2

– Spróbujmy się dowiedzieć, co z tamtymi – powiedziała Shira. – I poinformujmy ich, jak daleko sami dotarliśmy.

Wszyscy uznali, że to bardzo dobry pomysł, i Oko Nocy natychmiast zaczął telefonować.

W eterze panowała jednak cisza. Nie wydobyli z aparatu nawet najmniejszego trzasku. W ogóle nic.

– Znajdujemy się poza zasięgiem ich odbiorników – stwierdził Marco. – No, a co z grupą Rama? Może z nimi się porozumiemy?

Tym razem słychać było więcej, ale też nic poza trzaskami i jakimś dalekim, przejmującym wizgiem.

– No to jesteśmy w izolacji – powiedział Oko Nocy głucho. – Zresztą, czy można się było spodziewać czego innego?

Przygnębieni odłożyli nadajniki.

Wiatr przelatywał koło nich ze złowieszczym szumem.

– Robi się coraz chłodniej, jakby się zanosiło na śnieg – powiedział Marco.

Shira i Mar mu przytaknęli, Oko Nocy jednak urodził się w Królestwie Światła i w ogóle nic nie wiedział na temat śniegu. Jedyne, co teraz odczuwał, to dojmujące zimno, przenikające do szpiku kości; przez krótką chwilę zapragnął nawet znaleźć się w ciepłym Królestwie Światła, w indiańskim obozowisku. Zatęsknił za rodzinną wspólnotą ludzi zgromadzonych wokół ognia, za tym, by poczuć znowu w sercu ten szczególny żar, jaki daje troska o innych, o całe plemię.

Chociaż tutaj też nie był sam, jednym z najpiękniejszych uczuć, jakie w życiu poznał, była więź łącząca go z przyjaciółmi, z którymi teraz znajdował się na tych mrocznych pustkowiach. Z Markiem, Shirą i Marem oraz ze wszystkimi, którzy czekają na nich w pojazdach Madragów.

Oko Nocy nie wiedział bowiem, że większość uczestników ekspedycji wkrótce w jednym z pojazdów wyruszy do domu. Pojęcia nie miał, że J1 niedługo zabierze Chora i Sassę, i Heikego, a także Joriego, Armasa i Yorimoto i opuści Góry Czarne. Dwa wilki oraz uwolnieni jeńcy będą z nimi, kiedy nadejdzie czas przełomu. Kiro i Sol już teraz znajdowali się w drodze ku Ciemności, skąd następnie skierują się do Królestwa Światła, zabierając ze świata baśni i przygody tych, którzy byli tutaj więzieni.

Wszystko to pozostawało tajemnicą dla grupy wędrującej bez celu i żadnej dokładniejszej informacji.

Oko Nocy miał jednak wrażenie, że ów nieustanny, porywisty wiatr przynosi im zapowiedź zbliżającego się zła. Wydawało mu się to głupie, ale za nic nie mógł się pozbyć przykrego uczucia.

Tutaj, na górze, skaliste podłoże pokrywał jakiś mech. Dziwaczny jak na mech, sprawiał beznadziejne, żałosne wrażenie, czepiał się rozpaczliwie nieurodzajnej skały, która naprawdę nie mogła go wykarmić.

Oko Nocy pochylił się i pogłaskał rośliny, jakby chciał im dodać odwagi i siły, nie zdając sobie z tego sprawy, sam tym sposobem odbudowywał własną siłę, która miała mu się bardzo przydać w dalszej wędrówce.

– Musimy przejść przez tamten pasaż – powiedział Marco, wskazując ręką, który pasaż ma na myśli. – Nie wygląda on wprawdzie specjalnie zachęcająco, ale mam wrażenie, jakby z jakiegoś powodu na nas czekał.

Wszyscy odczuwali to samo, to przejście mogło się okazać groźne.

Kiedy dotarli do rozpadliny, będącej jedynym wyjściem stąd, jeśli nie chcieli się wspinać po sterczących ostro w górę szczytach, zaczęli się domyślać, o co w tym wszystkim chodzi. Żałosny szept wiatru narastał do potężnego wycia. Żeby się w ogóle nawzajem słyszeć, musieli wrzeszczeć ile sił w płucach.

I nagle Shira została porwana w głąb pasażu. Wsysający wicher unosił jej lekkie, kruche ciało niczym jesienny liść, biedaczka zrozpaczona wzywała pomocy.

Mar bez zastanowienia również dał się ponieść wiatrowi, to jedyne, co mógł zrobić, żeby znaleźć się znowu obok ukochanej. Marco i Oko Nocy stali, trzymając się z całych sił nierównej skały.

– Oni są duchami – powiedział Marco. – Dają sobie radę lepiej niż my w podobnej sytuacji. Spójrz, Mar chwycił Shirę, razem będą silniejsi.

