6. Miecz

Po kościele wracamy do domu. W niedzielę Sam nie musi pracować, więc ogląda telewizję. Ja idę obejrzeć garaż. To chwiejna konstrukcja przylegająca z jednej strony do domu, z wielkimi wrotami od frontu. W środku jest stół warsztatowy, a zombiaki ze sklepu z narzędziami zainstalowały już wszystkie kupione wczoraj sprzęty. Chwilę majstruję przy wiertarce na statywie i czytam instrukcję od spawarki łukowej. Potem schodzę na dół i ćwiczę na maszynie, ponuro wyobrażając sobie, że to machina tortur, przenosząca fizyczne obciążenia na ciało ofiary, a po drugiej stronie mam Jen. Sprasowawszy ją w krwawą kulkę wielkości torby na zakupy, czuję się wyczerpana, ale zadowolona i gotowa na trudniejsze zadania. Idę więc poszukać Sama.

Siedzi w salonie i gapi się tępo w ściszony telewizor. Siadam obok niego, a on ledwo to zauważa.

— Co jest nie tak? — pytam.

— Ja… — Kręci głową.

Chcę go wziąć za rękę, ale ją cofa.

— Chodzi o mnie? — pytam.

— Nie.

Znów sięgam po jego rękę, łapię ją i nie puszczam. Tym razem jej nie zabiera, choć jest wyraźnie spięty.

— To o co?

Przez moment mam wrażenie, że nic nie powie, jednak potem, gdy już mam pytać drugi raz, wzdycha.

— Nie, to ja.

— Ty… co?

— Ja. Nie powinienem tutaj być.

— Co? — Rozglądam się. — Tu, w salonie?

— Nie, w tym całym ustroju — mówi.

Teraz rozumiem: to nie złość, to depresja. Sam nie wyżywa się na innych, ale zamyka się w sobie i kisi w złym nastroju.

— Wytłumacz mi. Przekonaj mnie. — Przysuwam się bliżej, nie puszczając jego ręki. — Pomyśl, że jestem jednym z eksperymentatorów i chcesz uzasadnić wcześniejsze wyjście, dobra?

— Ja… — Patrzy na mnie dziwnie. — Nie powinniśmy mówić, kim byliśmy przed eksperymentem. To nie pomaga socjalizacji i pewnie będzie nam przeszkadzać.

— Ale ja… No dobra, mnie możesz powiedzieć. Ja nikomu nie wypaplam. — Patrzę mu w oczy. — Jako para mamy tu być podstawową komórką społeczną. W tym społeczeństwie, w ramach pary nie ma żadnych gier o sumie ujemnej, prawda?

— No, nie wiem. — Wzdycha. — Możesz się wygadać.

— Komu?

— Twojej przyjaciółce, Cass.

— Gówno prawda! — Walę go lekko w ramię. — Posłuchaj, a jak obiecam, że nikomu nie powiem?

Patrzy na mnie z namysłem.

— To obiecaj.

— Dobra, obiecuję… To co jest nie tak?

Garbi się.

— Niedawno miałem operację pamięci — mówi powoli. — Wygląda na to, że właśnie tam Fiore i Yourdon znaleźli większość ochotników. Klinika redakcyjna to świetne miejsce na znalezienie osobników, którzy są zdrowi, ale zapomnieli większość tego, co wiedzieli. Którzy zdryfowali na margines życia, z minimalnymi więziami społecznymi. Bo ludzie z aktywnymi powiązaniami nie chodzą na operacje pamięci, prawda?

— Chyba raczej rzadko — mówię, w czym delikatnie przeszkadza mi wspomnienie wojskowych oficerów na odprawie: kłopoty w poprzednim życiu, pośpieszne planowanie riposty na nagły ruch wroga.

— Chyba że próbują coś ukryć sami przed sobą.

Udaje mi się odegrać przed nim rozbawiony śmieszek.

— To chyba mało prawdopodobne. Co, tak miałeś?

— Ja… no właśnie. Mam dość wąskie kanały emocjonalne. Wąskie, ale głębokie. Miałem rodzinę. I wszystko się popsuło, teraz nie mam pojęcia z jakiego powodu, ale niewykluczone, że mogłem coś z tym zrobić. A może nie. W każdym razie to jest ogólny zarys tego, co pamiętam. Reszta to już takie szkice w trzeciej osobie, zrekonstruowane wszczepione wspomnienia, które mają zastąpić coś, co było dla mnie ważne. Bo nie przesadzam, naprawdę się po tym wypaliłem. Gdyby nie redakcja pamięci, pewnie miałbym skłonności samobójcze. Bo mam skłonność do reagowania depresją, a właśnie straciłem wszystko, co było dla mnie ważne.

