Sam podnosi słuchawkę telefonu w hallu i prosi Odźwiernego, żeby połączył go z domem Micka. Ja czaję się u szczytu schodów i podsłuchuję. Brzmi, jakby starał się nie stracić panowania nad sobą. Po paru hekto odkłada z trzaskiem słuchawkę i człapie z powrotem do salonu. Przez resztę wieczoru staram się go unikać, pogrążając się w czarnej depresji rozmyślaniami, czy aby, wciągając w to Sama, nie pogorszyłam sytuacji Cass.
Punkty. Odpowiedzialność zbiorowa. Stabilne pary. Presja grupy. Aż kręci się w głowie. Co prawda, jestem przyzwyczajona do tego, że życie codzienne ma jakieś reguły — przynajmniej w czasie pokoju — ale wydaje się wręcz nieprzyzwoite to, że są one aż tak dosłowne. Społeczeństwa buduje się na cichym zrozumieniu, szturchnięciu łokciem, puszczeniu oka oraz — bardzo sporadycznie — sprawdzeniu w bazie prawnej. Przyzwyczaiłam się rozpracowywać na bieżąco, jak co działa, więc to przeżycie, czołowe zderzenie z kompletnie uformowanym zestawem reguł, jest dla mnie wielkim szokiem.
Gdybam sobie, że radziłabym sobie z tym lepiej, gdyby nie uwięzili mnie w ewidentnie nienadającym się dla mnie ciele. Normalnie nie uświadamiam sobie własnego wzrostu ani siły, nie interesowałam się też mezomorficznymi modyfikacjami — ale też nigdy świadomie nie uczyniłabym się małą i kruchą. To ciało jest też na pograniczu niedożywienia. Patrząc w lustro w łazience, pod podskórną warstwą tłuszczu niemal widzę żebra. Nie przywykłam czuć się taką chudziną, niech no tylko dopadnę tego, kto mi to zrobił… Ha, tylko że przecież nie będę w stanie nic mu zrobić, prawda? — Co za dupki — mruczę ponuro, potem ruszam do kuchni sprawdzić, czy ma w ofercie coś wysokobiałkowego.
Później zwiedzam piwnicę. Stoi tam trochę maszyn, tablet mówi, że służą do konserwacji domu. Głowię się nad maszyną do czyszczenia ubrań. Ma w sobie coś prymitywnego i mechanicznego, sztywny, dany raz na zawsze kształt. W niczym nie przypomina prawdziwej maszyny, ciepłej, zmiennej, dopasowującej się do twoich potrzeb. Nawet nie reaguje, kiedy mówię, żeby mi wyczyściła ubranie — jest naprawdę głupia.
W głębi piwnicy znajduję coś jeszcze — ławkę z przymocowanymi dźwigniami, do budowania pracochłonną metodą masy mięśniowej górnych kończyn. Jestem trochę sceptyczna, tablet mówi jednak, że ci ludzie musieli rozwijać mięśnie przez regularne podnoszenie ciężarów i inne ćwiczenia. Znajduję instrukcję do tej maszyny i po jakiejś kilosekundzie udaje mi się zmienić własne ciało w rozdygotaną, zalaną potem galaretę. Istna psychologiczna tortura, lekcja wbijająca do głowy, jak jestem słaba.
Człapię na górę, biorę prysznic i zapadam w niespokojną drzemkę, nękana snami, w których się topię, wizjami Kay wyciągającej do mnie wszystkie swoje ręce, błagającej o coś niezrozumiałego. Nie wspominając już o echach czegoś strasznego, imigrantach cisnących się i popychających pod lufą broni, krzyczących, proszących, by przepuścić ich przez bramę Piekieł. Budzę się raptownie i przez pół godziny leżę, drżąc, w ciemności. Co się ze mną dzieje?
Jestem więźniem innego świata. To prawda, co mówią: przeszłość to inny ustrój, ale przeważnie mają na myśli chyba coś innego.
Kiedy rano stoję w kuchni i próbuję rozszyfrować instrukcję obsługi ekspresu do kawy, dzwoni telefon. Terminal jest w hallu, więc idę tam i odbieram, zastanawiając się, co się stało.
— Połączenie do Sama — brzęczy płaski głos. — Połączenie do Sama.
Przez chwilę gapię się na słuchawkę, potem zerkam w górę schodów.
— To do ciebie! — krzyczę.
— Idę. — Sam zbiega po dwa stopnie.
Podaję mu słuchawkę.
— Tak? — przez moment słucha. — Co… nie rozumiem. Może pan powtórzyć? Aaa. Tak, tak, mogę.
Niesamowite jest słuchanie rozmowy prowadzonej przez taki stary telefon. Działają w osobliwej przestrzeni, pozbawionym prywatności królestwie łączności półdupleks.
Sam słucha dalej instrukcji, najpierw nimi zdziwiony, potem zirytowany. W końcu odkłada słuchawkę.
— No! — mówi z naciskiem.
— Próbuję zrobić kawę — mówię. — Chodź tu i mi opowiedz.
— Oni przysyłają po mnie taksówkę. Mam „pół godziny” — to jakieś dwa kilo, nie? — żeby się przygotować.
— Co za „oni”? — pytam. Żołądek kurczy mi się z niepokoju.
— Przydzielono mi tymczasową pracę — odpowiada. — Wysyłają mnie na szkolenie przygotowawcze. Mam się dowiedzieć, jak działa tutaj system pracy. Później może przydzielą mnie do czegoś innego.
— Hm. — Odwracam się do ekspresu, żeby nie widział, jak marszczę brwi. Skoro to jest zbiornik na wodorotlenek, to pewnie jest dysza Venturiego… rozłożone metalowe elementy są dla mnie równie niezrozumiałe jak przed rozebraniem. — A co ja mam robić? Mnie też przydzielą jakąś pracę?
