieszo. Jasne?

– Jasne – rozległ się chór przyciszonych głosów. Wsiadłam za Maksem na siodełko i ruszyliśmy w ciemność. Chłopcy nie włączyli świateł, więc nie zabiliśmy się tylko dzięki ich wyczuciu. Bo wilki dobrze widzą w ciemności. Mieli niesamowity instynkt. Podczas jazdy leśną ścieżką (znowu jakiś ich skrót) wymijali drzewa tak, jakby je dokładnie widzieli. Ja tam nic nie widziałam, zwłaszcza w kasku z przyciemnianą szybą, więc nie wtrącałam się nawet.

W pewnym momencie wszyscy wyłączyli silniki i siłą rozpędu przejechaliśmy resztę drogi. Chłopcy ukryli motory w lesie, a potem podeszliśmy za ścianą drzew do strażnicy.

Cały teren był ogrodzony, a szczyt parkanu wieńczył dodatkowo drut kolczasty. Poza tym metalowe sztachety były pod napięciem, tak przynajmniej głosił napis na tabliczce wiszącej na ogrodzeniu, a my nie mieliśmy ochoty przekonywać się, czy to prawda. Próby przejścia przez parkan więc odpadały. Musieliśmy przedostać się do środka przez strzeżoną bramę. Tylko że najpierw trzeba było pozbyć się strażnika…

Już wcześniej wymyśliliśmy, że go uśpimy. Ojciec Adrienne jest lekarzem, więc pożyczyliśmy od niego trochę eteru. To taki środek do odkażania. Jeśli nasączy się nim szmatkę i przyłoży komuś do twarzy, żeby to wdychał, to ta osoba usypia jak niemowlę. Tyle razy widzieliśmy takie sceny na filmach. Może nasz pomysł nie był więc specjalnie odkrywczy, ale chyba skuteczny.

Ja miałam odwrócić uwagę strażnika (dlaczego ja?!), a chłopcy mieli go zaatakować od tyłu i unieszkodliwić.

Niby wydaje się to łatwe, ale jak można odwrócić uwagę i wywabić ze strażnicy ponad stukilowego strażnika? Ha, tu dopiero zaczynają się schody. I to wysokie, nawet bardzo. Jak ja mam go stamtąd wyciągnąć, do diaska?

Zaraz! Wiem! Może udam, że się zgubiłam? To mi się często zdarza, więc mam już wprawę w proszeniu o pomoc. Taak, to jest całkiem niezły pomysł.

Szybko powiedziałam o nim Maksowi.

– A jak mi się nie uda? – spytałam na zakończenie i spojrzałam mu prosto w oczy.

– Na pewno dasz sobie radę – mruknął i pokrzepiająco poklepał mnie po ręce.

– Ale jak ja mam to zrobić? – spytałam jeszcze raz, bo w głowie, muszę przyznać, miałam kompletną pustkę.

Napady na ludzi wpędzają mnie w straszną depresję…

– Wymyśl coś – stwierdził Aki i wypchnął mnie z krzaków. Na pewno coś spapram. Czuję to. Czy wspominałam już, że podczas publicznych wystąpień mam okropną tremę? Nie? Bo właśnie to sobie przypomniałam…

Wyszłam z lasu dokładnie naprzeciwko strażnicy i udając wielką ulgę (to znaczy teatralnie westchnęłam, rozłożyłam ręce i przywołałam na twarz najniewinniejszy uśmiech, na jaki było mnie stać w tym momencie), przeszłam przez szosę.

– Nareszcie! – krzyknęłam, podchodząc do budki i patrząc na zdziwionego strażnika. – Jak się cieszę, że pana widzę!

– Eee, o co chodzi? – spytał, a minę miał taką… niezbyt mądrą. Super, trafiłam na ciołka… może dzięki temu będzie łatwiej? Kurczę, czuję przypływ pozytywnej energii!