Trzymam go za rękę, nie odważając się drgnąć i nagle zastanawiając się, co to za emocjonalną bombę zegarową wzięłam sobie nonszalancko na głowę przy bufecie z serem i winem, pół tygodnia temu.

Po jakiejś minucie znowu wzdycha.

— Ale to minęło. To wszystko przeszłość i nie pamiętam jej za dobrze. Nie miałem pełnej operacji, tylko żeby trochę to wszystko zamazać, żebym mógł zbudować sobie nowe życie. — Patrzy na mnie. — Wiesz coś o tym?

Wiem o czym? — myślę, spanikowana. Potem rozumiem o co pyta.

— Też miałam operację pamięci — mówię powoli — i to nie pierwszy raz. I bardzo głęboką. Ja… — Przełykam ślinę. — Musiałam przeczytać autobiografię, którą sama sobie napisałam. — Ale czy było w niej nakłaniane? Poprzednie ja powiedziało mi prawdę, czy utkało piękny dywan z kłamstw, dla obcego, którym miało się niebawem stać? — Przeczytałam, że byłam w związku, długoterminowym. Troje partnerów, sześcioro dzieci, trwało to ponad gigasekundę. — Cała dygocę, zastanawiając się nad kolejnym zdaniem. — Nie pamiętam ich twarzy. Ani jednej.

Tak naprawdę w ogóle nic z tego nie pamiętam. Równie dobrze mogło się to przydarzyć komuś innemu — jedyna podstawa to autobiografia. Całość skończyła się ponad cztery gigasekundy temu — sto dwadzieścia lat. Zaraz potem przeszłam pierwsze zerowanie pamięci, a kolejne, o wiele dokładniejsze, ostatnio. Przez ponad trzydzieści lat tych trzech partnerów i sześcioro dzieci było dla mnie, no, wszystkim. A teraz stanowią tylko tło dla fabuły mojego życia, jak suche dokumenty przekazujące sfabrykowaną legendę agentowi-śpiochowi, który ma być przerzucony do obcego ustroju.

Sam trzyma mnie za rękę.

— Zrobiłem operację, żeby poradzić sobie z bólem — mówi. — Wyszedłem i okazało się, że chyba w ogóle nie była mi potrzebna. Bo ból to bodziec, sygnał, że organizm musi zrobić jakiś unik, prawda? Nie chodzi o chroniczny, jak przy uszkodzeniu nerwów, ale taki zwykły. Emocjonalny tak samo. Trzeba z nim coś zrobić, a nie omijać. Potem to wszystko znalazło się daleko, choć czułem pustkę. Jakbym nie do końca był człowiekiem. Zresztą nie byłem pewien, kim jestem.

Gładzę go po dłoni.

— Patologia dysocjacyjna? — pytam. — Czy coś poważniejszego?

— Poważniejszego. — W jego głosie słyszę roztargnienie. — Czułem taką pustkę, że… popełniłem błąd i znowu się zakochałem. Za szybko, w kimś, kto był szybki, inteligentny, dowcipny… i pewnie kompletnie zwariowany. Zapytał mnie o ten eksperyment, kiedy byłem w podłym nastroju, próbując wybadać, czy naprawdę jestem zakochany, czy tylko się wygłupiam. Pogadaliśmy trochę na ten temat, ale jemu chyba ten pomysł się za bardzo nie podobał. A ja w końcu miałem już tego wszystkiego dość, zapisałem się, zrobiłem backup i obudziłem się tutaj. — Patrzy na mnie nieszczęśliwym wzrokiem. — To był błąd.

— Co? — Wytrzeszczam oczy, nie wiedząc, jak to rozumieć.

— Bo to nie jest tak, że nie lubię seksu — mówi przepraszającym tonem — tylko po prostu kocham kogoś innego. A nie zobaczę go, dopóki… — Kręci głową. — No i proszę. Na pewno masz mnie teraz za stuprocentowego kretyna.

