Jedźmy do mnie – mruknął Max, gdy śmigłowiec zniknął za horyzontem.
Wsiedliśmy w milczeniu na motocykle i ruszyliśmy. Nie jechaliśmy tak szybko jak przedtem. Teraz już nigdzie nam się nie spieszyło.
Na miejscu przywitała nas kobieta, która mogła być tylko matką Maksa. Wygląda zupełnie tak jak on, no może Max ma ostrzejsze rysy. A reszta? Ten sam uśmiech, te same szmaragdy zamiast oczu i ta sama zmarszczka pomiędzy brwiami.
– Dzień dobry – zawołała do nas i uśmiechnęła się. Mrugnęła do Akiego, który zaraz skierował się do kuchni (zupełnie, jakby tu mieszkał), a do mnie powiedziała:
– Ty musisz być Margo, prawda? Max wiele mi o tobie opowiadał.
Przez chwilę rozmawiałyśmy o mnie i Maksie (co było bardzo zawstydzające), ale na szczęście Max nam przerwał, mówiąc:
– Co robisz w domu? Mówiłaś, że jedziesz do ciotki Mary.
– Bo jadę – odpowiedziała wesoło jego mama. – Wróciłam tylko po tę książkę, którą chciała ode mnie pożyczyć. Już znikam, spokojnie.
Na koniec zaśmiała się, potargała mu włosy, a do mnie powiedziała:
– Wpadaj zawsze, kiedy tylko będziesz miała na to ochotę. Do widzenia.
– Do widzenia pani – odpowiedziałam, patrząc, jak wychodzi. – Masz bardzo miłą mamę – zwróciłam się do Maksa.
– Och, tak – mruknął zakłopotany. – Myślałem, że jej nie będzie.
– Jest wspaniała – powiedziałam i uśmiechnęłam się do niego. Max zaprowadził nas do swojego pokoju. Jeszcze nigdy tu nie byłam. Prawdopodobnie w innej sytuacji rozglądałabym się ciekawie dookoła i usiłowałabym zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Ale w tym momencie niewiele to mnie w ogóle obchodziło. Jedyne, co zapamiętałam, to zielona narzuta na łóżku, plakat zespołu Metallica na ścianie i gitara elektryczna oparta o szafę.
– Jak sądzicie, co Ivette miała na myśli? – spytałam gdy już usiedliśmy.
– Nie wiem – stwierdził Aki. – Ale mówiła, że to ludzie stamtąd ją potrącili.
– Ale o co jej chodziło? – wciąż niczego nie rozumiałam.
– Chyba o to – mruknął Max – że odpowiedzi na nasze pytania są w zasięgu ręki. Tylko że dobrze strzeżone.
– Iv czegoś się dowiedziała, a oni próbowali się jej pozbyć, tak jak Jaguara – powiedział Aki. – Tylko kim są ci oni?
– Tego spróbujemy się jakoś dowiedzieć – mruknął Max i wszyscy zamilkliśmy.
W końcu się odezwałam:
– Ivette włamała się do ich plików przez modem, ale widać bardzo szybko ją namierzyli.
– Tylko do czyich plików? – spytał Max.
– Wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? – przerwał nam Aki. – To, co Iv powiedziała. Że oni nam to zrobili, że nie byliśmy tacy od urodzenia. Nie mogę w to uwierzyć! Kto mógł nam coś takiego zrobić!
– Ale przecież nie można zrobić czegoś takiego – wypowiedziałam głośno swoje wątpliwości. – To jest przecież niemożliwe, żeby człowiek mógł sam z siebie zamieniać się w wilka.
– W takim razie, jak wyjaśnisz to, co robimy od siedemnastu lat? – spytał kąśliwie Aki.
– Ale to nie jest możliwe – upierałam się. – Bądźmy szczerzy, może w filmie fantasy tak, ale nie w prawdziwym życiu. Mogłabym jeszcze zrozumieć, jeśli bylibyście tacy od urodzenia, ale to, co mówi Iv, nie trzyma się kupy.
– Sądzisz, że Ivette kłamie? – spytał wściekły Aki.
– Nie – warknęłam. – Mówię tylko to, co myślę! Według mnie, nie jest możliwe, żeby człowiek zamieniał się w wilkołaka. Czy ty czasem słuchasz tego, co mówią nauczyciele na lekcjach biologii? Coś takiego musiałoby być związane z inżynierią genetyczną. A z tego, co wiem, nie można zmienić genotypu człowieka w każdej jego komórce. To jest po prostu niemożliwe!