– Uwierzy pan? Byłam z przyjaciółmi na przyjęciu nad jeziorem i zgubiłam się w lesie. Błąkam się już od trzech godzin – powiedziałam i znowu westchnęłam teatralnie (hm, wychodzi mi to chyba coraz lepiej). – Pomoże mi pan?

– Eee, w czym?

No tak. Byłam na przyjęciu, a ubrana jestem od stóp do głów na czarno: w czarny golf (ochrona na łokcie, tym razem o to zadbałam – jeszcze mam ślady po tamtym), czarne spodnie (ochrona na kolana) i czarne skórzane rękawiczki (ochrona dla moich rąk, no i żeby nie zostawić odcisków palców). Miałam przy sobie jeszcze kominiarkę, ale trzymałam ją schowaną w kieszeni.

Najbardziej niesamowite było to, że pomimo mojego stroju ten facet mi uwierzył. Tak, kompletna tępota umysłowa powinna być zakazana…

– Zgubiłam się, pomoże mi pan znaleźć drogę powrotną do miasteczka? – wyjaśniłam i uśmiechnęłam się szeroko.

– Eee, do miasteczka? – spytał powoli.

Jakby tu było tyle miasteczek, że niby nie wie, o które chodzi? Matko!…

– Tak, do miasteczka – odpowiedziałam spokojnie.

– Eee, może zadzwonię do twoich rodziców, żeby tu przyjechali. Mogłabyś tu poczekać – powiedział, sięgając po telefon.

– Nie! – zaprotestowałam szybko (choroba, chyba za szybko). – Widzi pan, bo ja poszłam na to przyjęcie bez ich zgody i na pewno bardzo się zdenerwują. Lepiej do nich nie dzwonić. Proszę tylko, żeby mi pan wskazał drogę – dodałam spokojnie.

– Eee, to idź w tamtą stronę – powiedział, pokazując mi kciukiem na drogę do miasta.

Kurczę, jak go wywabić ze strażnicy? Czyżby aż tak bardzo nie chciało mu się wstać z tego stołka, do którego najwyraźniej przyrósł? Czy ja tak wiele wymagam? To jest jeszcze trudniejsze, niż podejrzewałam…

Co by tu zrobić, co by tu zrobić?!

Wiem!!! Jestem genialna!

– AAAA!!! – wrzasnęłam przeraźliwie i podskoczyłam. – Wąż! Niech mi pan pomoże!!! Zaraz mnie ugryzie!!!

– Eee, odsuń się od niego – powiedział i pochylił się do przodu, usiłując coś wypatrzyć przez małą szybkę stróżówki.

– A jak mnie ugryzie?! Niech pan wyjdzie i mi pomoże! – odkrzyknęłam i wpatrzyłam się w kamień pod moimi stopami.

No i wreszcie pełen dobrych chęci strażnik wytoczył się ze środka, chcąc mi pomóc. Samo podniesienie się z krzesła zabrało mu parę minut – w tym czasie, gdyby tu był prawdziwy jadowity wąż, pewnie już dawno leżałabym martwa.

Ale serio, dałam sobie radę. Chyba minęłam się z powołaniem, powinnam zostać aktorką, no nie? Jestem z siebie dumna, Max się na mnie nie zawiódł.

Obaj z Akim już na niego czekali. Potem podkradli się od tyłu i skoczyli mu na plecy, przykładając nasączoną szmatkę do twarzy. Niepozorny grubas nieźle się bronił. Tak przywalił Akiemu w żołądek, że aż biedny chłopak zwinął się z bólu i chwilę leżał na ziemi, nie mogąc złapać tchu. Uderzył też Maksa, ale on się nie poddawał, cały czas starając się znajdować za plecami strażnika, tak żeby ten nie mógł go dosięgnąć.

Na szczęście eter zaczął działać i strażnik upadł na ziemię. W tym czasie narobił strasznie dużo hałasu. Mam nadzieje, że nikt go nie usłyszał, bo wtedy mielibyśmy kłopoty. I to bardzo duże…

Szybko związaliśmy go i zatoczyliśmy do stróżówki. To dopiero było trudne!