— Chyba nie. — Waha się. — Możesz poprosić o pracę, ale nikt tego od ciebie nie oczekuje. A ta moja… instrukcja mówi, że to taki wstęp. — Nie wygląda na zbyt zadowolonego. — Płacą nam zbiorowo — dodaje po paru sekundach.
— Co takiego? Tobie każą pracować, a ja dostaję połowę?
— Tak.
Kręcę głową, po czym składam machinę z powrotem. Po jakimś czasie osiągam tyle, że zaczyna pojękiwać, gulgotać i pluć brązowym płynem. Wytrzeszczam oczy. Chyba powinna najpierw zrobić filiżankę? O ja głupia, przecież tu nie ma asemblerów! Pośpiesznie plądruję szafki, w końcu znajduję parę filiżanek i podtykam jedną pod dyszę.
— Głupio, głupio — mruczę, sama nie wiedząc, czy opisuję siebie, czy dawno umarłych projektantów maszyny.
Niebawem pojawia się taksówka i Sam odjeżdża na swoje szkolenie przygotowawcze. Łażę trochę po domu i próbuję ustalić, co w nim jest i do czego służy. Pralka, okazuje się, ma fizyczne przełączniki, które trzeba ustawić, żeby zadziałała. Jest na wodę, a do ubrań trzeba dodać tak zwany „proszek” — zamiast porządnie zaprojektować materiał. Czytam o tkaninach w podręczniku Zaprojektowane, by mieszkać i robi mi się niewyraźnie — postanawiam nosić tylko sztuczne. Pomysł noszenia ubrań zrobionych z martwych zwierząt jest niewymownie obrzydliwy. A to coś, co nazywa się „jedwab”, to po prostu rzygi gąsienic. Skóra cierpnie na samą myśl.
Po paru godzinach zaczyna mi się nudzić. Dom jest kompletnie niekomunikatywny (w prawdziwym ustroju nazwałabym go autystycznym), a zasoby rozrywkowe są, oględnie mówiąc, prymitywne. Próbuję telefonować, myśląc, że zadzwonię do Cass i zobaczę, jak się czuje — bo domyślam się, że Mick też pojechał na szkolenie przed pracą — ale telefon tylko wydaje to kretyńskie popiskiwanie przez minutę czy dwie (próbuję przyzwyczaić się do tych dziwnych starożytnych miar czasu). Może śpi, może poszła na zakupy? A może nie żyje? Przez chwilę chaotycznie śnię na jawie: po telefonie Sama Mick walnął ją w głowę drążkiem od maszyny do ćwiczeń i pokroił na kawałki w piwnicy. Albo udusił ją we śnie…
Czemu ciągle chodzą za mną te okropne fantazje? Coś jest ze mną poważnie nie tak. W dużej mierze to dlatego, że czuję się uwięziona. Odizolowana, zamknięta w podmiejskim domu, podczas gdy mój mąż wychodzi sobie do przydzielonej pracy. Wszystko nie tak: naprawdę chodzi o to, że szuka mnie zamachowiec albo zamachowcy, dlatego że… że co? Coś, co wydarzyło się przed operacją pamięci — a ja tu tkwię w izolacji i miotam się we własnej niewiedzy.
Muszę się stąd wydostać.
Dziesięć minut później już stoję przed werandą, ubrana w niezgodne z kodeksem ubraniowym buciory i spodnie. Na ramieniu mam torbę zawierającą portfel i znaleziony w kuchni bardzo ostry nóż. Śmiechu warta broń, zważywszy stan moich mięśni rąk (które bolą, jakbym je tłukła młotkiem), ale na razie nie mam pod ręką nic lepszego. Przy odrobinie szczęścia prześladowcy są w tej samej sytuacji i będę mieć czas, by się przygotować, zanim będą gotowi na swój ruch.
Numer jeden na liście dobrze przygotowanego zbiega: poznaj drogi ucieczki.
Nie wzywam taksówki. Idę natomiast na pobocze drogi i się rozglądam. Okolica jest spokojna, choć trochę dziwna. Po obu stronach rosną olbrzymie liściaste drzewa, a zaraz za granicą ogrodu przylegającego do naszego domu roślinność robi się dzika i niekontrolowana. Niewidoczne bezkręgowce poskrzypują i skrobią jak psujący się mechanizm. Próbuję przypomnieć sobie, w którym kierunku wiozła nas taksówka. Tam. Skręcam w lewo i idę poboczem, gotowa uskoczyć, jeśli nagle pojawi się auto.
Wzdłuż drogi stoją inne domy. Są mniej więcej tej samej wielkości co mój, zbitki prostokątnych pudełek z otworami przesłoniętymi szkłem w ramach i dziwnie poprzekrzywianymi górnymi powierzchniami. Pomalowano je na różne kolory, ale i tak wyglądają na wyblakłe i ponure, jak pancerze zrzucone przez ogromne ziemne stawonogi. W żadnym nie widać śladu życia, domyślam się zatem, że to tylko dekoracja. Nie mam pojęcia, gdzie mieszka Cass. Szkoda. Mogłabym pójść ją odwiedzić. Nie wiem nic — równie dobrze mogłaby siedzieć w sąsiednim domku. Niestety, usługa katalogowa to tylko jedna z dostępnych w netlinku usług, których tu brakuje, a Sam miał rację w jednej kwestii — starożytni byli potwornie terytorialni. Jeśli potrafią wołać stróżów porządku i zatrzymywać ludzi tylko za to, że są źle ubrani w miejscu publicznym, co by zrobili, gdybym weszła do czyjegoś domu?
