10. Stan faktyczny

Niedzielny świt, chłodny i aksamitny. Stękam i próbuję nie naciągać sobie kołdry na głowę. Jakieś kaprysy mojego planu pracy sprawiły, że wczoraj miałam dzień roboczy, a jutro mam kolejny. Przygniata mnie perspektywa dwóch jedenastogodzinnych dniówek. Myśl o spędzeniu połowy dnia w wymuszonej bliskości punktociągów jak Jen i Angel też nie cieszy, ale udaje mi się zmusić do wstania z łóżka i wygrzebania niedzielnego ubrania ze stosu rosnącego na krześle pod ścianą. (Muszę niedługo przejechać się do pralni chemicznej i spędzić trochę czasu w piwnicy, nad rzeczami, które da się uprać w domu. Kolejna harówa w dzień wolny od pracy. Czy to nie ma końca?).

Na dole zastaję Sama, który pracowicie wsypuje łyżką płatki kukurydziane do miski z mlekiem. Wygląda na całkiem tym zaabsorbowanego. W żołądku ściska mnie ze zdenerwowania, ale udaje mi się postawić na palniku rondelek z wodą i ostrożnie włożyć do niego parę jajek. Muszę się zmuszać do jedzenia — jeszcze trochę i zacznę spalać tkankę mięśniową. Zerkam do wewnątrz, na mój przeważnie milczący netlink, i sprawdzam punktację mojej kohorty z tego tygodnia. Jak zwykle jestem prawie ostatnią kobietą. Gorszy wynik ma tylko Cass i czuję znajome ukłucie niepokoju. Jestem prawie pewna, że nie jest Kay, ale nie potrafię przestać jej współczuć. W końcu musi wytrzymywać z tym wieprzem Mickiem. Mój żołądek wykonuje kolejne salto, gdy przypominam sobie coś, co muszę zrobić przed wyjściem.

— Sam.

Unosi wzrok znad miski.

— Tak?

— Dzisiaj. Nie zdziw się, jeśli… jeśli… nie potrafię tego powiedzieć.

Odkłada łyżkę i patrzy za okno.

— Piękna pogoda. — Marszczy brwi. — Co cię gryzie? Kościół?

Udaje mi się kiwnąć głową.

Oczy szklą mu się na chwilę. Chyba sprawdza punkty. Potem potakuje.

— Nie dostałaś żadnych kar, prawda?

— Nie. Ale boję się, że… — Kręcę głową, niezdolna dokończyć.

— Że cię wymienią — mówi spokojnie.

— No właśnie. Po prostu mam przeczucie i tyle.

— To niech to zrobią. — Ma gniewną minę i przez moment się boję, uświadamiam sobie jednak z zaskoczeniem, że nie chodzi o mnie: jest zły na myśl, że Fiore będzie mnie obsmarowywał w kościele, oburzony tym, że pewnie pociągnie za sobą całą kongregację. Urażony. — Wyjdziemy stamtąd.

— Nie, Sam. — Woda się gotuje. Patrzę na zegarek i włączam toster. Jajka na miękko i grzanka, tak daleko zaszły już moje zdolności kulinarne. — Jeśli to zrobisz, też wezmą cię na celownik. A jak oboje będziemy na celowniku…

— Mam to gdzieś. — Patrzy mi prosto w oczy, bez tej powściągliwości, którą okazywał przez ostatni miesiąc. — Zdecydowałem się. Nie będę stać z boku i patrzeć, jak zabierają się za nas, jedno po drugim. Oboje popełniliśmy błędy, ale to ty tutaj najwięcej ryzykujesz. Byłem dla ciebie niesprawiedliwy i… i… — przez moment szuka słowa — żałuję, że to się nie rozegrało inaczej. — Spogląda na miskę z mlekiem i mruczy coś, czego nie słyszę.

— Sam? — Siadam. — Sam. Nie poradzisz sobie w pojedynkę z całym ustrojem.

Robi smutną minę. Smutną? Czemu?

— Wiem. — Patrzy na mnie. — Ale czuję się taki bezradny!

Smutny i zły. Wstaję i podchodzę do palnika, wyłączam go. Jajka stukają o dno rondelka. Toster cyka.

— Trzeba było pomyśleć o tym, zanim daliśmy się zamknąć w tym więzieniu — mówię.

Mam ochotę wrzasnąć. Po mojej superciężkiej edycji pamięci — a podejrzewam, że okazała się znacznie szersza, niż spodziewało się moje poprzednie ja, to, które napisało list, a potem o nim zapomniało — to nic dziwnego, że się tu znalazłam. Z pewnością, gdybym wiedziała, że Kay stchórzy i się wycofa, pewnie postanowiłabym z nią zostać w tamtym życiu i nieważne, że ścigali mnie mordercy.