Marka zostawiliśmy w lesie na czatach. Gdyby działo się coś złego, na przykład nagle ktoś wezwałby policję albo jakimś cudem strażnik się obudził, chociaż nie powinien, bo dostał końską dawkę tego świństwa, Mark miał zawyć, żeby nas ostrzec, albo sam rozwiązać problem.

Następnie przekradliśmy się pod bramą i w cieniu drzew ruszyliśmy w stronę wejścia. Tu z kolei zostawiliśmy Adrienne. Też miała zawyć, żeby nas ostrzec.

– Jadowity wąż? – spytał Max i uśmiechnął się (to znaczy, podejrzewam, że się uśmiechnął, bo miał już na twarzy kominiarkę).

– No, co? Musiałam coś wymyślić – odpowiedziałam, ale też się uśmiechnęłam.

– Tu nie ma jadowitych węży – mruknął i zaśmiał się po cichu. – Tu w ogóle nie ma żadnych węży.

– Ale on o tym nie wiedział – odparłam i stłumiłam śmiech, bo zbliżaliśmy się do budynku.

To dziwne, drzwi wejściowe były otwarte. A byliśmy nawet przygotowani na to, żeby się włamać. Dokładnie opisałam Maksowi zamek – zwykła zasuwka, więc wziął ze sobą wytrych.

Ciekawe, skąd go wziął i gdzie nauczył się otwierać w ten sposób zamki? Gdy cała ta historia wreszcie się skończy, to muszę go o to spytać. Kim on był, zanim go poznałam?! I o co chodziło z tamtym posterunkiem? Czyżby już wcześniej gdzieś się włamywał?!

A teraz okazuje się, że te drzwi są otwarte! Jakby tylko na nas czekały… No, ale cóż. Nie mieliśmy czasu na zastanawianie się nad tym, po prostu weszliśmy do środka.

Po cichu zaczęliśmy się rozglądać. Recepcja była całkowicie pusta i cicha. Zdjęłam ze ściany oprawiony w antyramę plan przeciwpożarowy tego piętra, wyjęłam go i włożyłam do kieszeni. Może nam się przydać, gdybyśmy się zgubili. Ten budynek to prawdziwy labirynt. Mimo że byłam tu już raz, za nic nie zdołałabym odtworzyć planu korytarzy.

W holu nie było nic ciekawego, więc skierowaliśmy się w pierwszy z brzegu korytarz. Większość drzwi była zamknięta, a klucze, które mieliśmy, do nich nie pasowały. Ale nie poddawaliśmy się.

To Aki sprawdzał zamki. Co chwila słychać było cichutkie brzęczenie kluczy, następnie stłumione przekleństwo, a jeszcze później odgłos szczękania wytrychów.

Doszliśmy już do końca korytarza i zostały nam ostatnie drzwi. Mieliśmy z Maksem zawrócić, gdy powstrzymał nas szczęk zamka i pełne zdumienia słowa Akiego:

– Choroba, otworzyło się!

Dla nas to też było kompletne zaskoczenie.

Po przejściu całego korytarza w końcu weszliśmy do jakiegoś pokoju! Jego wnętrze trochę nas zadziwiło. Cały był zastawiony szafkami na akta.

– To pewnie archiwum – szepnęłam i szybko otworzyłam pierwszą z nich.

Moim śladem podążyli chłopcy i też zaczęli przeglądać dokumenty.

– Tu nic nie ma – usłyszałam zrezygnowany szept Akiego. – To są akta wszystkich pracowników, włącznie ze sprzątaczkami. Na nic się nam nie przydadzą.

Jednak ten szept tylko podsycił moją ciekawość. Pomimo że chłopcy już zamykali swoje szafki, ja szybko zaczęłam przeglądać szuflady w poszukiwaniu teczki mojej mamy. Muszę się dowiedzieć, czy ona jest w coś zamieszana!

– Chodźmy już, tu nic nie ma – mruknął Max i niecierpliwie spojrzał na zegarek.

Nie dziwię mu się, też byłam okropnie zdenerwowana. Nawet chciałam już zrezygnować, ale wreszcie znalazłam to, czego szukałam.