Mar zdołał się złapać skalnego występu w głębi pasażu. Ale przede wszystkim starał się trzymać przy sobie Shirę, w końcu ona też znalazła jakiś punkt oparcia. I oboje powoli, bardzo ostrożnie, zaczęli się zbliżać do Marca i Oka Nocy. Nareszcie Marco mógł wyciągnąć do nich rękę przez sterczącą tu nagą skałę i znowu byli wszyscy razem.

– Przejście tędy wydaje mi się śmiertelnie niebezpieczne! – zawołał Mar. – To chyba gdzieś tutaj bierze początek ten wir, który tak wielu wciągnął do wnętrza Gór Czarnych.

– Możliwe – odparł Marco, ale w jego głosie brzmiało powątpiewanie. – Nie natrafiliśmy na niego nigdy podczas długiej, spiralnej, jak to określaliście, wędrówki w stronę gór. Czy ten wir nie ogranicza się tylko do zewnętrznych okolic Gór Śmierci?

Mar wskazał na złowrogi, wsysający prąd powietrza.

– On w niektórych okolicach schodzi pod ziemię, widzieliśmy, że znika w przerażającej dziurze.

Marco skinął głową.

– Tak. Tak to może być. Ta wsysająca siła może się znajdować pod ziemią. Gdzieś dalej znowu się wyłania na powierzchnię i wciąga dosłownie wszystko, co się pojawi w okolicy. Nie chcę oglądać tej dziury. Chodźcie, znajdziemy inną drogę!

Zrobiło się straszne zamieszanie, bo nagle Shira o mało znowu nie została porwana. Wszyscy rzucili się na pomoc, a kiedy ponownie znalazła się na bezpiecznym gruncie, pospiesznie odeszli od groźnego pasażu; mieli zamiar nieco dalej szukać innej drogi, tym razem z lewej strony.

Zrobili ledwie parę kroków, gdy zobaczyli, że z ziemi wydobywa się para niczym z gorącego źródła.

Nagle uświadomili sobie, jak bardzo są zmęczeni, jak przemarzli i zgłodnieli. Od ostatniego posiłku minęło wiele czasu. Pomyśleli więc to samo: Zatrzymajmy się na chwilę, pozwólmy odpocząć zmęczonym nogom, ogrzejmy skórę, dajmy jeść wygłodniałym ciałom.

W pobliżu oparów było bardzo ładnie, ziemię pokrywał wyjątkowo miękki mech. Cała czwórka usiadła i zabrali się do jedzenia.

Trudno powiedzieć, co się stało, ale nie minęło kilka minut i pogrążyli się w głębokim śnie.

Opary unosiły się wokół nich lekkie i delikatne, przepływały ponad uśpionymi ciałami, pieściły ich twarze, przenikały w skórę, do ust i do nosów.

Wszystko wokół jakby zastygło w oczekiwaniu.

Ludzie spali.

Snem głębokim jak śmierć…


Marco coś słyszał. Gdzieś w oddali dzwonił mały dzwoneczek. Natrętnie, niecierpliwie.

Jakie ciężkie jest jego ciało! Nie był w stanie poruszyć nawet palcem.

A dzwonek dzwonił i dzwonił. Powieki ciążyły jak z ołowiu.

Chciałbym po prostu umrzeć, myślał Marco. Zostawcie mnie w spokoju!

W jego znieczulonym mózgu pojawiła się jednak jakaś myśl i z trudem starała się przedostać do świadomości:

To dzwoni telefon w mojej kieszeni. Trzeba odebrać, zanim przestanie!

Nie mam siły. Nie chcę.

Owszem, chcę, tylko ręka mnie nie słucha. Gdzie ja jestem? Dlaczego ktoś chce ze mną rozmawiać?

Zebrał całą siłę woli i otworzył oczy, równocześnie ręka ujęła aparat. Wykrztusił coś bełkotliwego i usłyszał czyjś szept.

Dzwonił Armas. Jego słowa brzmiały groźnie.

To, co działo się w pobliżu księcia Czarnych Sal, było jednak chyba jeszcze gorsze. W półmroku zobaczył swoich przyjaciół, Oko Nocy, Shirę i Mara, wszyscy leżeli na ziemi jak nieżywi.

To te opary, pomyślał przerażony i nie przerywając rozmowy z Armasem, starał się odciągnąć na bok Shirę. Kopnął Mara, a potem Oko Nocy, mocno, brutalnie, musiał ich przecież za wszelką cenę obudzić.

Shira powoli doszła do siebie i spostrzegła zagrożenie, pomogła Marcowi odciągnąć pozostałych od zdradzieckiego, rozkosznego ciepła.