— Nie. — Tak naprawdę myślę, że muszę uratować Cass z łap tego kutasa, który zamknął ją w domu. — Nie mam cię za kretyna — słyszę własny głos. Przechylam się i całuję go po przyjacielsku w policzek. Wzdryga się, ale nie stara się mnie odepchnąć. — Tylko szkoda, że jesteśmy aż tak porąbani.

— No, szkoda — mówi ze smutkiem. — Mnie też szkoda.

Przez chwilę tulę się do niego, słowa wydają się zbędne. A potem czuję dyskomfort, mając jego ciało zbyt blisko, wstaję i idę z powrotem do garażu. Jest jeszcze jasno, a ja mam w głowie parę pomysłów, nad którymi chciałabym popracować. Jeśli się okaże, że muszę ratować Cass z łap Micka, a on zechce użyć siły, muszę mieć odpowiedni sprzęt.


* * *

W poniedziałek Sam idzie do pracy. I dzień później, i dwa dni później — codziennie, z wyjątkiem niedziel. Szkoli się do pracy radcy prawnego, co brzmi o wiele ciekawiej, niż faktycznie wygląda, choć zdobywa sporą wiedzę o prawach i zwyczajach starożytnych — niektóre potężne bazy prawne przetrwały ciemne wieki niemal nietknięte, a Ratusz ma mnóstwo roboty papierkowej. Jeden ze skutków jest taki, że codziennie nosi te same ciemne garnitury, dopiero w domu wolno mu przebrać się w dżinsy i rozpięte pod szyją koszule.

Zaczynam się przyzwyczajać do tego, że codziennie wychodzi. Wykształca się stały porządek dnia. Wstaję rano i robię nam obojgu kawę. Po wyjściu Sama schodzę do piwnicy i ćwiczę, aż jestem cała mokra, a ramiona mi skrzypią. Potem robię kolejną kawę, wychodzę i parę razy pokonuję dystans między dwoma tunelami — najpierw sześć długości, bo odległość to pół kilometra, a we wtorek zwiększam dystans. Kiedy chwieję się na nogach z wyczerpania, wracam do domu i biorę prysznic, kolejna kawa i albo ubieram się w coś porządnego i jadę do miasta, albo w coś nieporządnego i pracuję w garażu.

Są oczywiście jeszcze inne problemy. Po jakichś dwóch tygodniach mieszkania tutaj budzę się w środku nocy z bolesnym skurczem brzucha. Następnego dnia z obrzydzeniem stwierdzam, że krwawię. Oczywiście słyszałam o menstruacji, ale nie sądziłam, że projektantom Ustroju YFH odwali na tyle, żeby ją tu wprowadzać. Samice większości ssaków po prostu reabsorbują swoją śluzówkę, zatem czemu u ludzi z ciemnych wieków miałoby być inaczej? Myję się najdokładniej jak umiem, potem stwierdzam, że dalej cieknę. Bardzo źle się z tym czuję, gdy jednak w końcu łamię się i dzwonię do Angel z pytaniem, czy można to jakoś zatrzymać, poleca mi pojechać do apteki i poszukać środków higienicznych dla kobiet.

Zaopatrujemy się w sklepach w centrum. Jeżdżę tam parę razy na tydzień. Jedzenie ma postać gotowych pakowanych posiłków albo surowych składników, ja jednak kiepsko gotuję i wolno się uczę, więc staram się unikać tych drugich. W tym tygodniu przyśpieszam ten rozkład zajęć — i to raptownie — bo środki higieniczne oznaczają aptekę, gdzie sprzedają takie wkładki do noszenia pod bielizną. Jedna wielka obrzydliwość. Co się jeszcze stanie? Trądem też nas zarażą? Zgrzytam zębami i postanawiam kupić sobie więcej bielizny. I środki przeciwbólowe, mające postać małych gorzkich dysków, które trzeba połykać, i nie działające zbyt dobrze.

Kwestię ubrań mam mniej więcej rozpracowaną. Przywykłam do zabierania ze sobą Angel albo czasem Alice, żeby kupić stroje na publiczne okazje. To chroni mnie przed złymi wyborami i trafieniem na czyjąś listę kandydatów do obrzucenia gównem. Jen stwierdza, że słabo znam się na modzie — to oskarżenie miałoby może jakąś wagę, gdyby na śnieżnej kulce tego światka było nas dość, żeby naprawdę mieć tu jakieś mody, a nie tylko poddawać się dyktatowi fragmentarycznej, historycznej bazy danych, która leci przez dawne lata pięćdziesiąte XX wieku w tempie jednego roku na dwadzieścia dni.