— Więzienie. — Sam chichocze. — Dobre określenie. Szkoda, że nie ma jakiejś drogi ucieczki.

— Zapytaj biskupa, może wypuści cię wcześniej za złe sprawowanie. — Wyjmuję grzankę, smaruję ją masłem, potem wyławiam oba jajka i kładę je na talerzu. — Dobrze by było.

— Może przejdziemy się do kościoła na piechotę? — proponuje z wahaniem, kiedy dojadam śniadanie. — To ze dwa kilometry. Wydaje się, że to dużo, ale…

— Dobry pomysł. Podoba mi się — mówię, zanim on to sobie wyperswaduje. — Założę „pracowe” buty.

— Dobra. Tutaj na dole, za dziesięć minut. — Wychodząc z kuchni, ociera się o mnie.

Wzdrygam się, ale on chyba tego nie zauważa. Coś mu się tam kołacze pod czaszką; to frustrujące, że nie mogę po prostu zapytać.

Dwa kilometry to miły poranny spacerek, a Sam pozwala mi się trzymać za rękę, gdy idziemy cichymi alejami pod drzewami, które eksplodowały zielonymi i niebieskoczarnymi liśćmi. Żeby dotrzeć do kościoła, musimy przejść przez trzy tunele pomiędzy strefami — nigdzie nie sięgnie się wzrokiem dalej niż na pół kilometra, zapewne dlatego, że byłoby widać, że nasze krajobrazy są wycięte z wewnętrznych powierzchni krzywych stożkowych, a nie przyklejone naturalną grawitacją do kuli — ale nie spotykamy w zasadzie nikogo. Większość ludzi jedzie do kościoła taksówkami. Nie wyjdą z domów, dopóki nie będziemy prawie na miejscu.

Początek mszy mnie rozczarowuje — i chyba tylko mnie. Po odśpiewaniu z wiernymi agitacyjnej wersji First We Take Manhattan, Fiore uderza w długą perorę o naturze posłuszeństwa, występku, naszym miejscu w społeczeństwie i obowiązkach wobec siebie nawzajem.

— Czyż nie jest prawdą to, że znaleźliśmy się tutaj, by cieszyć się udogodnieniami cywilizacji i tworzyć wspaniałe społeczeństwo, aby nasze dzieci miały lepiej, aby żyły w moralnie czystym państwie? — grzmi znad pulpitu, ze wzrokiem skupionym szkliście w nieskończoności, która czai się tuż za ścianą. — I dlatego, czyż nie należy bronić naszego porządku, ziemskiego poprzednika idealnego platońskiego społeczeństwa, żeby miał czas dojrzeć i zrodzić owoce utopii?

Prawdziwy agitator, uświadamiam sobie z niepokojem. Ciekawe, do czego to zmierza? Ludzie za mną zaczynają się wiercić; nie tylko ja tu mam nieczyste sumienie.

— A skoro tak, to czy powinniśmy tolerować w naszym społeczeństwie kogoś, kto narusza jego podstawowe zasady? Czy mamy się powstrzymywać przed krytyką grzechów przez wzgląd na wrażliwość grzesznika? — pyta. — Albo tych, którzy, nic nie wiedząc, żyją tuż obok tego wcielonego występku?

Nadchodzi. Czuję śmiertelny strach, żołądek opada mi w przewidywaniu nadchodzącej demaskacji. To musi być coś poważniejszego niż ta wyniesiona potajemnie książka i mam potworne przeczucie, że wykrył mój odcisk w mydle, gips i odlew, z którego chcę dorobić klucz…

— Nie! — Dudni Fiore zza pulpitu. — Tak być nie może! — Wali pięścią w poręcz. — Lecz z przykrością mówię, że tak jest: że Esther i Phil nie tylko skazują swe dusze na potępienie, prowadząc swoje ohydne intymne kontakty za plecami swoich nieszczęsnych, nic nie wiedzących małżonków, ale i tym samym niszczą samą tkankę społeczeństwa!

E? Czyli nie za mnie się zabrał. Jednakże fala ulgi nie trwa długo: po kościele rozchodzi się potężny pomruk gniewu, najpierw od strony kohorty numer trzy, do której należą ludzie oskarżeni przez Fiorego. Reszta się rozgląda, i ja również — w tej chwili niepoddanie się presji tłumu mogłoby być niebezpieczne. Widzę gwałtowne poruszenie parę rzędów za sobą, gdzie elegancko ubrani wierni odwracają się do siebie. Przerażona kobieta i zażenowany mężczyzna z ciemnymi włosami rozglądają się wokół niespokojnie, nie patrząc nikomu w oczy. Fiore kontynuuje przemowę, a oni szukają drogi ucieczki. Coś mi mówi, że jest już za późno.