Gdy umilkłam dla zaczerpnięcia tchu (bo wyrzucając z siebie to wszystko w ogóle nie oddychałam), zerknęłam wrogo na Akiego. Już nie wyglądał na złego. Patrzył na mnie uważnie.
– Lubisz biologię? – spytał.
– Tak – odparłam zdziwiona. – To znaczy widok krwi jest trochę obrzydliwy, ale lubię. A co to ma…
– Więc zastanów się przez moment i pomyśl, czy na pewno nie można zmienić genotypu człowieka.
Max taktownie nie wtrącał się w naszą sprzeczkę i też teraz zaciekawiony patrzył na Akiego.
– Według mnie nie można tego zrobić – odpowiedziałam po chwili.
– A według średniowiecznego lekarza nie było czegoś takiego jak bakterie – powiedział. – Może ty uważasz, że nie można tego zrobić, ale ktoś najwyraźniej myśli inaczej.
– Nie można doprowadzić do mutacji genów we wszystkich komórkach – spróbowałam jeszcze raz. – Tego nikt by nie przeżył.
– Jezu! Margo, czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – spytał znowu zdenerwowany Aki. – Usiłuję ci wyjaśnić, że medycyna cały czas porusza się do przodu! Ludzie klonują zwierzęta, tworzą modyfikowane genetycznie warzywa i owoce! A ty nadal uważasz, że nie udałoby się zmienić w ten sposób człowieka?
– Według mnie to niemożliwe – mruknęłam pod nosem. – Ale załóżmy, że masz rację! – szybko przerwałam jego kolejny wybuch. – To co dalej?
– Jeżeli cała genetyka w jakikolwiek sposób łączy się z medycyną, to znaczy, że odpowiedzi na nasze pytania powinniśmy szukać w szpitalu, prawda? – odezwał się w końcu Max.
– I właśnie o to mi chodziło! – wykrzyknął z ulgą Aki.
– Uważacie, że po prostu wejdziecie sobie do szpitala i zażądacie swoich kart? Nie dadzą ich wam – sprowadziłam ich na ziemię.
– W takim razie się włamiemy – powiedział Aki.
– Zgłupiałeś?! – tym razem to ja wykrzyknęłam. – Nie zgadzam się!
– To z nami nie idź – mruknął Aki.
– Złapią was! Max, ty nie pójdziesz, prawda? – spytałam, patrząc na niego przenikliwie.
Biedny, znalazł się teraz pod ostrzałem z dwóch stron. Z jednej ja żądam, żeby czegoś nie robił, a z drugiej jego najlepszy kumpel domaga się czegoś przeciwnego. Powinien wybrać mnie, prawda?
Spojrzałam na niego ostro.
– W zasadzie… – zaczął – uważam, że wszyscy powinniśmy się nad tym zastanowić. Włamanie może być rzeczywiście dość ryzykowne. Ale moglibyśmy wejść tam w biały dzień i jakoś dostać się do archiwum. Według mnie byłoby to lepsze wyjście. Oczywiście musimy wszystko przedyskutować z resztą.
– Że co?! – spytałam.
Jedno można powiedzieć o Maksie: pantoflarzem to on na pewno nie jest…
– Doskonale! – ucieszył się Aki i spojrzał na mnie, jakby już wygrał.
Jeszcze czego. Nie pozwolę Maksowi samemu narażać się bez potrzeby. Albo pójdą ze mną, albo nie pójdą w ogóle!
– Chcesz zaprzepaścić dzieło Ivette? – spytał mnie Aki. – Spójrz, ile dla nas poświęciła, a przecież nie jest jedną z nas. Ryzykowała własne życie. Wiedziała, że to niebezpieczne, że oni są bezwzględni. A mimo to nie poddała się! Musimy ją pomścić!
– Idę z wami – mruknęłam zrezygnowana.
– No, nie wiem, czy to jest dobry pomysł – powiedział niepewnie Max.