Niebywale silny Mar ocknął się niemal natychmiast, natomiast wszystko wskazywało na to, że Oko Nocy jest chyba stracony. Był przecież delikatnym człowiekiem. Marco zakończył rozmowę i zajął się reanimacją młodego Indianina.

Udało mu się to po wielu próbach, w końcu wszyscy znaleźli się w bezpiecznej odległości od oparów i trójka przyjaciół chciała wiedzieć, o czym Marco rozmawiał z Armasem.

– Okazuje się, że on dzwonił do mnie wielokrotnie, ale nie odpowiadałem – westchnął Marco. – Zdaje mi się, że spaliśmy bardzo długo tym niezdrowym snem. Przedtem Armas dzwonił z dachu tego pałacu, który widziałeś w dolinie, Mar. Teraz znajduje się w samym sercu zła, w tym okropnym wronim gnieździe, które znamy. Co ten szaleniec ma tam do roboty? Prosiłem go, by mi opowiedział, co widzi, i zrobił to. Nasz Armas jest niebywale bystry. Otóż zamczysko nie jest piękne, jest po prostu przerażające. Mimo wszystko jednak Armas ma dla nas ważne wiadomości.

Marco opowiedział o rurze, wychodzącej z pałacu i ciągnącej się w górę po stromiźnie, a potem dalej przez płaskowyż na tyłach pałacu.

– A woda płynąca rurą jest zła! Armas pokazał nam drogę do źródeł zła – zakończył Marco z płonącym wzrokiem.

– Znakomicie! – ucieszył się Oko Nocy. – Ale spójrzcie na zegarki, moi przyjaciele! Przespaliśmy parę dni i nocy!

– Masz rację! – potwierdził Marco przerażony. – Nie mamy czasu do stracenia! Chodźcie, trzeba jak najszybciej odnaleźć tę rurę, o której mówił Armas.

– Nie jest to najłatwiejsze zadanie, kiedy nie istnieje żadna droga – skrzywił się Oko Nocy. – Tędy przejść nie można. Pasażem także nie.

– Tam nie będziemy już próbować – zapewnił go Marco. – Musimy zawrócić, w końcu przecież chyba znajdziemy jakieś przejście.

Ożywieni wiadomościami od Armasa, ruszyli z powrotem, ale uszli zaledwie kawałek.

– Tam! – oznajmił Marco, wskazując w górę. – Będzie, oczywiście, trudno, będziemy się musieli wspinać bardzo wysoko, ale jeśli przedrzemy się przez ten skalny grzebień, powinniśmy się znaleźć na właściwej drodze.

Szli dalej pośród przerażających skał, pośród szczytów, które zdawały się szarpać powietrze na strzępy, wbijały się w nie niczym szpilki w miękką tkaninę, a były tak wysokie, że sięgały prawie do Królestwa Światła.

Shira trzymała Mara za rękę. Robiło jej się niedobrze na myśl o dawno minionych czasach i o Górze Czterech Wiatrów daleko nad pokrytym lodem Morzem Karskim.

Oko Nocy zwrócił się do niej i zapytał:

– Shira, boję się, że za daleko mi towarzyszycie. Może nam się nie udać, skoro będziecie ze mną?

– Nie, mój drogi, nie obawiaj się – odparła łagodnie Shira. – Chyba pamiętasz, że Irovar i Sarmik, a także Daniel długo mi pomagali. Byli ze mną aż do chwili, kiedy musiałam sama wejść do wnętrza góry.

Uspokoiło to nieco młodego Indianina. Zaczęli się wspinać na niedostępne skały, kaleczyli ręce o wystające kamienie i kłujący mech.

Po chwili Shira znowu zaczęła mówić:

– A próby czekały na nas od samego początku. Na długo przedtem, zanim zaczęły się te, przeznaczone wyłącznie dla mnie. Na początku zaś było nas wielu.

Marco odwrócił się do nich.

– No, oczywiście. My też już mieliśmy do czynienia z przeciwnościami. Niebawem pojawią się z pewnością kolejne, a w końcu nadejdzie to, z czym tylko ty sam będziesz się musiał zmierzyć, Oko Nocy, kochany przyjacielu.

Te pełne ciepła słowa sprawiły Indianinowi radość.

– Poza tym – podjęła Shira, przechylając się nad najostrzejszą krawędzią, żeby zobaczyć, co się kryje w dole. – Poza tym przez cały czas, kiedy szłam do źródeł, oni na mnie czekali. Nie dałabym sobie rady bez nich i bez pewności, że są tam z mojego powodu. Bądź więc spokojny. I Marco, i Mar, i ja także będziemy tutaj i będziemy na ciebie czekać.

– Dziękuję – szepnął indiański chłopiec z ulgą. Choć to chyba przesada nazywać go chłopcem, Oko Nocy od dawna był dorosłym mężczyzną, może niezbyt urodziwym, miał na to trochę zbyt grube rysy, ale przystojny był i męski jak diabli.