— Chciałbym przede wszystkim podziękować Jen za zwrócenie uwagi na tę sprawę — mówi chłodno Fiore.

Brzęknięcie w moim netlinku, sygnalizujące punkty — więcej, niż normalnie zdobywam w miesiąc. Dostałam je dzięki temu, że jestem w tej samej kohorcie, co ta mała, wścibska menda. Nieźle zarobiła na tym oskarżeniu o cudzołóstwo.

— Pytam was więc: co uczynimy z tą chorobą kryjącą się między nami? — Fiore rozgląda się po publiczności. — Co należy zrobić, aby oczyścić nasze społeczeństwo?

Mdlące przerażenie triumfalnie wraca. Będzie o wiele gorzej, niż sobie wyobrażałam. Normalnie Fiore wybiera parę ofiar, które ośmiesza, wyśmiewa, wytyka palcem — drobne upokorzenie za wyniesienie książki z czytelni nie byłoby niczym nadzwyczajnym. Ale tu dzieją się poważne i złe rzeczy, dwoje ludzi podkopuje społeczne fundamenty eksperymentu. Fiore nakręca się w świętym oburzeniu i atmosfera robi się naprawdę bardzo nieprzyjemna. Z tyłu narasta ryk, nieartykułowana wściekłość i furia, łapię Sama za rękę. Potem zaglądam do netlinka i zamieram. On te wszystkie punkty, które dał Jen, zabrał trzeciej kohorcie!

— Lepiej chodźmy, zanim coś się tu stanie — mruczę Samowi do ucha, a on kiwa głową i mocno ściska moją dłoń.

Ludzie wstają i zaczynają krzyczeć, więc jak najszybciej przeciskam się do końca ławki, z pomocą łokci, gdy trzeba. Widzę po drugiej stronie Micka, jak wrzeszczy, ścięgna na jego szyi napinają się jak liny. Cass nie ma. Idę dalej. Zanosi się na burzę, więc to nie czas i miejsce, żeby się rozpytywać.

Za mną Fiore krzyczy coś o prawach naturalnych, ale w tłumie ledwo go słychać. Drzwi są otwarte, ludzie wysypują się na parking. Tracę dech z bólu, gdy ktoś nadeptuje mi na lewą stopę, zachowuję jednak pion i raczej czuję, niż widzę, że Sam idzie za mną. Przepycham się przez ścisk w drzwiach i idę dalej, omijając małe grupki ludzi i jakąś szamotaninę. Sam mnie dogania.

— Chodźmy stąd — mówię, łapiąc go za rękę.

Przed nami stoją ludzie, zebrani wokół Jen.

— Reeve! — woła ona.

Nie mogę jej zignorować.

— Co tam? — pytam.

— Pomóż nam. — Szczerzy zęby, oczy skrzą się ekscytacją, kiedy rozkłada ramiona. Ma na sobie krótki ciuszek z czarnego jedwabiu, eksponujący jej drugorzędowe cechy płciowe, przez to, że zapewnia odrobinę kontrastu: pierś jej faluje, jakby miała zaraz mieć orgazm. — No chodźcie! — Macha na ciżbę w wejściu do kościoła. — Zabawimy się!

— To znaczy? — pytam, patrząc poza nią.

Rzuca się w oczy nieobecność jej męża, Chrisa. Ma natomiast całą własną kohortę, swoje zwolenniczki, wielbicielki czy coś takiego. Grace z dwunastki, Mina z dziewiątki i Tina z siódemki — wszystkie z późniejszych kohort — i patrzą na nią, obserwują ją, jakby była przywódczynią…

— Oczyścimy to miasto! — mówi, niemal radośnie. — Do roboty! Razem utrzymamy porządek i wszystko w kupie — i zarobimy tonę punktów — jeśli już na początku podejmiemy zdecydowane kroki. Damy sygnał dewiantom i zboczeńcom. — Patrzy na mnie z entuzjazmem. — Prawda?

— Eee, prawda? — bełkoczę, cofając się, aż wpadam na Sama, który podszedł do mnie. — Dasz im nauczkę, co?

Czuję, jak dłoń Sama zaciska mi się na ramieniu, ostrzegając, żebym nie posunęła się za daleko, ale Jen w obecnym nastroju nie zwraca uwagi na takie niuanse jak sarkazm.

— Dokładnie! — Jest niemal w ekstazie. — Będzie niezła zabawa. Chris i Mick już są gotowi…

Gdzieś za nami rozlega się piskliwy wrzask.

— Przepraszam — mamroczę — jakoś źle się czuję.

