No właśnie, co mówili wysoko postawieni władcy w swoich urządzonych z przepychem salach?
Ten „najpiękniejszy”, To we Własnej Osobie, siedział, rzecz jasna, w swojej dolinie, w ogromnym pałacu, puszył się, nadymał i wierzył, że wszystko jest w najlepszym porządku, a wróg został pobity, bo nikt nie miał odwagi stawić się przed nim ze złymi wiadomościami. Nikt przecież nie chciał umierać, a złe wiadomości Temu we Własnej Osobie nigdy nie odpowiadały.
Natomiast w wieży na szczycie Góry Zła zanosiło się na panikę.
– Co się z nimi stało? – wrzeszczał jeden ze szlachetnych do Nardagusa, jakby to on był za wszystko osobiście odpowiedzialny. – I gdzie się podziewa Niezwyciężony?
– Z pewnością ich wszystkich zabił, unicestwił – stękał Nardagus niepewnie, trzęsąc się ze strachu.
– Nie, nie, nie, nie! – wrzeszczał jego pan. – Czekam na jakąś rozsądną odpowiedź! I pozytywną! Bo jak nie, to posiekam cię na żarcie dla kotów!
Przecież nie jestem rybą, pomyślał Nardagus ze złością, ale się przestraszył.
– Nie rozumiem tego, o najpotężniejszy! – jąkał, udręczony tym, że nieustannie musiał się bronić przed złośliwym panem. – Wasze wspaniałe ptaki szukają wszędzie jak szalone. Ale jak dotychczas nie znalazły nic, najmniejszego śladu.
– Jeśli chodzi o Niezwyciężonego, to nie ma się czemu dziwić, bo on wędruje jak chce po terenie, który został mu przydzielony. Ale tamtych czworo? Powinni byli stać się czarnymi kwiatami w jego ogrodzie w chwili, kiedy się do nich zbliżył. Powiadasz jednak, że ptaki nie widzą ani kwiatów, ani ludzi?
– Nic nie widzą.
– My naprawdę nie rozumiemy – wtrącił inny z władców. – I to jest twoja wina, Nardagusie. Załatwiłeś tę sprawę poniżej wszelkiej krytyki. No bo chyba tych czworo nie przedarło się do źródła jasnej wody? A może się mylę, co?
– To niemożliwe, panie! Nikt nie przechodzi przez górę – roześmiał się Nardagus, zarazem pewny siebie i przerażony.
Spojrzał na stół uginający się pod ciężarem smakowicie pachnących dań, różnorodnych pyszności i napojów. Wiedział jednak, że nie spróbuje ani odrobiny w tego, bo wszystko jest zarezerwowane dla tych rozleniwionych żarłoków, którzy całą robotę zwalają na niego i nie odpowiadają nawet za swoje słowa.
– Tylko jest tak – tłumaczył dalej – że ptaki nie mogą latać nad wewnętrznym terytorium. Zostało ono zamknięte dla wszystkich, nawet dla nich.
– Głupiś!
– Tak, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo nędznicy, jak powiedziałem, nie dojdą do źródła.
– Poproś ptaki, żeby szukały nadal.
– Robią to cały czas!
– Znakomicie! To naprawdę dobrze, że jest jeszcze ktoś, z kogo można mieć pożytek. Ach, my, wodzowie, musimy się zmagać z tak wieloma przeciwnościami! Możesz odejść. I nie wracaj tutaj ze złymi wiadomościami! Zakazuję ci!
Mówiący zwrócił się do pozostałych z wymuszonym uśmiechem.
– Wszędzie taka nieudolność! Cośmy takiego zrobili, żeby nas karać takimi okropnymi poddanymi?
– No, ale są przynajmniej wierni.
– O, jeszcze by tego brakowało, żeby byli niewierni! Mają przecież z kogo brać przykład!
Nardagus wymamrotał coś bez najmniejszego szacunku dla władców i wyszedł.
Kiedy zamknął drzwi, władcy spoglądali po sobie ukradkiem. Za nic by się do tego nie przyznali, ale nie czuli się pewni siebie, byli poruszeni, nie kontrolowali już sytuacji w Górach Czarnych. Chyba pewnego dnia trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy?
I co by na to powiedział „najpiękniejszy”? To przerażało ich najbardziej.