Aki, muszę to przyznać, potrafi człowieka przekonać. Ta gadka o poświęceniu Iv była naprawdę niezła. Chociaż z tego, co wiem, to raczej nie kierowały nią altruistyczne pobudki. Robiła to wszystko tylko po to, żeby Aki ją wreszcie zauważył. No i mimo że wszystko skończyło się dla niej pechowo, to jednak dopięła swego. Trzeba jej to przyznać.
– Za tydzień w sobotę pełnia – przerwał moje rozmyślania Aki. – Podejmiemy wtedy wspólną decyzję.
– Poinformuję innych – powiedział Max.
Chwilę siedzieliśmy w ciszy. Zastanawiałam się właśnie nad tym, czy też mogę przyjść na to ich spotkanie, kiedy usłyszałam:
– Jeśli chcesz, to możesz przyjść – powiedział Aki, patrząc mi prosto w oczy.
Wreszcie zobaczę, jak naprawdę wyglądają te ich tajemnicze spotkania. Kiedy wpadłam na nie poprzednio, to za bardzo się nie cieszyli. Można nawet powiedzieć, że nieźle ich przestraszyłam. A teraz, proszę: mam oficjalne pozwolenie.
Max odwiózł mnie do domu, gdzie zostałam szczegółowo przepytana przez mamę o zdrowie Ivette.
Może Aki ma rację. Jeśli nawet wpakujemy się w kłopoty, to powinniśmy to zrobić dla Ivette. Ona wierzyła w prawdę. A ja? To wszystko wydaje mi się takie nierzeczywiste…
Gdy wreszcie mama dała mi święty spokój, poszłam do naszej domowej biblioteki, żeby poszukać czegoś na temat genetyki i DNA. Nawet nie musiałam długo szukać. W końcu u mnie w domu od zawsze ktoś się zajmował czymś związanym z biologią lub medycyną.
Wyciągnęłam pierwszy z brzegu tom i przeczytałam:
Znamy około sześciu tysięcy chorób spowodowanych uszkodzeniem pojedynczych genów. Współczesna terapia genowa polega na zastąpieniu wadliwego genu jego prawidłową kopią lub wprowadzeniu do genomu nowej, niezmutowanej kopii. Najpoważniejszym problemem terapii genowej jest sposób dostarczenia genów do komórek pacjentów. Do tego celu wykorzystywane są między innymi wirusy z wbudowanymi prawidłowymi ludzkimi genami. Niektóre próby terapii genowej zakończyły się pomyślnie, inne tragicznie, ponieważ trudno jest przewidzieć reakcję organizmu na wirusa. Terapia genowa może dotyczyć wybranych somatycznych komórek chorego, jak również gamet i zygot. W wielu krajach terapia genowa komórek rozrodczych jest prawnie zabroniona.
Jednak to niczego nie wyjaśniało. Dobra, zgodzę się teraz, że mieszanie w genach jest możliwe. Ale tylko na etapie komórkowym! Dziecka nie dałoby się tak… przeprogramować! To jest niemożliwe!
Gryzłam się tym przez cały dzień, usiłując zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi. Oczywiście nie doszłam do niczego odkrywczego.
Poza tym brakuje mi Ivette. Nie mogę się dodzwonić do jej mamy, bo komórka pani Reno nie odpowiada. Nawet nie wiem, do jakiego szpitala zabrali Iv. Poza tym ta pielęgniarka, która wsiadła z nią do śmigłowca, zupełnie mi się nie podoba. Iv nie histeryzowałaby z powodu byle głupstwa. Z tą pielęgniarką rzeczywiście coś musiało być nie tak. Tylko co?
Szkoda, że Iv nie zdążyła nam powiedzieć, kto ją potrącił? To ułatwiłoby sprawę.
W następny weekend wypadała pełnia i kolejne zebranie wilków. Co prawda zostałam na nie zaproszona, ale dość niechętnie. Inne wilki, poza Maksem i Akim, nie do końca mi wierzyły. I nie dziwię się im. Gdyby ktoś odkrył, kim naprawdę są, to pewnie byłaby z tego niezła afera. A tak mają przynajmniej spokój – to znaczy mieli, dopóki nie pojawiłam się ja, Ivette i ten przeklęty Jaguar. A… no tak, nie należy źle się wyrażać o zmarłym.
Max postanowił, że pójdziemy tam normalnie. To znaczy on jako Max, a ja jako… ja. Miał więc po mnie przyjść pod postacią człowieka, a nie wilka. Pewnie sądził, że w innym przypadku będę się czuła nieswojo w jego obecności.