Po kilkuset metrach dochodzę do wzniesienia terenu. Droga biegnie dalej poziomo, wchodząc w stromy wykop, a w końcu nurkując w ciemny tunel w zboczu góry. Zerkając w bok, widzę, że w kwestii drzew coś się trochę nie zgadza. Mam was, myślę. To jest krawędź modułu habitatu. Ledwo mogę sobie wyobrazić, co mam pod stopami — skomplikowaną maszynerię zamkniętą w skorupie z konstrukcyjnego diamentu, kilometrowy walec wirujący w pustce, orbitujący w lodowatym mroku. Pusto przez kolejne parędziesiąt milionów kilometrów, potem gwiazda-brązowy karzeł, niewiele większa od gazowego olbrzyma, potem kolejne dziesiątki bilionów kilometrów do najbliższego układu gwiezdnego. Skala to pierwszy wróg.
Wchodzę do tunelu i widzę przed sobą zakręt, za którym robi się bardzo ciemno. To niepokojące — nie zauważyłam tego, siedząc z tyłu w taksówce, choć skupiałam uwagę na każdym osobliwym widoku. Zatem, jeśli tam jest bramka T… no cóż, jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Ruszam, sunąc prawą dłonią po zakrzywiającej się w mrok ścianie tunelu. Idę powoli, a po jakichś pięćdziesięciu metrach zaczyna odchylać się w drugą stronę. Mijam kolejny zakręt, widząc już światełko na końcu, i już idę drogą, gdzie budynki po obu stronach różnią się od tamtych kształtem i wielkością. Mam przed sobą tablicę z napisem: WITAMY WE WSI. („Wieś” to mała miejscowość; „centrum” to rejon wsi ze sklepami — przynajmniej tak sobie wyobrażam, że to działa).
Przeczytałam masę rzeczy, jak przykładna obywatelka i jest parę sklepów, do których muszę pójść, na początek sklep z narzędziami. Bo kwestia jest taka: ci ludzie nie mogli sobie po prostu zażyczyć jakiegoś potrzebnego wzoru z asemblera, musieli sami wytwarzać przedmioty z prostych składników. A to oznacza „narzędzia”, przy czym porządny zestaw narzędzi jest zaskakująco łatwo przerobić na niezły arsenał. Dopóki nie zdradzę się ze swoją tożsamością, prawdopodobnie jestem tu bezpieczna, ale „prawdopodobnie” to za mało, kiedy alternatywą jest śmierć — zresztą, już i tak nie śpię w nocy, bo się jej boję.
W sklepie z narzędziami spędzam około pół godziny, stwierdzając, że zombie-sprzedawcy nie są zaprogramowani do tego, by uniemożliwić kobietom zakup siekier, łomów, zwojów stalowego drutu, spawarek łukowych, urządzeń do obróbki substraktywnej czy wszelkich innych narzędzi w zasięgu wzroku. Zestaw, który kupuję, kosztuje sporo, jest wielki i bardzo ciężki, mówią jednak, że przywiozą to wszystko i zamontują w naszym „garażu” — dostępnym z zewnątrz pomocniczym budynku, którego jeszcze nie zwiedziłam. Dziękuję im i dopisuję do zamówienia parę kawałków surowego metalu oraz parę odcinków stali sprężynowej.
Kiedy wychodzę ze sklepu z zamówionym do domu podstawowym wyposażeniem warsztatu oraz siekierą ukrytą w olstrze pod płaszczem, najbliższa przyszłość rysuje mi się znacznie bardziej optymistycznie. Jest pogodny, ciepły poranek: z drzew liściastych pomiędzy budynkami dobiegają terytorialne okrzyki małych, pierzastych dinozaurków, ja zaś po raz pierwszy, odkąd tu trafiłam, czuję się panią własnego losu.
I dokładnie wtedy wpadam na Jen i Angel, idące pod rękę chodnikiem w stronę rustykalnego budyneczku z szyldem nad drzwiami, mówiącym: KAWIARNIA RETRO.
— O, cześć! — sapie Jen, rozkładając szeroko ręce, żeby mnie objąć, natomiast Angel z wątłym uśmiechem trzyma się z tyłu.
Sztywno wchodzę w jej objęcia, licząc, że nie wyczuje siekiery, ale niestety.
— Co ty masz na sobie? I co masz pod płaszczem? — pyta.
— Dopiero co byłam w sklepie z narzędziami — wyjaśniam, zmuszając się do uprzejmego uśmiechu. — Kupowałam dla Sama różne narzędzia do tego… do ogrodu i nie zmieściły mi się do torebki, więc mam je w takim futerale na pasku, który też miałam mu kupić. — Im więcej ćwiczę, tym łatwiej przychodzą mi kłamstwa. — A co tam u was?
— U nas super! — mówi ekspansywnie Jen, puszczając mnie.
— Miałyśmy wpaść tu na kawę — dodaje Angel. — Pójdziesz z nami?
— Jasne — mówię.
Nie ma kulturalnego sposobu, żeby im odmówić. Poza tym od stu kilosekund nie miałam kontaktu z żadnym człowiekiem oprócz Sama, więc chętnie się dowiem, co tam sobie myślą. Dlatego idę za nimi do „Kawiarni retro”, gdzie siadamy w loży wyłożonej błyszczącym czerwonym winylem, za stołem ze śnieżnobiałego polimeru, a kelnerzy pytają, czego sobie życzymy.
— I jak ci idzie adaptacja? — pyta Angel. — Słyszałyśmy, że wczoraj miałaś jakieś kłopoty.
— No właśnie, skarbie. — Jen uśmiecha się, kiwając głową. Jest ubrana w jaskrawożółtą sukienkę, na głowie ma kapelusz, nieco przypominający balistyczny wahadłowiec. Na twarz nałożyła jakąś farbę w proszku, wzmacniającą kolor ust (czerwony) i rzęs (czarny), a na skórze ma coś, przez co pachnie jak eksplozja w kwietnym ogrodzie. — Chyba nie wejdzie ci to w nawyk?