Sam popycha mnie naprzód i przechodzę obok niej, cały czas paplając jakieś usprawiedliwienia, ale sytuacja nie jest krytyczna. Jen nie może teraz tracić czasu na mięczaków i moralnych imbecyli, zresztą i tak już dryfuje ku grupce stojącej w drzwiach kościoła, krzycząc coś o wartościach społecznych.

Docieramy na skraj parkingu, kiedy znów potykam się i łapię Sama za ramię.

— Trzeba ich powstrzymać — słyszę własne słowa.

Zastanawiam się, co ten ropuch Fiore sobie myślał, przesuwając między kohortami tyle punktów. Zrobić coś takiego punktociągom, to mogło mieć tylko jeden skutek. W najlepszym razie, ludzie z trójki rozerwą Phila i Esther na strzępy — a teraz jeszcze Jen, która chce to wszystko rozegrać jako oczyszczenie, żeby samej stanąć na czele tłumu. Widzę, jak kształtuje się tu ohydna nowa rzeczywistość, i nie chcę mieć z nią nic wspólnego.

— Nie da rady. — Kręci głową, ale zwalnia kroku.

— Ale trzeba! — upieram się. Przełykam ślinę, zasycha mi w gardle. — Przecież pobiją Phila i Esther…

— Nie, to już zaszło o wiele dalej. — Głos mu drży.

Staję jak wryta. Sam też staje, z konieczności — inaczej musiałby mnie odepchnąć. Ciężko oddycha.

— Trzeba coś zrobić — mówię.

— Ale co? — Oddycha głęboko. — Jest ich ze dwudziestu. Trójka i do tego ci kretyni, którzy pomyśleli, że pokażą swoją cnotę, przyłączając się. Nie mamy szans. — Zerka przez ramię, chyba się wzdryga, potem przyciąga mnie bliżej do siebie i przyśpiesza kroku. — Nie stawaj, nie oglądaj się — syczy.

Więc oczywiście natychmiast staję i się odwracam, żeby zobaczyć co się dzieje.

O kurwa, faktycznie. Chwieję się na nogach, Sam łapie mnie za łokieć. Już nie ma żadnych wrzasków, ale to nie znaczy, że nic się nie dzieje. Wrzask rozlega się dalej, teraz w zaciszu mojej głowy.

— Oni to planowali — słyszę własny głos, jakby dobiegał z końca bardzo ciemnego tunelu. — Przygotowywali to. To nie jest spontaniczne.

— Tak. — Sam kiwa głową, blady jak kreda. To obłęd, ale nie ma innego wytłumaczenia. — W przedtechnicznych kulturach rytualna ofiara z ludzi była popularną techniką budowania więzi społecznej — mruczy. — Zastanawiam się, jak długo Fiore planował, że to wprowadzi?

Zarzucili dwa sznury na gałęzie topoli obok kościoła, dwie grupy ludzi właśnie unoszą szamocące się tobołki w zielone listowie. Mrugam. Wydaje mi się, że sznury się lekko zakrzywiają. To może być siła dośrodkowa, bardziej prawdopodobne jednak jest to, że oczy zachodzą mi łzami.

— Wszystko mi jedno. Gdybym miała pistolet, to zastrzeliłabym Jen na miejscu. Mówię poważnie. — Nagle uświadamiam sobie, że nie jest mi słabo ze strachu, lecz z wściekłości. — Ją naprawdę należy zabić.

— To nic by nie dało — mówi Sam, prawie z roztargnieniem. — Kolejny akt przemocy tylko znormalizowałby tamto zabójstwo, ale by go nie przerwał: oni chcą się zabawić, a ty tylko zapewniasz kolejną rozrywkę…

— No… tak, ale czułabym się lepiej.

Jen powinna zamontować sobie kraty w oknach i spać dzisiaj z kijem baseballowym pod poduszką, inaczej będzie miała kłopoty. I zasługuje na to jak mało kto, ta kłamliwa suka.

— Ja chyba też.

— Możemy coś zrobić?

— Dla nich? — Sam wzrusza ramionami. Nie słychać już krzyków, fałszujący chór zabrał się za śpiewanie jakiegoś hymnu. — Nie.

Wzdrygam się.

— Chodźmy do domu. Już.

— Dobra — odpowiada Sam i ruszamy razem.

Śpiew goni nas po drodze. Boję się, że jeśli obejrzę się jeszcze raz, to się załamię: nie mogę nic z tym zrobić, ale mam okropne poczucie, że z nimi współdziałałam. A co do Fiorego… on się jeszcze doczeka. Dopadnę go wcześniej czy później. Na razie jednak ugryzę się w język i nie powiem ani słowa, bo przeczuwam, że zainscenizował ten mały pokaz, żeby dać nam lekcję o powstawaniu totalitarnej władzy, i akurat w tej chwili wszyscy szpiedzy i obserwatorzy będą mieli oczy szeroko otwarte na wszelkie oznaki protestu.