– Chwileczkę, chcę coś sprawdzić. Zaczęłam szybko czytać. Nagle zamarłam.

– Posłuchajcie – szepnęłam i przeczytałam im fragmenty tekstu: – „Barbara Cook otrzymała od nas eksperymentalny środek C58. Powiedzieliśmy jej, że jest to nowa mieszanka witamin. Uważamy, że nie powinna być wtajemniczana w prawdziwe prace Instytutu. Otrzymany środek miała podawać swojej córce. Jak się potem dowiedzieliśmy, córka, Margo Cook (lat 16), narzekała na dziwne sny, koszmary. Oznacza to, że C58 działa. Z chwilą zaprzestania podawania środka C58 wszelkie wizje zniknęły. Jak na razie efektów ubocznych nie zaobserwowano…”.

– Przez cały czas mnie czymś truli. To dlatego miałam te sny! – szepnęłam, wkładając teczkę na miejsce.

Kamień spadł mi z serca. Mama podawała mi je nieświadomie, czyli nie jest w nic zamieszana. Jednak myśl, że byłam królikiem doświadczalnym w jakimś eksperymencie, bardzo mnie przytłoczyła.

No i co to, do diaska, znaczy: „Jak na razie efektów ubocznych nie zaobserwowano”? Jak to „na razie”? To jeszcze coś mi się może stać?! Poza tym, to może byliby łaskawi napisać, jakie efekty uboczne!!!

Już mieliśmy wyjść i zacząć przeszukiwać następne pomieszczenia, gdy w korytarzu rozległy się kroki, a pogrążony w ciemności budynek rozbłysnął światłem…

– A niech to licho!!! – usłyszałam szept Akiego. Chłopak szybko wyciągnął z kieszeni scyzoryk (hej, nikt mnie nie uprzedził, że będziemy zabierać jakąś broń!!!) i podszedł do okna.

Przerażeni wpatrywaliśmy się w szparę pod drzwiami, za którą ukazał się nagle czyjś cień. Ze strachu nie mogłam się nawet ruszyć. Czułam się, jakby czas stanął i zamarł w tej okropnej chwili oczekiwania. Cienie zbliżały się.

Aki szybko skoczył w stronę okna, szukając drogi ucieczki, ale okazało się, że jest zakratowane. Nie było stąd innego wyjścia…


Drzwi nagle się otworzyły i do środka weszło trzech tępo wyglądających, uzbrojonych strażników i dwóch mężczyzn w białych kitlach, wyglądających na naukowców. Zauważyłam kątem oka, że Aki wsunął scyzoryk do rękawa. To był ledwo widoczny ruch, ale mimo to go zauważyłam. No cóż, nie wiem, co zamierza zrobić, ale mam nadzieję, że nic głupiego…

– Nie ruszajcie się, nie próbujcie uciekać i nie przemieniajcie się, a nie stanie się wam nic złego – powiedział jeden z naukowców. Był zupełnie łysy.

Spojrzeliśmy na niego zdziwieni. Skąd o nas wiedzą?! Poza tym mamy na sobie maski!!! Nie powinni wiedzieć, kim jesteśmy!!!

– Tak. Wiemy, że umiecie zamieniać się w wilki. Oczywiście poza tobą, Margo – powiedział tym razem drugi mężczyzna, ten grubszy. Spojrzałam na niego zdziwiona. Znał moje imię. Rozpoznał mnie! Jak, do diaska? Przecież mam na sobie kominiarkę!

Chwilę później dowiedziałam się jak, bo jeden ze strażników rzucił zdawkową uwagę:

– Kamery są nawet w stróżówce! – Głos miał prawie gniewny, najwyraźniej mieli nam za złe to, co zrobiliśmy z ich kumplem.

– Zdejmijcie maski, miejmy już te przebieranki za sobą – wtrącił się znowu łysy. – I tak wiemy, kim jesteście.

Nie zareagowaliśmy, więc kiwnął głową w stronę jednego ze strażników, na co tamten odbezpieczył głośno rewolwer.