— Na pewno nie — drwi z niej Angel. — To się zdarza na początku. Każdemu pewnie przytrafi się parę razy, prawda? — Zerka w bok na kelnera. — Mrożoną latte z podwójną czekoladą, z ekologicznych ziaren, bita śmietana, bez cukru — rzuca.
— Dla mnie to samo — udaje mi się powiedzieć, zanim Jen zaczyna rozwodzić się nad wszystkimi pozycjami cennika nad ladą, zmieniając każde zdanie ze trzy razy, zanim dotrze do kropki. Ja tymczasem przypatruję się Angel. Ma na sobie żakiet ze spódnicą. Mówią na to „garnitur”, choć jest inny niż te przeznaczone dla mężczyzn — jest ciemniejszy i poważniejszy niż strój Jen, ale dobrała sobie do niego błyszczące kawałki metalu przyczepione do małżowin uszu. Domyślam się, że to ma być biżuteria, choć wygląda dość boleśnie. — A co to jest to w uszach? — pytam.
— To się nazywa „kolczyki” — wyjaśnia Angel. — Tam dalej jest salon, gdzie przekłuwają uszy, potem można w nich wieszać różne ozdoby. Jak tylko dziurki się zagoją — dodaje, krzywiąc się lekko. — Na razie trochę bolą.
— Zaraz, to one nie są przyklejone ani zainstalowane jak trzeba? To się przebija przez ucho, nie przebudowuje ucha naokoło? I to jest z metalu?
— Tak — odpowiada, rzucając mi dziwne spojrzenie.
Nie wiem, jak na to zareagować, ale na szczęście nie muszę, bo Jen kończy zamawiać swoją kawę po amerykańsku i z powrotem skupia się na nas.
— Tak się cieszę, skarbie, że cię spotkałyśmy! — Nachyla się do mnie konfidencjonalnie. — Zrobiłam rozeznanie i nie jesteśmy tu jedyną kohortą — jest sześć, wszystkie spotykają się jutro w kościele i nie możemy sobie pozwolić, żeby ktoś zawalał sprawę.
— Że co? — pytam, zbita z tropu.
— No rozumiesz, musimy zachowywać pozory — dodaje Angel, znów z tym porozumiewawczym spojrzeniem, którego nie potrafię rozszyfrować.
— Nie rozumiem.
Między brwiami Jen pojawia się delikatna zmarszczka.
— Nie chodzi tylko o wczoraj — podkreśla. — Każdemu wolno popełniać drobne błędy. Chodzi o to, że punkty nie tylko uśredniają się w ramach kohorty. Przedstawiciele każdej kohorty w parafii będą mówić o tym, co osiągnęli w ostatnim tygodniu, a inne kohorty ocenią ich zachowanie i zagłosują czy dodać im punkty, czy odebrać.
— Taki iterowany dylemat więźnia z odpowiedzialnością zbiorową — wtrąca Angel, a zombiak z obsługi przekręca gałkę na wypolerowanym metalowym zbiorniku za barem, powodując hałas jak przy dekompresji. — Bardzo elegancka konstrukcja eksperymentu, moim zdaniem.
— Taki… — Jasna cholera. Kiwam ostrożnie głową, nie wiedząc, ile mogę wyjawić. — Teraz chyba rozumiem.
— Tak. — Angel kiwa głową. — Trzeba będzie bronić twojego wczorajszego zachowania, a inne grupy mogą nam dodawać albo zabierać punkty, zależnie od tego, na co według nich zasłużyliśmy i czy myślą, że się zemścimy, kiedy przyjdzie ich kolej.
— Naprawdę cwane!
— Tak.
Jen się uśmiecha.
— I dlatego, skarbie, nie będziesz psuć nam opinii: ubierzesz się zgodnie z regułami i wyrazisz skruchę za ten wczorajszy incydent, cokolwiek to było — nie, nawet nie chcę znać żadnych obrzydliwych szczegółów — a my ze swojej strony poprzemy cię i spróbujemy pogrzebać całą kwestię pod kupą grzechów innych kohort. Prawda? — Zerka na Angel. — Jesteśmy nowi, więc na pewno się do nas przyczepią. Już i tak będzie ciężko, przez Cass.
— A co jest z Cass? — pytam.
— Nie przystosowuje się — mówi Jen.
Angel chce coś powiedzieć, ale Jen ucisza ją lekceważącym machnięciem ręki.
— Pewnie miałyście od niej jakieś głupawe telefony. Zignorujcie je. Chce tylko zwrócić na siebie uwagę. Niedługo jej przejdzie.
— Mówiła, że Mick grozi jej pobiciem — mówię.
W tym momencie zombiak przynosi pierwszą kawę.
— No i co z tego? — Jen też wbija we mnie wzrok, w głębi jej oczu widzę bryłę zimnej stali. — Co nas to obchodzi? To są prywatne sprawy między mężem i żoną, jeśli tylko nie grożą nam stratą punktów albo wpakowaniem w kłopoty całej kohorty. Nie licząc, oczywiście, tej drugiej sprawy.
— Jakiej drugiej…
— Dostaje się punkty za rżnięcie — wtrąca beznamiętnym tonem Angel. Znów rzuca mi to dziwne spojrzenie. — Myślałam, że już do tego doszłaś.
— Za seks? — Chyba wyglądam na oburzoną, zszokowaną albo coś takiego, bo twarz Jen rozluźnia się w maskę rozbawienia.