Kilometr wzdłuż drogi i dziesięć minut od potwornej krwawej żądzy szarpię Sama za rękaw.

— Idźmy trochę wolniej — proponuję. — Złapmy oddech. Nie trzeba już tak lecieć.

— Złapmy…? — Sam wytrzeszcza na mnie oczy. — Myślałem, że jesteś na mnie wściekła.

— Nie, nie na ciebie. — Zwalniam kroku.

Kładzie mi dłoń na ramieniu.

— Nie przyłączyliśmy się.

Kiwam głową.

— Trzy czwarte ludzi było tak przerażone jak my. Ale jak się to już zaczęło, nie dałoby się tego zatrzymać — dodaje Sam, kręcąc głową.

Robię głęboki wdech.

— Zła jestem na siebie, że nie zaprotestowałam, kiedy był jeszcze na to czas. Można zmanipulować tłum, jeśli się wie, co się robi. Ale kiedy ludzie zaczną rozpadać się na takie grupki, trudno je opanować. Fiore nie musiał do tego podżegać. Zrobił to jednak. Jakby polał grill benzyną. — Dopiero niedawno zapoznałam się z tymi dwiema rzeczami. — A po tym kazaniu i przepisaniu punktów, już by tego nie powstrzymał, choćby chciał.

— Brzmi, jakbyś myślała, że to kwestia wyboru.

Zerkam na niego z ukosa. Sam głupi nie jest, ale normalnie nie mówi o abstrakcjach. Ciągnie:

— Naprawdę myślisz, że byś to powstrzymała? To jest w samej konstrukcji tego społeczeństwa. Wszystko tak tu poustawiali, żeby było łatwo skłonić ludzi do zabijania dla idei. Widziałaś Jen. Naprawdę myślisz, że powstrzymałabyś ją, kiedy już się rozkręciła?

— Trzeba jej było wsadzić nóż pod żebro. Prawdopodobnie i tak by mi się nie udało. Masz rację, ale nie czuję się od tego lepiej.

Idziemy wolno drogą, gotując się w naszych niedzielnych garniturach. Jest południe, sztuczna późna wiosna, praży słońce. W wysokiej żółknącej trawie trzeszczą bezkręgowce, a nad głowami szeleszczą liście drzew. W ciepłym powietrzu czuję zapach szałwii i magnolii. Przed nami droga nurkuje w wykop prowadzący do jednego z tuneli z wbudowaną bramką T, ukrywającą przed nami prawdziwą geometrię tego świata na opak. Sam wyciąga z kieszeni latarkę, zawiesza ją na pasku na przegubie.

— Widywałam już takie lincze — mówię. Gdybym tylko mogła zapomnieć. — Mają osobliwą bezwładność.

Czuję się słaba i rozdygotana, gdy myślę o tym, o wyrazie twarzy Phila — prawie go nie znałam — i czającej się w cieniu tłumu żarłoczności. Złośliwej ekstazie Jen.

— Kiedy przekroczy pewien punkt, można tylko szybko uciekać i starać się nie mieć nic wspólnego z tym, co się później dzieje. Gdyby wszyscy tak robili, nie byłoby żadnych tego typu zajść.

— Pewnie tak. — Sam brzmi markotnie, gdy wchodzimy w półmrok tunelu. Zapala latarkę. Stożek światła skacze wariacko po ścianach. Droga skręca w lewo.

— Nawet jakiś bohater-przygłup z mieczem nie potrafiłby pokierować takim tłumem, kiedy już się nakręci — mówię. — Nie bez bojowego pancerza i ciężkiej broni, bo oni będą nadchodzić i nadchodzić. Ci z tyłu nie widzą, co się dzieje z przodu, a przygłup, który bez wsparcia staje im na drodze, szybko jest martwym przygłupem, nawet jeśli uda mu się zatłuc sporą liczbę ludzi. A zresztą, taki gość z mieczem wcale nie jest bystrzejszy niż reszta tego tłumu. Tłum trzeba powstrzymać, zanim powstanie. Stanąć przed nim i powiedzieć „nie”.

Wchodzimy w zakręt, niewidoczni teraz z obu wejść. Sam wzdycha.

— Znałem kogoś, kto by to zrobił — rzuca tęsknie. — Facet, w którym się zakochałem. Nie był przygłupem, ale wiedziałby, co zrobić w takiej sytuacji.

Facet? Sam nie wygląda mi na ten typ człowieka… dopóki nie przypominam sobie, że patrzę na niego oczyma przypisanymi na stałe do jednej płci, i on tak samo, a przecież nie wiadomo, kim i czym był, zanim zgłosił się do eksperymentu.