– No, dalej. Zdejmujcie maski – ponaglił mnie.

Nie wiem, jak inni, ale ja bardzo szybko ściągnęłam swoją. Widok pistoletu i to na dodatek odbezpieczonego, podziałał na mnie bardzo źle. Stałam jak sparaliżowana, gniotąc w rękach nieszczęsną kominiarkę.

– Jeśli pójdziecie teraz grzecznie z nami, to nie stanie się wam żadna krzywda – powiedział gruby.

– Bo uwierzę – prychnął Aki, a następnie gwałtownym ruchem odepchnął niczego niespodziewającego się strażnika i wybiegł na korytarz.

W tym samym momencie do mnie i do Maksa drugi strażnik celował z pistoletu, więc się nie ruszyliśmy.

Natomiast za Akim pobiegł trzeci strażnik. Kroki biegnącego chłopaka bardzo szybko się oddalały. Jest nadzieja, że może zdoła uciec. Proszę, niech ucieknie i wezwie pomoc! Niech wezwie pomoc!!!

Po chwili usłyszeliśmy jednak odgłosy walki. Strażnik głośno krzyknął, po paru sekundach usłyszeliśmy gwałtowny skowyt Akiego. Strażnik musiał go dopaść. Oby tylko nie stało mu się nic złego.

– Nie zabiliśmy go, spokojnie – powiedział gruby, widząc nasze przerażone spojrzenia. – Ale nie jest powiedziane, że tego nie zrobimy, jeśli nie będziecie z nami współpracować.

To jacyś wariaci! Kurczę, w co my się wpakowaliśmy?! Czułam, jak ręce pocą mi się ze zdenerwowania pod skórzanymi rękawiczkami, ale zdusiłam w sobie chęć zdjęcia ich. Zbliżyłam się do Maksa. Wolałam teraz być blisko niego. Czerpałam z tego podświadomie jakąś siłę, chociaż raczej niewiele mi ona pomogła w tym momencie.

Max wziął mnie za rękę. Widocznie też chciał być blisko mnie, albo może zauważył, że cała się trzęsę.

Trzymając ciągle na muszce, strażnicy zaprowadzili nas do windy znajdującej się na końcu korytarza. Wsiedliśmy do niej w milczeniu, Max cały czas ściskał moją dłoń. No i bardzo dobrze, bo byłam bliska rozpłakania się ze strachu.

Ten łysy w białym kitlu przytrzymał drzwi, żeby strażnik niosący nieprzytomnego Akiego też mógł wejść. Wyglądało na to, że był tylko ogłuszony, ale i tak porządnie się przestraszyłam.

Winda zjechała parę pięter w dół. To dlatego budynek tak niepozornie wygląda z zewnątrz – większa jego część znajduje się pod ziemią. Rany! Człowiek jest śmiertelnie przerażony i nagle zaczyna się zastanawiać nad architekturą jakiegoś budynku… koszmar.

Gdy winda wreszcie stanęła, skierowano nas jasno oświetlonym, tym razem zielonym, korytarzem do małego pokoju. Nie było w nim okien, jedynie wysoko, pod sufitem palił się rząd jarzeniówek, oświetlając ponure, zielone kafelki, którymi pokryto ściany, i o ton ciemniejszą terakotę na podłodze. Poza trzema szpitalnymi łóżkami nie było tu żadnych mebli.

Jeden ze strażników podszedł do mnie i pociągnął za ramię, jednocześnie oddzielając od Maksa. Spojrzałam na niego przerażona, a on lekko się uśmiechnął, próbując mnie przekonać, że wszystko będzie dobrze. Ale to nie był przekonujący uśmiech. Max bał się tak samo jak ja.


Przykuto mnie kajdankami do jednego z twardych łóżek. Natomiast Maksowi i nieprzytomnemu Akiemu założono na szyje metalowe obroże, połączone metrowymi łańcuchami z metalowymi ramami pozostałych dwóch łóżek.