Co do innego wyposażenia… ciągle nawiedzam sklep z narzędziami. Sam zapewne myśli, że wszystkie jego pieniądze wydaję na makijażystki, fryzjerów i tym podobne, a ja naprawdę troszczę się o własne przetrwanie. Jestem zdeterminowana nie poddać się bez walki, jeśli (i kiedy) odnajdą mnie zamachowcy. Zdaje się, że odkąd się wprowadziliśmy, on w ogóle nie zaglądał do garażu. Bo gdyby zajrzał, na pewno zauważyłby warsztat, wiertarkę stołową, spawarkę oraz zapasy metalu, drewna, gwoździ, kleju. Oraz książki: Kusza wojskowa i cywilna od średniowiecza do nowoczesności; historia konstrukcji i obsługa. To zabawne, jakie rzeczy przetrwały.

W tej chwili czytam grube tomiszcze Pomocnik płatnerza. W tym szaleństwie jest metoda. Nie ma tu prostego sposobu na skombinowanie miotacza czy innej nowoczesnej broni, a ja nie jestem samobójczynią, żeby bawić się materiałami wybuchowymi, nie znając fizycznej topologii tego ciśnieniowego habitatu, ale przychodzi mi do głowy, że niezłą masakrę można zrobić zabawkami, które da się zbudować w ciemnowiecznym warsztacie. Główny problem, jaki mam z kuszą, to ustalenie osi obrotu każdego z sektorów, żeby wiedzieć, jak kompensować siłę Coriolisa przy celowaniu. I tu przyda się pion i laserowy dalmierz.

Publicznie natomiast bardzo się staram być inną osobą. Nikt nie może się domyślić, że buduję arsenał.

Panie z naszej kohorty — co oznacza Jen, Angel, mnie i Alice, mąż bowiem nadal nie wypuszcza Cass z domu — spotykają się trzy razy w tygodniu na obiedzie. Nie pytam o Cass, bo nie chcę sugerować Jen, że się nią interesuję. Uznałaby to za słabość i zaczęła się zastanawiać, jakby tu ją wykorzystać. A nie chcę, żeby miała na mnie jakieś haki, dlatego stroję się, spotykam z nimi w restauracji czy kawiarni, uśmiecham się i uprzejmie słucham rozmów o tym, co robią mężowie, albo najnowszych plotek o sąsiadach. Na mojej ulicy pozostałe dziewięć domów jest pustych, czekają na przybycie kolejnych kohort badanych, ale to nietypowa sytuacja — wnioskuję, że reszta mieszka obok ludzi z innych kohort, więc w zalewiskach podmiejskiej anomii chlupoce potężne morze plotek.

— Zdaje się, że możemy coś ugrać z trzecią kohortą — mówi któregoś dnia Jen, nad posypanym papryką hiszpańskim omletem. Brzmi przebiegle.

— Tak? — pyta niecierpliwie Angel.

— Tak. — Jen wygląda na zadowoloną z siebie.

— No, mów. — Alice odkłada widelec w pobojowisko po sałatce Cezar. Próbuje wyglądać na zaciekawioną, ale mnie nie nabierze.

Jen rzuca jej ostre spojrzenie, po czym dźga omlet.

— My mieszkamy na jednym końcu Lakeside View, Esther i Mal na drugim. — Kęs omletu drży nadziany na czubek widelca, żeby skupić naszą uwagę. Jen machinalnie przeżuwa. — Któregoś dnia rano zauważyłam, że Esther obserwuje mnie z ogrodu. Wezwałam taksówkę, że niby jadę na zakupy, ale kazałam jej zrobić pętlę i wysadzić mnie przy tunelu po drugiej stronie. Zabawne, kogo widziałam. — Uśmiecha się, ukazując idealne, ostre zęby drapieżnika.

— Kogo? — pyta Alice jako usłużna publiczność.

— Ona wraca do domu, a po jakichś dziesięciu minutach taksówką przyjeżdża Phil. Odsyła ją, dzwoni do drzwi, wychodzi po godzinie czy dwóch.