W końcu wszyscy znaleźli się po drugiej stronie szczytów i patrzyli na nowy krajobraz.

Och, nie! Jeśli którekolwiek z nich sądziło, że zobaczą coś nowego, to popełniało błąd. Wciąż te same poszarpane, ostre szczyty ginęły w wiecznym mroku Gór Czarnych. Cisza i przerażająca pustka ponad wymarłymi górami napełniały ich serca lękiem.

Ale, oczywiście, widzieli urwisko, zamykające dolinę. Ruszyli w prawo, żeby zbliżyć się do skały, ukrytej za szeregiem ostrych szczytów.

Nie było to łatwe. Zatrzymywali się często, nasłuchiwali, zastanawiali się, czy już wkrótce dotrą do celu.

Mar przecież już raz wcześniej znalazł się na krawędzi urwiska. Stamtąd jednak nie można było nigdzie dotrzeć, zarówno w górę, jak i w dół wiodły tylko nagie, śliskie skały.

– Jeśli będziemy się posuwać odpowiednio blisko i wzdłuż krawędzi, ale nie całkiem przy skale, powinniśmy się w pewnym momencie natknąć na tę rurę – powiedział Marco.

– Pod warunkiem, że nie biegnie ona pod ziemią – mruknęła Shira. – Oni tu wykazują szczególne zamiłowanie do wąskich przejść i obrzydliwych podziemnych korytarzy.

– Tak jest – potwierdził Marco. – Zdążyliśmy się o tym przekonać. Może jednak uda nam się usłyszeć szum cieknącej wody…

Na razie nie słyszeli niczego, niczego też nie było widać oprócz ponurych, wysokich szczytów wokół.

– Nic na to nie poradzę – powiedziała Shira z nieoczekiwanym uporem. – Nic nie poradzę, że ta okolica wydaje mi się strasznie, powiedziałabym, boleśnie piękna.

Marco spojrzał na nią zdumiony.

– Owszem, tutaj jest pięknie, dokładnie tak jak mówisz. Człowiek czuje, że majestatyczna uroda gór chwyta go za serce. Chciałoby się zapalić słońce, dać światło tym udręczonym szczytom i zwrócić im ich wielkość!

Mar i Oko Nocy świetnie rozumieli, o co mu chodzi. Nikt jednak nie spodziewał się odpowiedzi, jakiej nieoczekiwanie udzieliły góry. Ziemia zadrżała lekko, pod stopami wędrowców rozległo się coś jakby westchnienie.

Popatrzyli po sobie zdumieni i wszyscy pomyśleli to samo: może zyskaliśmy sojusznika w tej naszej niebezpiecznej wędrówce? Czyżby mógł nim być ten łańcuch górski?

A może to tylko ostrzeżenie ze strony złych mocy?

Powoli i z wysiłkiem przedzierali się dalej przez niemal niedostępny teren. W końcu znaleźli się na nieco równiejszym gruncie, tu i tam dostrzegali doliny pośród wrogich gór.

Żadnych rur nigdzie nie było widać, przynajmniej na razie. Teraz jednak wszyscy byli pewni, że wkrótce na nie natrafią.

Oko Nocy nagle przystanął.

Pochylił się nad ziemią i powiedział:

– Co to może, u licha, być?

Pozostała trójka pochyliła się także.

– Ślad? – z niedowierzaniem powiedziała Shira. – Tylko czyj?

– Moim zdaniem to najbardziej przypomina ślad smoka, którego spotkaliśmy w sali wiatrów we wnętrzu góry – oznajmił Mar.

– Owszem, ale tamten smok był sympatyczny i przyjaźnie usposobiony – wtrącił Marco. – I nie miał takich okropnych, ostrych pazurów.

Przyglądali się uważnie ogromnemu tropowi. Mogła go też zostawić noga drapieżnego ptaka, musiałby to jednak być ptak nieprawdopodobnych rozmiarów.

– Chyba nie chciałbym spotkać tego tam… – jęknął Mar z obrzydzeniem.

– W takim razie powinieneś już bardzo szybko uciekać – uciął Marco sucho. – Bo oto one tu są.

Wszyscy spojrzeli w tę samą stronę, co on. Na wysokiej skale siedziały dwie skulone, budzące grozę postaci, ani ptaki, ani czworonożne zwierzęta, ani ludzie, choć miały po trochu ze wszystkich. Najbardziej przypominały dwunożne olbrzymy z długimi paszczami, o rękach i nogach zakończonych szponami. Wrogo spoglądały w dół na czwórkę wędrowców i sprawiały wrażenie, że zaraz zaatakują.

Nikt nie miał wątpliwości, że wystarczy im jeden skok dla osiągnięcia celu.

Загрузка...