— Tylko z własnym mężem, skarbie. — Popija kawę i patrzy na mnie taksująco. — No właśnie, to jeszcze jedna rzecz, którą zauważyłyśmy. Nie chcemy cię poganiać, broń Boże, ale…
— Gówno was obchodzi, z kim się pieprzę — mówię. Podają moją kawę, ale już nie mam na nią ochoty. W ustach mam suchy, gryzący posmak, jakbym przeżuła kilo surowej kokainy. — Wystroję się do kościoła, powiem, że będę grzeczna i zrobię wszystko, co mam publicznie zrobić. Postaram się nie kosztować was więcej punktów. Ale. — Stukam w stół obraźliwie blisko filiżanki Jen. — Nie będziecie mi mówić, nigdy więcej, z kim mam się zadawać ani co mam z nim robić. Ani z kim mam uprawiać seks. — Cisza wypączkowuje sople lodu. Biorę nierozsądnie duży łyk kawy i parzę sobie podniebienie. — Czy wyrażam się jasno?
— Całkiem jasno, skarbie. — Oczy Jen lśnią jak odłamki zamrożonej złośliwości.
Zmuszam się do uśmiechu.
— A teraz, może znajdziemy sobie jakiś kulturalny temat do rozmowy przy kawie i ciastkach?
— To chyba dobry pomysł — mówi Angel. Wygląda na lekko zbulwersowaną. — Może po obiedzie kupimy ci coś odpowiedniego do kościoła? — pyta mnie. — Na wszelki wypadek. A poza tym, ciekawe, czy używałaś już pralki? Ma parę ciekawych opcji… — I już rozwodzi się nad technikami zarabiania punktów w świecie kobiet, wygenerowanym przez teorię gier i inwigilowanym przez grupową punktację.
Pod koniec obiadu wydaje mi się, że je rozpracowałam. Angel chce dobrze, tylko jest aż nazbyt asekurancko ostrożna. Boi się wyjść przed szereg, nie chce tracić punktów i przejmuje się tym, co myślą o niej ludzie. Takie połączenie czyni z niej łatwy łup dla Jen, z zewnątrz hałaśliwej i agresywnie ekstrawertycznej, ale pod tą przykrywką chowającej brak pewności siebie i potrzebę aprobaty — to sprawia, że zastrasza ludzi, aż jej tę aprobatę dadzą. Od czasu operacji nie spotkałem kogoś tak bezwzględnego, a w klinice było parę ciężkich przypadków. Chirurdzy-spowiednicy chyba ich przyciągają. (Bardziej niepokoi mnie fakt, że niewyraźnie przypominam sobie dawne znajomości z podobnymi osobami, choć bez żadnych szczegółów. Kim byli i ile dla mnie znaczyli — to utonęło w otchłani, gdzie trafiają wspomnienia, gdy właściciele już ich nie potrzebują).
Obie, działając w cichej zmowie, mianują się na popołudnie moimi asystentkami od zakupów. Nie robią tego obcesowo, ale bardzo uparcie, i właściwie nie starają się ukryć, że chcą zmodyfikować moje zaufanie, tak aby przystawało do arkuszy z punktacją.
Po kawie i ciastku (stawia Angel), prowadzą mnie do kolejnych przybytków. W pierwszym zostaję poddana zabiegom fryzjerskim. Angel siedzi ze mną i bez końca gada o sprzętach kuchennych, Jen idzie załatwiać jakieś swoje sprawy, a zombiak unieruchamia mnie i atakuje moją głowę budzącym lęk zestawem noży, grzebieni, odczynników chemicznych i małych ręcznych maszynek. Kiedy wstaję z fotela, muszę przyznać, że mam teraz inne włosy — nadal długie, ale o parę odcieni jaśniejsze, a kiedy kręcę głową, poruszają się jak jedna bryła styropianu.
— To może kupimy ci parę ciuchów na jutro? — mówi Jen, uśmiechając się szeroko. Formułuje to jak propozycję, ale ton nie pozostawia wątpliwości, że to rozkaz.
Prowadzą mnie przez szereg butików, gdzie muszę pokazywać swoją kartę kredytową. Upiera się, żebym przymierzyła kostium, a kiedy pokazuję jej, jak wyglądam, Angel poleca sklepowym zombiakom spakować moje stare ubranie. W końcu wyglądam jak jedna z nich, jak paniusia.
— No, już prawie — mówi Jen. Na jej twarzy maluje się coś bliskiego aprobaty. — Trzeba cię tylko jeszcze umalować.
— Co takiego?
Po prostu śmieją się ze mnie. Może i dobrze, bo gdyby mi powiedziały wcześniej, o co chodzi, pewnie bym uciekła. Ja zaś cały czas przypominam sobie (z coraz większą obawą), że mam jeszcze prawie sto dekad — trzy lata — na żałowanie popełnionych dzisiaj błędów.
Światła czerwienieją i płyną ku tunelowi na krawędzi świata, kiedy taksówka, w której siedzimy stłoczone, zatrzymuje się pod moim domem i otwierają się drzwi.
— No, idź — mówi Angel, wciskając mi torbę z zakupami. — Idź i go zaskocz. On miał męczący dzień i będzie potrzebował pociechy.
Uświadamiam sobie, że używa uogólnionego „on” — nic ich nie obchodzi, kim „on” jest, ważne tylko, że jest moim mężem i możemy zarobić dla nich punkty.
— No dobra, idę już, idę — mówię znękana. Biorę torbę, a kiedy się odwracam, coś żądli mnie w nogę. — Ej! — Rozglądam się, ale taksówka już odjeżdża. — Cholera — mruczę. Noga mi drży. Sięgam w dół. Coś się w nią wbiło. Mały rombik z wystającą na końcu igiełką. — Cholera.