— Nikt by nie wiedział — powtarzam łagodnie.

— Może i tak. Ale opinii Robina uwierzyłbym szybciej niż…

Staję jak wryta, jakbym zderzyła się ze ścianą. Jeżą mi się wszystkie włosy na karku, a żołądek zwija się w supeł, jakbym znowu miała mieć mdłości.

— Co jest nie tak? — pyta Sam.

— Ta osoba na zewnątrz, za którą tęsknisz — mówię ostrożnie. — Nazywa się Robin, tak?

— Tak. — Kiwa głową. — Źle, że powiedziałem, dostaniemy karę…

Chwytam jego dłoń jak tonący koło ratunkowe.

— Sam, Sam! Ty bałwanie! Tak, ty!Właściwie nie jestem pewna, o które z nas naprawdę mi chodzi. — Przyszło ci może kiedyś do głowy zapytać, czy ja znam Robina?

— A po co? Co by to dało? — W półmroku jego źrenice są wielkie i ciemne.

— Jesteś największym… — Nie wiem, co powiedzieć. Naprawdę nie wiem. Zszokowana to najłagodniejsze ze słów opisujących mój obecny stan. — Robinowi przedstawiłeś się jako Kay, prawda?

— Ty…

— Kay. Tak czy nie?

Spina się i próbuje zabrać rękę.

— Tak — przyznaje.

— Okay. — Dalej brakuje mi powietrza. — Posłuchaj, Sam, dokończymy po drodze do domu, dobrze? Bo to, kim byliśmy wcześniej, nie ma wpływu na to, kim jesteśmy teraz, prawda?

W ciemności nie widzę wyrazu jego twarzy.

— Czyli ty musisz być Vhora…

Omal nie daję mu w twarz. Wyciągam natomiast drugą rękę i kładę mu palec wskazujący na ustach.

— Do domu. Potem pogadamy — mówię.

Żołądek ciągle mi się wywraca, jestem zdumiona własną głupotą i umyślną ślepotą. No proszę, wlazłam prosto na niego. Czuję się tak, jakbym nadwerężyła sobie mózg. I co teraz?

Sam wzdycha.

— No dobra. — Ciągle nie wymawia mojego imienia. Ale odwraca się i świeci latarką przed siebie.

I wtedy właśnie dostrzegam na przeciwległej ścianie kontur drzwi.


* * *

To zabawne, że im więcej się podróżuje, tym mniej się widzi. Podróżując przez bramki T, omijamy punkty pośrednie między węzłami, bo bramka jest tak naprawdę dziurą w strukturze przestrzeni — i tych punktów właściwie nie ma. W samochodzie jest trochę podobnie. Wsiadasz, mówisz zombiakowi, gdzie ma cię zawieźć, a on wciska gaz. Co prawda, pod maską nie ma machiny detonującej z hukiem ciecz wydestylowaną z przedwiecznej skamieniałej biomasy (tylko nieduży generator z bramką oraz efekt dźwiękowy), ale poziom interakcji z otoczeniem jest mniej więcej taki sam.

Tymczasem, poza samochodami, korytarzami, bramkami i manipulacjami, do których się nawzajem sobie nie przyznajemy, jest prawdziwy wszechświat. Który czasem walnie cię prosto w nos.

Jak teraz. Od początku wiedziałam, że mieszkamy w szeregu z grubsza prostokątnych kawałków terenu, rozłożonych na zakrzywionej wewnętrznej powierzchni paru ogromnych walców-kolonii, wirujących, aby przyśpieszenie kątowe zastąpiło grawitację, na orbicie cholera-wie-jakiego brązowego karła. Niebo to ekran, wiatr to klimatyzacja, tunele drogowe to konieczny element złudzenia, a jeśli pójdziesz na spacer w te gęste zarośla, zaraz trafisz na strome zbocze czy urwisko, po którym nie da się wspiąć, gdyż po paru metrach robi się pionowe. Nie zastanawiałam się za bardzo nad tym, jak jest to wszystko poskładane, poza tym, że założyłam, że w każdym tunelu jest bramka T. A co, jeśli jest jeszcze inne wyjście?

Ściskam rękę Sama.

— Czekaj! Daj tu tę latarkę. O tutaj, tutaj.

— Co tam jest? — pyta.

— Popatrzmy. — Ciągnę go w tamtą stronę. — No chodź. Poświecisz mi.