Oko Nocy stał przed skalną ścianą i przyglądał się jej z desperacją. Ściana sięgała od ziemi do nieba. Znajdował się w niej otwór, jedyny, jaki mógł znaleźć, ale stanowił właściwie poziomą szczeknę, tak wąską, że chyba tylko elfowa panienka Dolga, Fivrelde, mogłaby się przez nią przecisnąć. Ale maleńki płomyk światła Shamy migotał właśnie w tej niemożliwej szczelinie. Po drugiej stronie też majaczyło coś jasnego, sprawiało bardzo przyjemne wrażenie, zdawało się przyzywać, wabić, tylko on… nie miał pojęcia, jak się tam dostać.
Czyżby chodziło o to, by wyrąbał większy otwór? Musiałby pewnie pracować kilka tygodni, nim otwór stałby się wystarczająco duży dla niego, kilka tygodni pod warunkiem, że miałby jakieś narzędzie. A przecież nie miał.
Najpewniej jednak nikomu nie chodziło o to, by Oko Nocy przeszedł na drugą stronę. Raczej wprost przeciwnie. Tylko on jeden tego pragnął. I kilkoro jego oczekujących przyjaciół.
Oko Nocy znowu doznał dobrze już znanego uczucia, że ktoś stoi za jego plecami. Z otwartą paszczą, żądny krwi. Wiedział jednak, że kimkolwiek są te groźne istoty, które napełniają go obezwładniającym strachem, to go nie dopadną. Zadbają o to drapieżniki, jego nowi, pełni wdzięczności przyjaciele.
Oko Nocy starał się uwolnić od nieprzyjemnego uczucia i koncentrował się na czekającym go zadaniu.
Jakich pomocy mógłby użyć tym razem?
Zapas przydatnych narzędzi zaczynał się kurczyć. Chyba zbyt często ich nadużywał.
Nie, nie powinno się tego nazywać nadużyciem. Żaden normalny człowiek nie dałby sobie rady w tych warunkach i gdyby środki pomocnicze były zabronione, przypuszczalnie dano by mu to odczuć. Dotkliwie. Z pewnością przypłaciłby to życiem.
Zamyślony sięgnął po pomoc, którą dostał od Móriego. Czarownik dał mu to w ostatniej chwili, gdy opuszczali Królestwo Światła.
Była to odrobina kleistej masy, która otwiera zamki. Móri wytłumaczył mu też, jak należy się posługiwać niezbędnym w takim wypadku zaklęciem. Obrzydliwe słowa, ale Oko Nocy je zapamiętał. „To pomaga przy wszystkich drzwiach, które nie chcą się otworzyć” – przekonywał Móri, ojciec Dolga. Czy tę szczelinę można nazwać drzwiami?
Chyba nie. Ale jakieś wejście to jest. Jedyne, jakie istnieje, żeby dostać się do miejsca następnej próby. A może to właśnie jest próba? „Przeszkoda” – powiedział Shama. Oczywiście, to przeszkoda, nawet bardzo solidna. Świetnie, będzie ich przecież ubywać. I to nawet szybko.
Tyle samo przeszkód, ile Shira miała prób… A przez ile tak naprawdę ona przeszła? Jedenaście, jeśli nie liczyć spotkania z bogami przy źródle, bo to nie była próba. Ale Oko Nocy liczył również początek – wejście w górę – jako pierwszą próbę czy też przeszkodę. Bo przecież z trudem ją pokonał.
W takim razie… ta przeszkoda… powinna być piątą. Wejście do wnętrza góry, przejście przez wodospad, balansowanie na grani, las z drapieżnikami… To cztery. No i ta teraz. Numer pięć.
Tylko że tej jeszcze nie pokonał.
Światło, światło, ciało i dusza rwały się do światełka. Te przeklęte, wieczne ciemności w Górach Czarnych dawały się Oku Nocy mocno we znaki. Światło znajdowało się tam, po drugiej stronie tej diabelskiej, wąskiej szczeliny, musi się tam dostać, wydawało mu się, że dłużej nie ścierpi już tego mroku…
Tam światło było intensywne, cudowne, musi przejść przez szczelinę!
Oko Nocy już przygotował pudełeczko z otwierającą zamki pastą. Wypatrzył odpowiednie miejsce na skale i nabrawszy odrobinę pasty na palec wskazujący, pociągnął wzdłuż szczeliny od góry i od spodu, mamrocząc wyuczone zaklęcie.
Nic się nie stało.
Ale Oko Nocy nie należał do tych, którzy zatrzymują się w pół drogi. Ponownie zagłębił palec w kleju, po czym posmarował krawędzie szczeliny grubszą warstwą. Od góry i od dołu. Smugi pasty łączyły się ze sobą. Znowu wymamrotał zaklęcie.