Kuśtykam po ścieżce w nowych butach, które mi wcisnęły — obcasy mają jeszcze wyższe i mniej wygodne niż ta pierwsza para — i wchodzę do domu. Rzucam torby, idę do salonu, w którym jest włączony telewizor. Sam leży przed nim z zamkniętymi oczyma i poluzowanym krawatem. Robi mi się go żal. Czuję ból w miejscu ukłucia, zimne przypomnienie.
— Sam. Wstawaj! — Szarpię go za ramię. — Pomóż mi!
— Co je… — Otwiera oczy, patrzy na mnie. — Reeve? — Jego źrenice wyraźnie się rozszerzają.
Pewnie dziwnie pachnę — Jen z jakiegoś niezgłębionego powodu wypróbowała na mnie połowę zawartości baru z zapachami.
— Pomocy. — Siadam obok niego i zadzieram spódnicę, pokazując mu ukłucie na udzie. — Zobacz. — Pokazuję mu ampułkę. — Dopadli mnie. Co to, do kurwy nędzy, jest?
Moje krocze nienaturalnie się uwrażliwiło, do tego kręci mi się trochę w głowię, jestem niepokojąco rozluźniona i dziwnie mało zestresowana tym, co się przed chwilą stało.
— To jest… — Mruga. — Nie wiem. Kto ci to zrobił?
— Jen i Angel. Wysadziły mnie z taksówki i chyba w ostatniej chwili Angel mi to wbiła. — Oblizuję usta. Czuję się naprawdę osobliwie. — Jak myślisz, co to jest? Trucizna?
— Raczej nie — mówi, wbijając we mnie wzrok. Potem podnosi tablet i stuka w niego. — O — mówi, pokazując mi coś. — Taki mieli pomysł na rozrywkę.
Wkładam ręce między uda i ściskam je, a gdy czytam, litery mi się rozmazują.
— To… aha! — Zalewa mnie wściekłość. — Te kurwy!
Sam kręci głową.
— Miałem bardzo męczący dzień, ale zdaje się, że ty miałaś dość ekscytujący. Przychodzisz do domu ubrana jak ta, no… a jeszcze koleżanki wstrzykują ci coś na podniecenie. — Unosi brew. — Po co to zrobiły, jak myślisz?
Umie pozostać opanowany i analityczny w najcięższych sytuacjach. Chciałabym mieć pod presją chociaż połowę tego.
— Reeve, o co tu chodzi? Presja grupy naprawdę jest taka silna? — W jego głosie brzmi obawa i współczucie.
— Tak. — Zaciskam zęby.
Siedzi za blisko mnie, lecz nie zaryzykuję żadnego ruchu. Afrodyzjak zalewa mnie ciepłymi, łaskotliwymi falami — boję się, że zostawię na kanapie mokrą plamę.
— Chodzi o te punkty. Wiedzieliśmy, że są wspólne dla kohorty, ale są jeszcze inne mechanizmy przymusu, o których nie mieliśmy pojęcia. Jen i Angel powiedziały mi, ale ja nie… cholera. A poza tym, można zarobić punkty na… innych zajęciach.
— Jakich innych zajęciach? — pyta łagodnie.
— Domyśl się — dyszę i zwiewam do łazienki.
Sam puka do drzwi, raz, nieśmiało, kiedy leżę w brodziku kabiny prysznicowej nieprzytomna z żądzy, pozwalając, by fale gorącej wody zalewały mnie jak tropikalna burza — skąd ja w ogóle wiem, jak wyglądała tropikalna burza na Zjemi? — i usiłuję się oczyścić. Chciałabym go tu zaprosić, ale udaje mi się ugryźć w język i zmilczeć. Chyba mogę skreślić Jen i Angel z listy potencjalnych zamachowców, choć łapię się na tym, że pod prysznicem fantazjuję o nich — o milionie mściwych tortur, jakie im zadaję. Wiem, że to tylko fantazje — w tym miejscu nie da się kogoś zabić więcej niż raz, a raz zabity jest już poza twoim zasięgiem — ale część mojej jaźni pragnie zadawać im ból, i to nie tylko dlatego, że zaprzepaściły wszelkie moje szanse na normalny seks z tym osobliwie introwertycznym, troskliwym misiem, którego mam za męża. Ćwiczę zatem do wyczerpania na maszynie w piwnicy, a później kładę się spać, samotna i nieswoja.
Niedzielny świt jest słoneczny i ciepły. Niechętnie wkładam sukienkę, którą kupiłam pod presją Jen i Angel, i schodzę na dół, by przywitać się z Samem. Nie mam kieszeni, nie wiem, czy wolno wziąć torbę, a bez choćby scyzoryka czuję się niepewna. Sam włożył czarny garnitur, białą koszulę, czarny krawat. Bardzo monochromatycznie. Wygląda solidnie, ale sądząc po minie, jest równie niepewny jak ja.
— Gotowy? — pytam.
Kiwa głową.
— Wezwę taksówkę.
Kościół parafialny to wielka kamienna budowla, znajdująca się w sporej odległości od naszego domu. Na jednym końcu ma wieżę, ostrą i symetryczną osiowo jak relatywistyczny lądownik (gdyby okręty wojenne robiono z kamienia i wiercono im w grzbiecie otwory do powieszenia ogromnych parabolicznych dzwonów). Dzwonią głośno, a parking zapełnia się taksówkami oraz kobietami i mężczyznami ubranymi w stroje z epoki. Widzę parę znajomych twarzy, między innymi Jen. Kiedy czekam przed wejściem, okazuje się jednak, że większości ludzi nie znam, więc trzymam się ramienia Sama, z obawy, że go zgubię.