Ściany tunelu są zrobione z płynnie zakrzywionych brył betonu, prawie bez szczelin. Tworzą pustą rurę mającą z osiem metrów średnicy. Droga to płaska taśma asfaltu, jej krawędzie dochodzą do ścian rury nieco poniżej średnicy. (Teraz zaczynam się zastanawiać, co jest pod spodem. Może jakiś wypełniacz, ale w sumie może tam być cokolwiek). Zauważyłam natomiast prostokątne wgłębienie w przeciwległej ścianie. Z bliska widzę, że ma około metra szerokości i dwa metry wysokości, jest to płaska metalowa płyta wpuszczona w bok tunelu. Nie widać żadnego uchwytu ani klamki, poza kilkumilimetrowym otworem wywierconym w połowie wysokości, tuż przy jednym brzegu.

— Daj latarkę.

— Proszę.

Podaje ją bez słowa protestu. Przysuwam się do ściany i świecę w szczelinę. Nic, ani śladu zawiasów czy czegoś podobnego. Kucam i świecę w dziurkę. Tam też nic.

— Hm.

— Co to jest? — pyta niespokojnie Sam.

— Drzwi. Tyle da się powiedzieć. — Prostuję się. — Teraz nic z tym nie zrobimy. Idziemy do domu, tam się zastanowimy.

— Ale w domu nie będziemy mogli rozmawiać! — W słabym blasku latarki jego oczy wydają się bardzo białe. — Wszystko usłyszą.

— Oni nie widzą wszystkiego — zapewniam go. — Chodźmy do domu. Chciałabym, żebyś po południu skosił trawę.

— Ale ja…

— W garażu jest kosiarka — ciągnę niezrażona. — I inne rzeczy.

— Ale…

— Jeśli nie będą na nas czekać w domu, to znaczy, że nie monitorują tuneli, prawda? Patrzyłeś teraz w netlink? Nie? No właśnie, jakoś nie zabrali nam żadnych punktów. Ten monitoring ma luki. Chyba znam jeszcze jedno miejsce, gdzie go nie ma, zresztą powinieneś wiedzieć, że nie tylko ty chcesz się stąd wydostać.

Czuję się bezpieczna, mówiąc mu aż tak dużo, chociaż gdyby teraz wleźli mi do głowy i rzucili na pożarcie Osobliwej Żółcieni, pociągnęłabym za sobą jeszcze dwie osoby: Sama i Janis. Kay może akurat przeżywać wyparcie, ale ona raczej… — musisz myśleć o nim per „Sam”, powtarzam sobie — …on raczej nie sprzeda mnie wrogom. Chyba już znam go na tyle, żeby wiedzieć, co kiedy go gnębi. To zabawne, Kay pożądałam, ale nie umiałam powiedzieć, czy jej ufam. Teraz zaś ufam Samowi, ale wątpię, czy jeszcze kiedyś się z nim prześpię. Pokręcone to życie.

— Bo ty chcesz się wydostać, prawda? — pytam.

— Tak. — Głos mu drży.

— To będziesz musiał mi zawierzyć jeszcze na jakiś czas, bo na razie nie mam planu ucieczki. — Ściskam jego dłoń. — Ale pracuję nad tym.

Razem idziemy ku światłu.


* * *

Po południu Sam przebiera się w dżinsy, koszulkę i idzie kosić trawę. Ja siedzę w garażu, w kombinezonie i ochronnych okularach, bo zrobiłam sobie gipsową formę i leję do niej lut, wykonując ołowianą kopię klucza do gabinetu osobliwości naszego Fiorego. Ołowiany klucz nie da się przekręcić w zamku, ale nada się na wzorzec dla szlifierki grawerskiej i czekającej już na podorędziu mosiężnej sztabki.

Żeby zmylić ewentualnych obserwatorów, rozłożyłam wokół parę rekwizytów — kupioną w sklepie wędkarskim drewnianą tabliczkę na ścianę, na której można wyryć jakąś dedykację, wszystko jedno jaką. Kiedy pokazałam Samowi, co kombinuję, zamrugał, po czym kiwnął głową.

— To dla klubu haftu krzyżykowego — rzuciłam wyciągnięte z dupy wytłumaczenie.

Takiego klubu nie ma, ale to brzmi prawdopodobnie i spowoduje automatyczną reakcję u każdego obserwatora, który monitoruje nas pod kątem anomalii w zachowaniu.

Może i żyjemy w szklanym słoju, jasno oświetlonym i pełnym nieustannie wycelowanych w nas kamer, ale to nieprawdopodobne, żeby wszystko, co robimy, oglądał żywy człowiek w czasie rzeczywistym. Mamy nad eksperymentatorami potężną przewagę liczebną, zresztą oni interesują się głównie naszą publiczną socjalizacją. (Przynajmniej tak oficjalnie twierdzą). Aby skutecznie monitorować inteligentny organizm, potrzebny jest obserwator posiadający co najmniej tak dobrą teorię umysłu, jak obiekt obserwowany. Obiektów jest o kilka rzędów wielkości więcej niż obserwatorów, a nie zauważyłam, żeby w tę operację były zaangażowane mocne nadludzkie metainteligencje, więc mam pewne szanse. Jeśli naprawdę stawiamy czoła słaboboskim umysłom, równie dobrze mogę już rzucać ręcznik na ring. Jeśli jednak nie… Możesz scedować co tylko zechcesz na nieświadome mechanizmy, choć ryzykuje się wtedy, że pewne rzeczy poprzegapiają. Sic transit gloria panopticon.