– Nie radzę się przemieniać – powiedział łysy, patrząc na Maksa. – Jako wilki macie grubsze karki, więc albo od razu się udusicie, albo trwale uszkodzicie sobie kręgosłupy. To może się dla was źle skończyć. Zresztą i tak sami się stąd nie wydostaniecie.

– Co chcecie z nami zrobić?! – spytałam.

No proszę, wykrzesałam z siebie przynajmniej tyle odwagi, żeby coś powiedzieć, chociaż bardzo wiele mnie to kosztowało, bo nadal miałam ochotę się rozpłakać.

– Jeszcze musimy to przemyśleć. No, pewnie zastanawiacie się, jak to się stało, że was odkryliśmy? Nie przewidzieliście, że w budynku mogą być kamery i czujniki na podczerwień.

No tak. Rzeczywiście o wszystkim pomyśleliśmy, ale o tym nie. A niech to! Powinniśmy byli na to wpaść.

Gdy tylko wyszli i zostawili nas samych, powiedziałam do Maksa:

– Zostawiłam rodzicom kartkę, na której napisałam, gdzie poszliśmy. Jak nie wrócę, to na pewno ją znajdą i po nas przyjdą. Może wezwą policję.

– A jeśli twoja mama jest z nimi w zmowie? – mruknął Max, oglądając łańcuch.

– Nie, na pewno nie. Przecież czytałam wam, że dawała mi to coś nieświadomie – zaprotestowałam. – Poza tym nie zrobiłaby mi czegoś takiego.

– Musimy jakoś stąd uciec – mruknął Max i z całej siły szarpnął łańcuch, który jednak pozostał na miejscu. – Jeśli tu zostaniemy, to nie wiadomo, co mogą nam zrobić. Jaguara wykończyli, a Iv prawie zabili.

Zaczęłam przyglądać się kajdankom. Na filmach ludzie potrafią wybić sobie kciuk i wyjąć rękę. Taak… Muszę powiedzieć wam, że to bajeczki dla dzieci, bo nie da się wybić sobie kciuka. W każdym razie ani ja, ani Max, nie mogliśmy się uwolnić. Jedyne, co nam zostało, to siedzieć i czekać, gubiąc się w domysłach.

Spojrzałam na zegarek. Nie było ich już dobrą godzinę. Może w ogóle nie przyjdą? Ale przecież nie mogą nas tu trzymać jak więźniów!

W pewnym momencie Aki się ocknął. Takich przekleństw jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałam!

Aki pochodzi z Finlandii i zna język fiński, chociaż nigdy tam nie był. A najlepiej udaje mu się przeklinać po fińsku. Jeśli z tego wyjdziemy, to muszę go poprosić, żeby mnie nauczył. Fajnie brzmiały, tak dziwnie.

Teraz Aki usiłował wyrwać sobie ramię ze stawu, próbując zerwać albo przynajmniej nadwerężyć łańcuch. Niestety, nie udało mu się.

W końcu do naszego pokoju znowu przyszli tamci dwaj mężczyźni w kitlach. Musieli już czuć się pewniej, bo strażników zostawili za drzwiami.

– Widzę, że się obudziłeś – jeden z nich zagadnął Akiego. A w odpowiedzi Aki warknął. Tak, nie przesadzam – warknął.

Zupełnie jak wilk. Ma się te przyzwyczajenia, no nie? Max chodzi, prawie nie dotykając stopami ziemi, a Aki warczy. Chociaż jak na mój gust, to bardziej przydatna jest zdolność Maksa.

– Nie sądzicie, że powinniście coś nam wyjaśnić?! – spytałam, patrząc na nich wrogo.

– Szczerze? Nie – odpowiedział mi łysy. – Moglibyśmy was oskarżyć o wtargnięcie na teren prywatny i zaatakowanie naszego strażnika. Prawdopodobnie dostalibyście za to wyroki w zawieszeniu. Jednak nie zrobimy tego…

– A co? Wolicie nas wykończyć tak jak Jaguara? – spytał kpiąco Aki.