W środku kościół składa się z jednego pomieszczenia, z podestem na jednym końcu i ustawionymi przed nim rzędami ławek wyciętych z martwych drzew. Na podeście stoi ołtarz, a na nim leży długa naga klinga obok wielkiego złotego kielicha. Wchodzimy gęsiego do środka, siadamy. Gra cicha muzyka, z korytarzyka z tyłu budynku wychodzi procesja. Trzech mężczyzn, starszych wiekiem, ale nie starców, w bardzo charakterystycznych szatach przetykanych metalową nitką. Wchodzą na podwyższenie, zajmują ustalone miejsca. Ten z przodu, po prawej odzywa się i uświadamiam sobie z osłupieniem, że to doktor major Fiore.
— Drodzy parafianie, przyszliśmy tutaj wszyscy, by wspomnieć tych, którzy odeszli przed nami. Nieruchome twarze wyrzeźbione w kamieniu, nieruchome twarze milionów. — Przerywa, a wszyscy wokół powtarzają jego słowa, jak basowe, dudniące echo, ciągnące się w nieskończoność.
Fiore dalej pompatycznym tonem recytuje jakiś bełkot, coraz szybciej. Co zdanie lub dwa przerywa, a kongregacja powtarza jego słowa. Mam nadzieję, że to bełkot, bo niektóre zdania są nie tylko konsternujące, ale wręcz trochę groźne: mówią o osądzeniu po śmierci, karze za grzechy, nagrodzie za posłuszeństwo. Zerkam na boki, ale szybko uświadamiam sobie, że wszyscy poza mną patrzą na niego. Powtarzam słowa, choć czuję się z tym bardzo nieswojo. Wygląda na to, że niektórzy wręcz się tym wykrzykiwaniem nakręcają.
Potem zombiak we wnęce gra napuszoną melodię na jakiejś prymitywnej maszynie do muzyki, a Fiore mówi nam, żebyśmy otworzyli leżące przed nami papierowe książki na podanej stronie. Wszyscy zaczynają wyśpiewywać napisane tam słowa i klaskać do rytmu. To też kompletnie nie ma sensu. Powtarza się jakby imię „Krystian” ale nie w żadnym zrozumiałym kontekście. A przekaz tej śpiewanki jest bardzo złowrogi — nic tylko posłuszeństwo, podporządkowanie i nagrody za to. Całkiem jakbym miała jakiś głęboko zakorzeniony refleks uniemożliwiający mi bezkrytyczne chłonięcie propagandy: w końcu zaczynam z mocno zmarszczonym czołem czytać tę książkę.
Po jakiejś półgodzinie Fiore macha na zombiaka, żeby przestał grać.
— Moi drodzy.
W myślach dodaję do jego słów sarkastyczny komentarz: „Za drodzy dla ciebie”.
— Chciałbym, abyście dzisiaj serdecznie przywitali naszych najnowszych uczestników, kohortę numer sześć. Nasz kościół jest dobrotliwy i winniśmy — naprawdę użył takiego słowa, „winniśmy” — przygarnąć ich do piersi i przyjąć do naszej rodziny. — Uśmiecha się ekstatycznie i ściska pulpit, jakby pod spodem siedział młodziak-zombiak i obciągał mu pałę. — Powitajcie, proszę, naszych najnowszych członków, Chrisa, Ela, Sama, Fera i Micka oraz ich żony, Jen, Angel, Reeve, Alice i Cass.
Wszyscy dookoła — poza Samem, który jest równie zdezorientowany jak ja — zaczynają nagle walić dłonią o dłoń przed sobą. To chyba jakiś powitalny rytuał, myślę, a dźwięk jest zadziwiająco głośny. Sam zerka mi w oczy i też zaczyna klaskać, niepewnie, lecz wtedy Fiore unosi rękę i wszyscy przestają.
— Moje dzieci — mówi, patrząc na nas czule — nasi nowi bracia są tu zaledwie od trzech dni. W owym czasie musieli się wiele nauczyć, wiele zobaczyć i zrobić, więc niektórzy z nich popełnili błędy. Mylić się jest ludzką rzeczą, tak jak ludzką rzeczą jest wybaczać. Wybaczmy, na przykład, pani Alice Sheldon z szóstki jej trudności z hydrauliką. Albo pani Reeve Brown, też z szóstki, jej niefortunne obnażenie się w miejscu publicznym. Albo…
Śmiech tłumi jego słowa. Rozglądam się i widzę, że nagle wszyscy śmieją się i pokazują sobie mnie palcami. Czuję falę zażenowania i złości. Jak on śmie? Jednakże jest w tym też coś z zastraszenia. Jest tu chyba z pięćdziesiąt osób i część z nich gapi się teraz na mnie, jakby próbowały wyobrazić sobie, jak wyglądam bez ubrania. Gdybym była sobą, w wybranym przez siebie ciele, wyzwałabym go w sekundę — ale nie jestem. Tak właśnie działa presja grupy, prawda? O to właśnie chodzi. Eksperymentatorzy nie mogą liczyć na to, że powstanie działające społeczeństwo z ciemnego wieku, w zaledwie trzy lata, po prostu przez wrzucenie do ustroju bandy rekonwalescentów w ortohumanoidalnych ciałach, żeby sobie łazili bez ładu. Potrzebny jest jakiś społeczny mechanizm, żeby sami zmuszali się nawzajem do posłuszeństwa, a najlepiej, żeby sami karali własnych dewiantów…
— …albo wybaczyć Cass jej skłonność do spania do późna. Tak jak dzisiaj, kiedy najwyraźniej zapomniała przyjść do kościoła.
Już na mnie nie patrzą, ale coś mruczą — wokół rozchodzi się ponury prąd dezaprobaty. Zerkam Samowi w oczy, wygląda na przestraszonego. Wyciąga dłoń w bok, chwytam ją i trzymam się jej, jakbym tonęła.