Może też peszyło go to, że będzie się musiał przy mnie zamieniać z powrotem w człowieka? W końcu wtedy nie miałby niczego na sobie…
Tak, ja też bym się chyba wstydziła zrobić coś takiego przy nim…
Róże naprawdę przeszkadzają w schodzeniu po pergoli. Ciągle się o nie kaleczę i je łamię. Jak tak dalej pójdzie, to wszystkie zniszczę. A szkoda by ich było. Wiąże się z nimi bardzo dużo miłych wspomnień, na przykład to, kiedy Max spytał mnie, czy chcę z nim chodzić…
Ach…!
Byłam gdzieś tak w połowie drogi na dół, gdy drewniany szczebel, na którym właśnie stałam, złamał się pod moim ciężarem. Ponieważ straciłam oparcie dla nóg, zawisłam na samych rękach. Taak, tylko że to było trochę bolesne, bo zacisnęłam dłonie na różach owiniętych wokół szczebla. A jak wiadomo: nie ma róży bez kolców.
Choroba, to boli!!!
Właśnie usiłowałam znaleźć oparcie dla stóp, gdy pękł także szczebel, na którym wisiałam. Jedyne, co zdołałam powiedzieć, to było:
– O, chol… – i już leżałam na ziemi.
Ja to mam pecha. Od ziemi dzieliły mnie raptem dwa metry, ale i tak upadek był dość bolesny. Poleciałam na nogi, a potem wyrżnęłam siedzeniem w glebę. Nie będę teraz mogła usiąść przez tydzień! O matko! moja pupa!!!
Właśnie podnosiłam się na nogi, gdy od tyłu podszedł do mnie Max.
– Nic ci się nie stało? – spytał cicho.
Aż podskoczyłam. Jak ja kocham to jego skradanie, o rany…
Fajnie, na dodatek widział, jaka ze mnie niezdara. Teraz pewnie sobie pomyśli, że nie potrafię zrobić nawet czegoś tak prostego jak zejście po pergoli. Oby tylko mnie nie odesłał do domu. No, bo jeśli stwierdzi, że nie nadaję się do tej „misji” i nie warto mnie nawet zabierać na zebranie? Chybaby mi tego nie zrobił?
– Nie, nic – odpowiedziałam, otrzepując spodnie z ziemi. Może uda, że tego nie zauważył? Proooszę…
– Jak ty to zrobiłaś? – spytał, usiłując powstrzymać uśmiech. Ech… bez komentarza.
– Najpierw załamał się szczebel, na którym stałam, a potem ten, którego zdążyłam się złapać – odpowiedziałam lekko obrażonym tonem.
Spojrzałam na swoje podrapane dłonie. Czemu ja mam takie szczęście do wypadków, na dodatek do takich, po których zostają wyraźne ślady? Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce będę wyglądać jak narzeczona Frankensteina.
Będę je musiała potem opatrzyć.
– No dobra – mruknął. – Chodźmy, bo jeszcze twoi rodzice nas usłyszą.
W jakąś godzinę dotarliśmy na miejsce. Ta polana musi być bardzo głęboko w lesie. A może po prostu wolno szliśmy, bo się wlokłam? Max, wiadomo, chodzi strasznie szybko i w ogóle się nie potyka o te przeklęte korzenie, a ja… ja ze dwadzieścia razy tego wieczoru o mało się nie zabiłam. Aż człowiekowi brakuje słów…
Rany, cała się zasapałam. Okropnie szybko się męczę.
Poza tym las nadal mnie przeraża. Nie wiem, to chyba jednak jest jakaś fobia. No, bo przecież już nie mam się czego bać, prawda? Tymczasem dziwne odgłosy, szum drzew, no i te egipskie ciemności sprawiają, że nie czuję się zbyt pewnie.
Dobrze, że Max idzie przy mnie. Sama nie weszłabym do lasu. Jeszcze znowu trafiłabym na jakiegoś psychopatę pokroju Jaguara…
Przy ognisku siedzieli już prawie wszyscy. Hm, jak zauważyłam, tylko ja i Max byliśmy normalnie ubrani. To znaczy, że reszta przyszła tu pod postacią wilków. Fajnie, znowu się wyróżniam z tłumu. To jakieś przekleństwo.