I właśnie w takim momencie człowiek ma ochotę mu przywalić. No powiedzcie, przecież on sam się prosi. Mógłby trochę pomyśleć, zanim coś powie.

– Nie – odpowiedział mu spokojnie tamten. – Jesteście dla nas zbyt cenni. Jeszcze nam się przydacie.

Aki znowu coś prychnął pod nosem.

– Jednak rzeczywiście możemy wam coś wyjaśnić – wtrącił się drugi mężczyzna. – Pewnie podejrzewaliście, że potraficie się zmieniać w wilki ot tak sobie, prawda? – dodał, patrząc na Maksa. – Niestety, musimy was rozczarować. To nie matka natura maczała w tym palce, tylko my.

– Siedemnaście lat temu – podjął opowieść łysy. – Wybraliśmy piętnaścioro noworodków, urodzonych mniej więcej w podobnym czasie, i zaaplikowaliśmy im naszego wirusa. Był to wirus grypy, ale miał zmieniony genotyp: dołączyliśmy do niego parę genów dość powszechnie występującego tu gatunku wilka i spowodowaliśmy ciekawe mutacje. Preparat wprowadzony do waszych organizmów zaczął dodatkowo mutować i łączyć się z waszym DNA. Potem co parę lat sprawdzaliśmy, jak wirus się rozwija.

– No a resztę już znacie – powiedział znowu drugi. – Umiecie się przemieniać, macie wyostrzony węch, słuch i wzrok. Ogólnie wszystkie zmysły. Jednak nie jesteście superbohaterami jak postacie z komiksów. Po prostu umiecie coś, czego nie umieją inni.

– Przecież to niemożliwe – przerwałam mu. – Nauka nie zna nawet całej mapy ludzkiego genomu, a wy usiłujecie nam wmówić, że zrobiliście coś takiego!

– Jeśli to jest według ciebie niemożliwe, to wyjaśnij mi, w jaki sposób twoi przyjaciele potrafią zamieniać się w wilki. Umiesz to wytłumaczyć?

Zamilkłam, wpatrując się w niego pełnym niedowierzania spojrzeniem. Przecież oni zrobili coś niesamowitego! Gdyby to opublikować, przeprowadzić odpowiednie badania, to kto wie… może nawet byłby za to Nobel!

– Co do ciebie – powiedział łysy, patrząc na mnie. – Testowaliśmy na tobie tylko pewną substancję pobudzającą pracę mózgu. Ale musimy nad nią jeszcze trochę popracować, trzeba zbyt długo czekać na efekty.

W tym momencie się wściekłam.

– Nie macie prawa! – krzyknęłam.

– No to co? – odpowiedział mi kpiąco.

Oni traktowali życie drugiego człowieka jak coś nieważnego! To straszne! Musimy się stąd wydostać. Nie wiadomo, do czego są zdolni!

– Co chcecie z nami zrobić? – spytał Max.

– Szczerze mówiąc, z wami nic. Jesteście częścią naszego doświadczenia, które cały czas trwa. Więc nie możemy, albo raczej nie chcemy na razie, by stało się wam coś złego – odpowiedział, patrząc na chłopców i akcentując „na razie”.

– A co do ciebie – dodał drugi, spoglądając na mnie. – To mamy już pewne plany.

– Nic jej nie zrobicie! – warknął Max i niespodziewanie zaatakował.

Złapał jednego z mężczyzn, tego łysego, za gardło, przyparł go do ściany, podnosząc kilka centymetrów do góry i zaczął dusić, tak mocno, że tamten aż zsiniał na twarzy. Ciekawe, czy gdyby ścisnął jeszcze mocniej, zmiażdżyłby mu krtań? Max jest bardzo silny, tylko że chyba nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Poza tym był wściekły, a człowiek w gniewie robi różne rzeczy…

Max pewnie udusiłby tamtego, ale drugi z nich miał… eee… jak to się nazywa? Aha, paralizator. I szybko go unieszkodliwił, tak samo jak Akiego, który też go zaatakował. Ponieważ ja miałam raczej małe pole do manewru z ręką przykutą do łóżka, to nie zostałam ogłuszona.