— Proszę, abyście wszyscy współczuli Mickowi, jej mężowi, który musi utrzymywać taką leniwą żonę, a także pomogli jej, kiedy ją następny raz zobaczycie.
Teraz mogę spojrzeć tam, gdzie wszyscy, na Micka. Jest niski, żylasty, ma wielki ostry nos i ciemne, groźne oczy. Wygląda na wściekłego, ma defensywną postawę — i nic dziwnego. Sama miałam miękkie kolana pod bolesnym ciężarem wykroczenia za pięć punktów, a on teraz zbiera za to, że żona nie wstała rano…
Nie wstała rano? Mam ochotę wrzasnąć do Fiorego: „To wymówka, kretynie, wymówka, żeby się nie pokazać publicznie!”.
Fiore zaczyna mówić o innych ludziach, innych kohortach, sprawach, które dla mnie są teraz bez znaczenia. Ożywa mój netlink i każe mi głosować za dodaniem lub odebraniem punktów każdej z tych kohort, z listą grzechów i sukcesów pod każdym nazwiskiem. Nie głosuję za nikim. Na koniec głosujący z pozostałych pięciu kohort jednomyślnie się na nas rzucają. Wszyscy tracimy po parę punktów, co sygnalizuje ponure bicie żeliwnego dzwonu wiszącego pod łukiem z tyłu kościoła. Fiore kiwa na zombiaka, żeby walnął w organy, i intonuje kolejną bezsensowną pieśń. Potem msza się kończy. Ale nie mogę jeszcze uciec i się schować, bo po auto-da-fé jest przewidziane przyjęcie na cześć nowej kohorty, przywołujemy więc na twarze wątłe uśmiechy i jemy kanapeczki pod magnoliami, a reszta uśmiecha się do nas szyderczo.
Stoły są rozstawione w ozdobnym ogrodzie na tyłach kościoła, zwanym „cmentarzem”. Przykryto je białymi obrusami, rozstawiono kieliszki z winem. Wyprowadzają nas tam i każą radzić sobie samemu. Podczas niedzielnego nabożeństwa nie jeżdżą taksówki. Łapię się na tym, że stoję sztywno, plecami opierając się o mur wokół kościoła, jedną ręką ściskam kieliszek z winem, a drugą Sama. Buty mnie uwierają, a twarz jakby na stałe wykrzywiła się w grymas.
— Reeve! I Sam! — To Jen. Wlecze za sobą Angel i obu mężów, Chrisa i Ela. Jest chyba trochę mniej żywiołowa niż wczoraj. Domyślam się, dlaczego.
— Za dobrze nam nie poszło — mruczy El. Rzuca mi lepkie spojrzenie, które boli jak cios pięścią w brzuch. Naprawdę obleśne.
Dokładnie wiem, co sobie myśli, ale nie mam pojęcia dlaczego. Czy dlatego, że kosztowałam go punkty, czy dlatego, że próbuje mnie sobie wyobrazić bez ubrania?
— Mogło być gorzej — mówi Jen, cedząc szorstko słowa. Rękoma dusi na śmierć torebkę.
— Na zewnątrz — biorę głęboki oddech — wyzwałabym Fiorego, gdyby publicznie zrobił mi coś takiego.
— Ale nie jesteś, skarbie, na zewnątrz — zauważa Jen. Uśmiecha się do Sama. — W domu też taka jest czy tylko kiedy ma publiczność?
Jestem bliska, bardzo bliska, chluśnięcia jej w twarz zawartością kieliszka i zażądania satysfakcji, tylko po to, by sprawdzić, czy pęknie, ale uwagę mojego umysłu o skupieniu motyla odwraca ktoś przekradający się za jej plecami — to Mick, więc, zamiast czegoś głupiego, robię coś wariackiego i podchodzę wprost do niego.
— Cześć Mick — rzucam wesoło.
Podskakuje i łypie na mnie groźnie. Jest spięty jak sprężyna.
— Tak? Czego chcesz? — pyta.
— A, w sumie to nic. — Uśmiecham się i patrzę mu badawczo w twarz. — Chciałam tylko złożyć ci wyrazy współczucia, że masz żonę, której nie chce się wstawać do kościoła. To duży kłopot. A przyjdzie tu za tydzień?
— Przyjdzie. — Zgrzyta zębami. Trzyma ręce sztywno przy bokach, zaciśnięte w pięści.
— O, to świetnie! Naprawdę super. Posłuchaj, jeśli nie masz nic przeciwko, może wpadnę do niej dziś po południu, co ty na to? Mamy dużo do pogadania i myślałam, że…
— Nie odwiedzisz suki. Ani dzisiaj, ani nigdy. Idź sobie. Kurwo.
Nie jestem pewna, co znaczy to słowo, choć jakieś tam pojęcie mam.
— Dobra, idę — mówię z napięciem. Gdybym spędziła kilka dni więcej na ławeczce z ciężarkami, przyszłoby mi to trudniej. Ale nie teraz. Jeszcze nie.
Odwracam się i idę z powrotem do Sama. Nie odzywa się, gdy się do niego przytulam — może i dobrze, bo nie ufam swojemu taktowi, zwłaszcza kiedy jesteśmy w miejscu publicznym i nie mogę uciec. Serce mi dudni, czuję mdłości od stłumionego gniewu i wstydu. Mąż traktuje Cass jak wirtualnego więźnia. Mnie publicznie ośmieszają i nastawiają wszystkich przeciwko mnie, tylko dlatego, że próbowałam zachować swoją tożsamość. Cały ten ustrój jest tak ustawiony, żebyśmy zaczęli zdradzać przyjaciół… ale gdzie indziej ludzie żywią wobec mnie mordercze instynkty. Zatem, jeśli nie będę siedzieć cicho, wcześniej czy później mnie znajdą.