Klej się skończył. Na dole było go chyba trochę za mało, ale nic nie mógł na to poradzić.
Nagle obie części skały zaczęły się od siebie bezgłośnie oddalać, akurat na tyle, by można się było przecisnąć przez powstały otwór.
Oko Nocy odetchnął z ulgą.
Dzięki ci, Móri!
Dzięki wszystkim, którzy mi pomogli!
Sam nigdy bym tu nie dotarł, nie pokonałbym nawet połowy drogi.
Rozejrzał się uważnie, czy nie zostawił gdzieś swoich rzeczy, następnie prześlizgnął się przez szeroką teraz szczelinę. Zamknęła się za nim zatrważająco szybko.
Ciekawe, jak się potem wydostanę z tego labiryntu, myślał przestraszony.
Niech tam, każde zmartwienie ma swój czas. Rób, co powinieneś, Oko Nocy, nie zastanawiaj się nad przyszłością.
Światło, światło, cudowne światło!
Niedługo się jednak cieszył.
Został oślepiony przez bardzo intensywny blask, wszystko wokół niego kręciło się i wirowało z piekielnym szumem i świstem. W końcu oczy przywykły do światła i mógł się rozejrzeć.
Owady! Miliardy większych i mniejszych skrzydlatych stworzeń rozmaitych rodzajów i gatunków. Wszystkie krążyły jak szalone po jasno oświetlonej grocie. I wcale nie wyglądały przyjemnie.
Po drugiej stronie groty mignęło mu światełko Shamy. Strasznie odległe, przerażająco dalekie. Powinien sobie jednak z tym poradzić. Potrafił szybko biegać, ćwiczył sprinty i biegi od wczesnego dzieciństwa, nikt nie mógł się z nim pod tym względem równać. Trzeba tylko uważać, żeby kierować się wprost na światełko Shamy.
Nie zdążył zrobić wiele kroków, gdy owady odkryły intruza i wyczuły łakomą zdobycz. Oko Nocy poczuł ukłucie w kark, zamierzył się na napastnika, ale ten był już daleko. Wiele innych żądeł wysuwało się ku skórze Indianina.
On pospiesznie wycofał się pod ścianę i oparł o nią plecami. Któżby jednak dał sobie radę z tysiącami owadów? Bronił się jak mógł, bo kark bolał go okropnie. Wielu takich ukłuć, czy raczej ukąszeń, nie zniesie.
Znowu poczuł użądlenie, w nogę tuż ponad krawędzią mokasyna. I drugie w rękę, nad nadgarstkiem. Nie, długo tak nie można, jeśli dobrze rozumiał sytuację, to znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Z bólem serca wyjął ziarenko ofiarowane przez Tsi. Zamierzał je oszczędzać jak długo to możliwe, niewidzialność bowiem, którą ziarno wywołuje, trwa bardzo krótko, jak ostrzegała Siska. Ziarenko było już używane. Jedną ręką oganiał się od atakujących owadów, drugą starał się znaleźć ziarno w skórzanej torbie z frędzlami, która była taka ładna na początku wyprawy. Teraz wyglądała dość żałośnie.
Tak, to musi być ziarno. Taką miał nadzieję, ale pewien nie był.
Za nic nie może go teraz upuścić, bo byłby stracony. Ostrożnie położył je na języku, poczuł, że się rozpływa.
Wstrzymał oddech.
Owady wirowały nad jego głową, jakby nagle oślepły, ataki ustały, napastnicy utracili cel, zdobycz zniknęła.
Oko Nocy jak strzała pognał przed siebie. Starał się wykorzystać moment, nim małe monstra się zorientują i ruszą za nim wiedzione zapachem krwi. Nigdy jeszcze nie biegł tak szybko, zgarniał z siebie resztki owadów, otrzepywał ubranie. Jeszcze jednego ukłucia w czoło nie zdołał jednak uniknąć. Przeklęte insekty!
Jeśli to jest kolejna przeszkoda, to ja nie wyjdę z tej groty, to ja…
Ale i tym razem poradził sobie z łatwością. Otwór był wystarczająco duży na niego, żadne owady go nie ścigały. Tylko miejsca ukąszeń zrobiły się czerwone, spuchły i pulsowały niepokojąco.
Oko Nocy przyjrzał się swemu nadgarstkowi i stwierdził, że oto pokonał największą przeszkodę. Wyglądało na to, że jad owadów jest bardzo trujący.
W tym momencie uświadomił sobie własną małość i bezradność. Samotność zwaliła się na niego niczym lodowaty, bezlitosny wicher.