Usiedliśmy na zwalonym pniu (tak, nie musicie pytać – siedzenie bolało!). Podobne pnie były rozmieszczone na polanie tak, żeby wszyscy mogli siedzieć w kręgu wokół ogniska.
– Słuchajcie – zaczął Aki. Chyba jest tu przywódcą. Ha, kto by pomyślał. – Przyszliśmy tu, żeby porozmawiać o tym, co możemy zrobić. Ivette odkryła coś związanego z nami. Nie zdążyła powiedzieć co, bo wywieźli ją do Nowego Jorku. Wiemy jednak od niej, że wypadek Jaguara wcale nie był wypadkiem, a my nie jesteśmy wilkami od urodzenia.
W tym momencie po polanie przebiegła fala szeptów i pytań. Nikt nie mógł uwierzyć w to, co powiedział Aki. Zresztą wcale im się nie dziwię.
– Ivette uważa, że ktoś nam to zrobił? Skąd możemy wiedzieć, że mówi prawdę? – spytała jakaś dziewczyna. – Poza tym nikomu nie można zrobić czegoś takiego. To jest technicznie i medycznie niemożliwe.
Jakbym słyszała samą siebie.
– Tak właśnie uważa – stwierdził stanowczo Aki. – Słuchajcie. Możemy się tego dowiedzieć…
– Jak? – przerwała mu znowu ta sama dziewczyna, patrząc na niego krytycznie.
Chyba ją polubię. Zaraz, czy to nie ona była na randce z Akim wtedy, kiedy ich po raz pierwszy spotkałam? Tak! To ona! A wtedy wydawała mi się taka wredna…
– Zaraz do tego dojdę – powiedział wściekły. – Oczywiście jeżeli będziesz na tyle miła i się zamkniesz.
Dziewczyna umilkła. Ach, ta siła przekonywania Akiego, no nie? Ta jego delikatna perswazja.
– Słuchajcie – poprosił i pokrótce opowiedział zebranym o naszych podejrzeniach, że wszystko jest związane z inżynierią genetyczną i miejscowym szpitalem. – Przypomnijcie sobie teraz. Czy kiedykolwiek byliście w szpitalu? Odpowiadajcie po kolei.
– Jak byłem mały, to oparzyłem się w rękę – zaczął jakiś chłopak.
Zaraz po nim nastąpił szereg wyznań o drobnych wypadkach, a także obowiązkowych szczepieniach.
– Czyli wychodzi na to, że każde z nas było kiedyś w szpitalu – podsumował Aki. – Dobrze by było, gdybyśmy zobaczyli nasze karty.
– A czy one nie są tajne? – spytał Mark (to od niego wszystko się zaczęło i od tego, że był taką słabą wymówką dla Maksa! To jego wina, że nie mogę teraz siedzieć i się kręcę!).
– No to co? Jakoś do nich dotrzemy – powiedział spokojnie Aki. – Musimy dostać się do archiwum. Mark, ty zrobisz spis wszystkich chorób i obrażeń, jakie kiedykolwiek miało każde z nas. Dzięki temu będziemy wiedzieć, czego szukać.
– Dobra, ale jak to zrobimy? Włamanie? – przerwał mu Mark.
Matko! Ta rozmowa tak długo już trwa, a ja mam ochotę tylko na to, by usiąść na worku lodu. Litości… Co chwila zmieniam pozycję, ale to w ogóle nie pomaga.
– O co chodzi? – szepnął cicho Max i ledwo powstrzymał uśmiech. – Coś cię boli?
A niech to! Zauważył, a mógł przecież udać, że tego nie widzi.
– Trochę, ale wytrzymam – mruknęłam, wściekła, w odpowiedzi.
I to ja jestem złośliwa? Bo zaczynam mieć poważne wątpliwości…
– Właśnie nad tym musimy się teraz zastanowić – odpowiedział głośno Aki, zwracając się w naszą stronę.
– Pokaż ręce – poprosił mnie szeptem Max.
Ostrożnie podałam mu podrapane dłonie, nie za bardzo rozumiejąc, o co chodzi.
– Hej! – krzyknął głośno Max i wstał, ciągnąc mnie za sobą. – Mam pomysł!
– Jaki? – spytał zaciekawiony Aki.