Mężczyźni podeszli do obu chłopców i skrócili specjalnymi kluczykami łańcuchy, a także przypięli ich nadgarstki dodatkowymi kajdankami. Chcieli mieć całkowitą pewność, że obaj nie będą mogli podnieść się z łóżek, nawet jak już się ockną.

Spojrzałam na nich przerażona.

– Co im zrobiliście? – spytałam.

– Tylko ogłuszyliśmy – odparł ten, którego zaatakował Max. Dzięki Maksowi przez najbliższe pół roku chyba nie będzie mógł śpiewać. Całe gardło miał czerwone.

– Co chcecie mi zrobić? – krzyknęłam, już obawiając się tego, co usłyszę.

– Pomyśleliśmy, że jeszcze nigdy nie testowaliśmy naszego wirusa na osobach dorosłych – powiedział ten drugi. – Co prawda ty nie jesteś całkiem dorosła, ale nie szkodzi…

– Jest tylko jeden problem – dodał gruby. – Starsze, chociażby o miesiąc, noworodki przeważnie umierały od tego wirusa, więc nie wiemy do końca, jak zareaguje twój organizm.

– To pogwałcenie moich konstytucyjnych praw! – krzyknęłam przerażona.

Oni nie mogą mi tego zrobić!!!

– Sądzisz, że przejmujemy się tu czymś takim jak konstytucja?

– Nie zgadzam się!!! – krzyknęłam histerycznie.

– Twój głos nie ma żadnego znaczenia – usłyszałam w odpowiedzi.

Potem obaj mężczyźni skierowali się do wyjścia.

– Zaraz wrócimy – dodał jeszcze ochrypłym głosem łysy. – Musimy iść po strzykawkę.

Matko! Zamierzali podać mi coś, co prawdopodobnie mnie uśmierci!!! Nie mogą tego zrobić! Ja nie chcę umierać! Jeszcze nie teraz!!! Przecież całe życie przede mną! Nawet nie zaczęłam jeszcze na dobre chodzić z Maksem! Poza tym, co z moimi planami?! Wiem, że to głupie, ale ja naprawdę wiązałam z Maksem moje plany na przyszłość. Może nawet za parę lat wyszłabym za niego za mąż! A oni chcą to tak po prostu przekreślić?! Po moim trupie!!! Zaraz, co ja mówię? Po jakim trupie? Wszystko już mi się miesza…

Zaczęłam gorączkowo myśleć. Muszę się stąd jakoś wydostać. Tylko jak???

Wiem, obudzę Maksa. Tak! To dobry pomysł! Zaczęłam gorączkowo szeptać:

– Max! Max! Obudź się!!! Max! Musimy uciekać! Aki! Oni zaraz tu przyjdą! Obudźcie się! Sama nie dam rady ich powstrzymać! Max!!!

Jednak oni nie reagowali. Ten paralizator był naprawdę skuteczny. Przysięgłam sobie, że jeśli jakimś cudem wyjdę z tego cało, kupię sobie coś takiego. Tak na wszelki wypadek…

Wcześniej uznałam, że za żadne skarby nie wybiłabym sobie kciuka, ale teraz próbowałam. Naprawdę próbowałam, jednak trzymał się okropnie mocno. Ciągnęłam, pchałam, a on nic!

Podejrzewam, że trzeba może nim o cos uderzyć, żeby wyskoczył. Robiłam, co mogłam, poobcierałam sobie całą rękę, ale nie udało mi się uwolnić. Próbowałam nawet rozwalić metalową ramę łóżka, ale jedynym efektem była obolała od kopania noga. A dawałam z siebie wszystko!

Nagle usłyszałam kroki na korytarzu. O nie!!! To oni!!! Idą tu!!! Znowu spróbowałam wyszarpnąć rękę i zawołałam rozpaczliwie:

– Max!!!

Ale ani ja się nie uwolniłam, ani Max się nie obudził…

Загрузка...