Angel cmoka z dezaprobatą. Alice też wygląda na lekko zniesmaczoną.

— Nie rozumiecie? — pyta Jen. — Robią to potajemnie. Mamy na nich haka. — Nadziewa łodygę brokułu, zębami oddziera z niego po jednym pączku. — Jest na to słowo. Cudzołóstwo. Nie ma za to ujemnych punktów, jeśli jest trzymane w tajemnicy. Ale jeśli się wyda…

— My wiemy — przerywa jej Angel. — Ale co z tego…

— Nie jesteśmy w kohorcie trzeciej, rozumiesz? A Esther, Mal i Phil tak. A ta, no… presja grupowa musi być wywierana przez członków twojej grupy. Czyli mamy haka na Esther i Phila. Jeśli powiemy Malowi, stracą masę punktów.

— Jakoś źle się czuję — mówię, odkładając nóż i odsuwając krzesło. — Pójdę się przewietrzyć.

— Coś nie tak powiedziałam? — pyta od niechcenia Jen.

Coraz lepiej udaje mi się kłamać w żywe oczy. Kiedyś chyba nie byłam w tym dobra, ale przy Jen przechodzi się przyśpieszony kurs kłamstwa.

— Nie chodzi o was, to coś z tym jedzeniem — mówię, wstając.

Staram się nie wyróżniać i nie urazić Jen ani reszty, lecz moja wytrzymałość ma granice. Milczące uczestnictwo w zmawianiu się na szantaż to już za dużo. Jutro czy pojutrze będę musiała się do nich uśmiechać, ale w tej chwili chciałabym być sama. Wychodzę na dwór, gdzie wieje delikatny wietrzyk, idę spacerkiem do pierwszej przecznicy i przechodzę na drugą stronę. Ruch jest bardzo mały (prawdziwi ludzie nie prowadzą tu samochodów, to zbyt niebezpieczne), a zombiaki są skonfigurowane tak, żeby ustępować pierwszeństwa pieszym, więc udaje mi się dość szybko dotrzeć do parku.

Park jest na wpół udomowionym biomem. Trawa jest elegancko przystrzyżona, wielkie drzewa liściaste starannie poprzycinane, a meandrujący przez środek mały strumień wodny uregulowany i poprzecinany licznymi kładkami. Ma wielką zaletę — o tej porze jest niemal pusty. Nie spotykam tu nikogo poza paroma zombiakami-ogrodnikami i może jeszcze kilkoma żonami, które nie mają nic lepszego do roboty. Idę kamienną ścieżką prowadzącą od centrum do małego zagajnika na skraju rekreacyjnego jeziorka.

Podchodząc do brzegu, stopniowo się uspokajam. Jest symulowany słoneczny dzień z odrobiną wysokich chmur i leniwym wietrzykiem, od czasu do czasu rozpędzającym się na tyle, żeby ochłodzić mi skórę pod ubraniem. Jeśli nie liczyć nieustannego, mechanicznego świergotu dinozaurów wielkości pięści na drzewach, jest tu całkiem spokojnie. Czasem niemal udaje mi się zapomnieć o złości, nieustannie gotującej się w środku, i upokorzeniu, które Jen tak uwielbia wywoływać u reszty grupy.

Choćbym nie wiem jak się starała, nie potrafię spojrzeć na to z ich strony. Całkiem jakby nie zdawali sobie sprawy, że mogą oszukać system, ignorując go, odmawiając uczestnictwa, albo, równie dobrze, nie przejmując się jawnymi nagrodami i karami. Wszyscy podświadomie postanowili poddać się arbitralnej presji nakazującej segregację płci i nie spoczną, dopóki reszta nie podda się temu samemu i nie zacznie konkurować o te same nagrody. Czy kobiety z ciemnych wieków naprawdę tak miały? Były ofiarami losowości genetycznego determinizmu, a nie ochotniczkami w eksperymencie motywującym jawnymi karami i nagrodami? Jeśli tak, to mam szczęście: dla mnie to będzie trwało tylko trzy lata.

Rolą żony jest samotność. Sam i ja prowadzimy życie dość niezależne od siebie. On rano wychodzi do pracy, widzimy się dopiero wieczorem, kiedy jest zmęczony, albo w niedziele. W niedzielę idziemy do kościoła, połączeni wspólnym strachem, że zostaniemy wybrani do napiętnowania, potem wracamy i próbujemy się nawzajem przekonywać, że punktociągi, lecące z wywieszonym ozorem za każdą rzuconą przez Fiorego sugestią, nie są najinteligentniejszymi i najbardziej rozsądnymi osobami na świecie. Czasem idzie to mocno pod górę.