Wszyscy zaczęli na nas patrzeć, czekając na wyjaśnienie, do czego zmierza Max.
– Margo podrapała się o róże i ma teraz mnóstwo kolców w dłoniach. To doskonały pretekst, żeby wejść jutro do szpitala i się w nim trochę porozglądać. W razie czego możemy powiedzieć prawdę, że przyszliśmy z przyjaciółką.
– To świetny pomysł! – podchwycił Aki. – Tylko musimy teraz wybrać skład, w jakim pójdziemy. Góra trzy, cztery osoby. Proponuję, żebyśmy zagłosowali.
Wynik głosowania był prosty: ja (bo muszę), Max (bo powiedziałam, że bez niego nie idę) i Aki wytypowany przez innych. Wezmę jutro udział w nielegalnym przeglądaniu kart szpitalnych. Super…
W zasadzie to na tym całe zebranie się skończyło. Chwilę później rozeszliśmy się do domów.
To naprawdę niesamowite, jak oni zamieniają się w wilki. Po prostu powoli zaczyna im rosnąć futro, a twarze się wydłużają, rosną zęby, a uszy przesuwają się w górę. Odkryłam też, że od koloru włosów zależy kolor futra. Max ma jasne włosy, więc jest srebrnym wilkiem, Aki ma czarne, więc jego futro też jest czarne. Fantastyczne, prawda? Szkoda, że żadne z nich nie ma rudych włosów…
Gdy szliśmy z Maksem, spytałam go o coś, co mnie już od dawna nurtowało:
– Czy jak się zamieniasz, to cię to nie boli? To znaczy, czy coś czujesz?
Myślałam, że może nie będzie chciał o tym mówić, ale o dziwo powiedział:
– Nie. Właściwie nic nie czuję. No, może lekki chrzęst, kiedy przesuwają się albo wydłużają kości. Ale tak… to w ogóle nie boli.
– A zęby? Wyrastają ci jakby od nowa. To też nie boli? – nie mogłam uwierzyć. – Jak mi wyrastały zęby po mleczakach, to cała aż się skręcałam.
– No, może trochę – przyznał. – Ale to się tak szybko dzieje, że nawet nie masz czasu się zastanowić.
Max najwyraźniej uważa, że zna mnie już na tyle dobrze, że nie musi niczego przede mną ukrywać. Kocham go, wiecie?
I odprowadził mnie do domu, bo sama oczywiście za nic bym nie trafiła. Jest opiekuńczy, szczery i czuły, czy można chcieć czegoś więcej? To znaczy, mógłby nie być wilkołakiem, ale trudno.
No, tak!… Tylko jak wejdę po pergoli. Szczerze przyznam, nie mam już do niej zaufania. Wcale nie jest taka solidna, na jaką wyglądała.
– Jak będziesz wchodzić, to idź przy krawędzi. Wtedy szczeble nie powinny pęknąć – przerwał moje wahania Max.
– Co? A, tak – odpowiedziałam niezbyt przytomnie. Pożegnałam się z nim (pocałowaliśmy się!) i podeszłam do pergoli. Mój pokój znajduje się strasznie wysoko! Pierwsze piętro to nie byle co.
Zaczęłam się wspinać, chociaż duszę miałam na ramieniu, poza tym bolały mnie dłonie. Tak jak radził Max, wspinałam się tuż przy krawędzi. Ciekawe, czy sobie poszedł, czy też stoi, pilnując, bym nie zleciała i nie skręciła sobie karku?
Na szczęście w końcu dotarłam do barierki i przeszłam przez nią, stając bezpiecznie na balkonie.
Wyjrzałam.
Krzaki obok furtki lekko się poruszały. To znaczy, że Max czekał. Miło wiedzieć.
Spuściłam głowę i spojrzałam na ziemię. Mnóstwo róż straciło dzisiaj życie… Trawnik pod moim oknem wyglądał jak pole bitwy. Wierzcie mi. Cały jest zawalony powyrywanymi kwiatami i kawałkami szczebli.
Ale jak ja wytłumaczę rodzicom te zniszczenia?
Taak… zerknęłam na swoje ręce. I wiecie co? Wyglądają okropnie. Max co prawda powiedział, żebym ich nie ruszała, ale bez przesady. Trochę kolców wyjmę. Przecież nie będę mogła nic robić takimi rękami.