Szkoda, że Sam jest mężczyzną, i szkoda, że wewnętrzna dynamika tego skompresowanego światka postawiła między nami tę sztuczną barierę. Mam wrażenie, że gdyby nie zewnętrzna presja, mogłabym go polubić.

No i jest jeszcze Cass, która w ostatnią niedzielę była w kościele.

Żyjemy w naprawdę małym, ściśle ograniczonym i kontrolowanym świecie, a pewne aspekty jego organizacji jeszcze tę sztuczność uwydatniają. Na przykład, nie mamy mody — nie w sensie spontanicznej kreatywności, powodującej falę naśladownictwa i rekomplikacji. (Kreatywność to rzadkość nawet w najlepszej sytuacji, a tutaj, przy ledwie setce ludzi, jest jej za mało na coś takiego). Zamiast tego mamy osobliwie frenetyczną namiastkę mody, dyktowaną przez sklepowy asortyment. Gdzieś przetrwał katalog stylów z ciemnych wieków, a może skompilował go jakiś muzealnik i sklepy regularnie podmieniają towary, zmuszając nas do kupowania nowych rzeczy co parę cykli. Inaczej wypada się z obiegu. (Kolejna technika wymuszająca konformizm: zapomnisz o aktualizacji zawartości szafy — narażasz się na krytykę). W tym miesiącu są modne kapelusze, absurdalne konstrukcje z szerokimi rondami i ocieniającymi twarz woalkami. Kapelusze jeszcze zniosę, ale tych rond i woalek nie cierpię — ciągle o coś nimi zaczepiam, a poza tym przeszkadzają.

Wróćmy jednak do Cass, obiektu moich nadziei i niepokojów…

Stoję jak zwykle obok Sama, ze śpiewnikiem w dłoniach, poruszam ustami, a wzrokiem wodzę po drugiej stronie nawy. W tygodniu pojawiła się nowa kohorta i w kościele jest pełno ludzi — niedługo będą musieli go powiększyć. Próbuję wyłowić nowych, bo nie chcę, żeby zadawali się ze starszymi kohortami. Może udzielił mi się wyrachowany cynizm Jen, ale uczę się domyślać stopnia czyjegoś wyalienowania na podstawie tego, jak długo tu siedzi. Mam wrażenie, że wśród nowych udałoby mi się znaleźć jakichś sojuszników, o ile wypatrzę ich zaraz na początku cyklu, zanim punktociągi wbiją w nich swoje szpony.

Mick z jakiegoś powodu siedzi — stoi — w tym tygodniu razem z nowymi ludźmi. Automatycznie zerkam na kobietę po jego lewej. Zerkam jeszcze raz, nie wierząc własnym oczom. Ma na sobie niebieską suknię z długimi rękawami i wysokim kołnierzem oraz kapelusz z zakrywającą twarz czarną woalką. Ciało wokół oczu grubo zasmarowane makijażem. Usta to czerwona rana, a policzki są bez koloru. To na pewno Cass, a śpiewnik z hymnami trzyma tak, jakby pierwszy raz widziała go na oczy.

Kay, czy to ty? — zastanawiam się, kuszona jej obecnością. Trzymam się obietnicy, którą na mnie wymogła… „Poszukasz mnie tam w środku?”. A Cass… Cass zna społeczeństwo lodowych ghuli. Gdyby Mick nie był tak opętany zazdrością, że nie wypuszcza jej z domu, gdyby…

Sam szturcha mnie dyskretnie pod żebro. Ludzie zamykają śpiewniki i siadają. Pośpiesznie robię to samo. (Nie chcę, żeby ktoś zauważył, nie chcę zwracać na siebie niepożądanej uwagi).

— Moi kochani — ględzi Fiore — nasz kościół jest pełen miłości i dziś serdecznie witamy w naszym łonie nową kohortę: Eddiego, Pata, Jona… — wymienia kolejno siedem innych nowych ofiar — …jestem pewien, że weźmiecie ich pod swoje skrzydła i szybko się z nimi zaprzyjaźnicie. Spóźnione powitanie należy się także naszemu śpiochowi Cass, która wreszcie postanowiła zaszczycić nas swoją pachnącą obecnością…

Paple w tym stylu przez jakiś czas, wygłaszając przesłodzone kazanie o posłuszeństwie, ilustrowane od czasu do czasu anegdotami o różnych grzeszkach. Vern, jak się zdaje, napił się dwa tygodnie temu do nieprzytomności i rzygał na Main Street, natomiast Erica i Kate pobiły się, tak poważnie, że Erica trafiła do szpitala, wraz z Gregiem i Brook, którzy próbowali odciągnąć Kate. Siedzi teraz w więzieniu, płacąc za swój wybuch dniami o chlebie i nocami o wodzie, a kiedy Fiore kończy ją potępiać, wśród wiernych rozchodzi się gniewny pomruk dezaprobaty. Zerkam kątem oka na Cass, starając się zrobić to dyskretnie. Nie widzę jej miny — woalka całkiem ją zasłania — ale jestem niemal pewna, że gdybym mogła, ujrzałabym strach. Ramiona ma przygarbione w postawie obronnej i odchyla się w przeciwną stronę od Micka.

Gdy wychodzimy na świeże powietrze, łapię kieliszek wina i wychylam go duszkiem, trzymając się blisko Sama. Patrzy na mnie zdenerwowany.

— Coś nie tak?

— Tak. Nie. Właściwie nie wiem.

Wierci mnie w żołądku. Cass jest najbardziej wyalienowana ze wszystkich żon Kohorty 6, nie wolno jej nigdzie wychodzić — zresztą, czy Sam może mnie przed czymkolwiek powstrzymać, jeśli tylko zechcę? Mick to trucizna, nie subtelna społeczna toksyna Jen, lecz jad żądlącego owada, brutalny i bezpośredni, z niczym się niekryjący.

— Tylko coś sprawdzę. Wrócę za parę minut, dobra?

— Reeve, uważaj na siebie.

Patrzę mu w oczy. Obawia się o mnie, uświadamiam sobie. Zawstydzona kiwam głową, potem odchodzę w stronę głównego, frontowego wejścia do kościoła.

Mick gada z gromadką srogo wyglądających mężczyzn, same żyły, mięśnie i włosy przycięte przy skórze — to goście, których widuje się przy kopaniu rowów albo kierowaniu niesamowicie głośnymi machinami. Wygryzają one dziury w drogach, a potem z powrotem je zasypują. Zawzięcie gestykuluje. Obok stoi paru ministrantów, a w wejściu czeka kilka kobiet. Podkradam się do drzwi, wchodzę do środka. Kościół jest prawie pusty, koło ostatnich ławek stoi tylko jedna osoba.

— Kay? Cass? — pytam.

Zerka na mnie.

— R… reeve?

Jest ciemno i nie jestem pewna, ale coś w tych grubo nałożonych cieniach sugeruje mi siniaki. Jeśli Mick ją pobił, taka suknia skutecznie przykryłaby wszelkie ślady przemocy.

— Wszystko w porządku? — pytam.

Przeskakuje wzrokiem do wejścia.

— Nie — szepcze. — Posłuchaj, on jest… nie mieszaj się. Dobrze? Nie potrzebuję pomocy. Trzymaj się ode mnie z daleka. — Głos jej wyraźnie drży.

— Obiecałam, że cię tu poszukam — mówię.

— Przestań. — Kręci głową. — On mnie zabije, rozumiesz? Jeśli tylko nabierze podejrzeń, że z kimś rozmawiałam…

— Ale my cię obronimy! Musisz tylko poprosić, zabierzemy cię stamtąd i ukryjemy przed nim.

Szkoda w ogóle z nią gadać: kręci głową i cofa się do drzwi, stukając obcasami na kamiennej posadzce. Jej twarz za woalem nie jest po prostu przestraszona: jest śmiertelnie przerażona. A biały proszek na policzkach nie wystarcza, by zamaskować kremową plamę schodzącego siniaka.

Mick czeka na zewnątrz. Jeśli zobaczy, że wychodzę za Cass, pewnie dostanie szału. A ja zaczynam mieć wątpliwości, czy moje domysły są słuszne. Kiedy nazwałam ją Kay, nie okazała ożywienia. Ale właściwie dlaczego miałaby je okazać? Kay to przecież także przybrane imię, przecież dopiero co miała operację pamięci; zresztą, ja też w tym wesołym miasteczku jestem Reeve, nie Robinem — gdyby ktoś po tych dziesiątkach dni zawołał za mną „Robin”, czy od razu skojarzyłabym, że to do mnie?

Sfrustrowana rozglądam się za innym wyjściem. Stoję sama w nawie kościoła. Rozumiecie, to nie jest moje ulubione miejsce, ale teraz brakuje tu tej niemal namacalnej aury wrogości, jaką się czuje, kiedy stoimy tu w naszych najlepszych ciuchach, zastanawiając się, kto dziś padnie ofiarą. Czekając, aż Mick znudzi się i pójdzie, spaceruję z przodu wielkiej hali, próbując odświeżyć sobie perspektywę.

Przed ławkami jeszcze nie byłam. Co tam Fiore trzyma na swoim pulpicie? — myślę, idąc w stronę ołtarza. Widziany z tyłu pulpit rozczarowuje — to po prostu wycięta z drewna bryła, z jedną małą wnęką. Leży tam parę papierowych książek, ale próżno szukać robota-kochanka, na którego można by zwalić osobliwe manieryzmy Fiorego. Ołtarz jest równie nieciekawy. Bryła gładko wypolerowanego kamienia, wycięta w elegancki prostopadłościan. Na wierzchu, pośrodku przykrywającej kamień fioletowej tkaniny, stoją na metalowej podstawie symbole wiary — miecz i kielich. Przyglądam się uważniej, zaintrygowana mieczem. Dziwnie wygląda. Klinga, idealnie prosta, z prostokątną końcówką, ma mniej więcej centymetr grubości. Niezaostrzona, pozbawiona szpica, przypomina raczej stalową listwę niż miecz. Ma rękojeść z koszem i szarym, szorstkim chwytem, sugerującym utylitarność, nie dekoracyjność. Coś mnie uwiera, jakiś uparty kikut fantomowego wspomnienia, swędzący w miejscu, gdzie amputowano prawdziwy zapis. Jestem pewna, że już widziałam taki miecz. Na zewnętrznej części kosza są delikatne prostokątne rowki, jakby coś stamtąd zdemontowano. A płaskie „ostrze” klingi jest jakieś nie takie — lśni połyskiem twardej stali, ale i delikatną, tęczową mgiełką, ledwie widoczną dyfrakcją.

Zalewa mnie zimny pot. Gdy się prostuję i pośpiesznie ruszam do małych drzwi widocznych z boku ławki organisty, czuję, że bluzka jest w dotyku jak lód. Niech mnie tu nikt nie przyłapie, nie teraz! Ktoś tu robi nam kawał i serce ściska mi się na myśl, że może to Fiore, albo i jego szef, biskup Yourdon. Bawią się nami, to jest dowód. Komu można by o tym powiedzieć? Większość nic nie zrozumie, a ci, co mogliby… i tak nie mamy stąd wyjścia, jeśli eksperymentatorzy nie zgodzą się nas wypuścić przed terminem. Wyjście prowadzi jednak prosto do kliniki chirurgów-spowiedników, a mam okropne przeczucie, że są w to jakoś zamieszani czy chociaż wtajemniczeni.

Muszę się stąd wydostać, stwierdzam z przerażeniem. Chodzi o to, że widywałam już takie miecze. Nazywają się „worpalne”, nie mam pojęcia dlaczego. Ten jest ewidentnie z demobilu, ale jak się tutaj znalazł? Wiem, że ich siła nie polega na ostrości ani szpicu, nie do tego służą. Mieli takie ci… no… Kto takie miał? Łamię sobie głowę, próbując dojść źródła tej okropnej pewności czegoś potwornie złego, czegoś, co jest nie na miejscu w eksperymentalnym ustroju i na kilometr śmierdzi zniekształceniem rzeczywistości. Niestety, zdradziecka pamięć znów mnie zawodzi i, tłukąc w zatrzaśnięte drzwi własnej przeszłości, wracam na światło dzienne, mrugając i zastanawiając się, czy może i tym razem się mylę. Mylę się, że Cass to Kay. Mylę się, że Mick ją bije. Mylę się co do miecza i kielicha. Mylę się co do tego, kim i czym jestem…

Загрузка...