Nabożeństwa w kościele są z pewnością monitorowane na wszelkie możliwe sposoby. Ale po kościele Fiore i jego kumple będą zbyt zajęci puszczaniem sobie sceny linczu ze wszystkich kamer i rozpracowywaniem, jak działa dynamika społeczna autentycznego ciemnowiecznego tłumu. Dopiero dużo później ewentualnie spojrzą, co robię w garażu, pewnie będzie to tylko znudzone zerknięcie na nagranie, żeby sprawdzić, czy nie pieprzę się z sąsiadem albo nie ryczę histerycznie w kącie. Są przyzwyczajeni do tworzenia dowolnych potrzebnych artefaktów w bramkach A, więc pewnie patrzą na moje zajęcie jak na jakieś ciemnowieczne hobby i widzą we mnie trochę nudną, ale generalnie przystosowaną gospodynię domową. W zeszłym tygodniu nawet dostałam parę punktów za to tkactwo. Pod samym ich nosem utkałam sobie klatkę Faradaya do torby, a oni potraktowali to tak, jakbym uprawiała tradycyjne babskie rzemiosło. Mają luki w tym monitorowaniu, a jeszcze większe w interpretacji, i te luki będą ich zgubą.

Skupienie na kopiowaniu klucza i myśleniu o tym, jak bardzo zaczynam ich nienawidzić, to znakomity sposób, żeby nie trzeba było mierzyć się z tym, co zaszło rano pod kościołem. Świetnie także odwraca moją uwagę od mentalnej ściany, do której dotarłam, drzwi w tunelu i paru innych problematycznych kwestii, jakie pojawiły się, odkąd wstałam z łóżka i pomyślałam, że będzie to tylko kolejna nudna niedziela.

Po jakimś czasie, na oko czterech minutach nieskończonego napięcia — choć kłamliwy zegar upiera się, że to były bite cztery godziny — wychodzę z garażu. Gorące poranne słońce zmieniło się w różowawy popołudniowy poblask, owady potrzaskują pod turkusowym niebem. Wygląda na to, że przegapiłam idylliczne letnie popołudnie. Czuję się rozdygotana, zmęczona i do tego bardzo głodna. A także spocona jak świnia i prawdopodobnie śmierdząca. Ani śladu Sama, więc wchodzę do domu i idę do łazienki, zrzucam ciuchy i nastawiam prysznic na chłodną powódź, która trwa, dopóki wszystkiego z siebie nie zmyję.

Wychodzę spod prysznica i grzebię w szafie. Znalazłszy letnią sukienkę, schodzę na dół z mętnym pomysłem sprokurowania czegoś do jedzenia. Może gotowego obiadu z mikrofali, żeby go zjeść na tarasie, patrząc na iluzję zachodu słońca. Wpadam jednak na wchodzącego przez drzwi Sama. Marnie wygląda.

— Gdzie byłeś? — pytam. — Już miałam robić jakieś jedzenie.

— Byłem pod kościołem, z Martinem, Gregiem i Alfem.

Przypatruję mu się uważniej. Na koszuli ma plamy od potu i ziemię pod paznokciami.

— Chowaliśmy ich.

— Chowaliśmy? — Przez chwilę nie rozumiem, co mówi, potem układanka składa się w całość i kręci mi się w głowie, jakby wirował wokół niej cały świat. — To… trzeba było mi powiedzieć.

— Byłaś zajęta. — Wzrusza ramionami.

Patrzę na niego z obawą.

— Zmęczony jesteś. Może idź weź prysznic? Zrobię coś do jedzenia.

— Nie jestem głodny.

— Jesteś, jesteś. — Chwytam go pod prawe ramię i prowadzę do kuchni. — Nie jadłeś obiadu, chyba że coś na szybko, kiedy mnie nie było, a jest już późno. — Biorę głęboki wdech. — Bardzo ciężko było?

— Było… — Urywa i też robi wdech. — Było… — Znów urywa. Potem wybucha płaczem.

Jestem pewna, że Sam już wcześniej widywał śmierć, z bliska, bliskich. Ma ze trzy giga wieku, przechodził operację pamięci, przeżył w jej następstwie psychopatyczną dysocjację, a także mieszkał wśród przedtechnicznych obcych, dla których gwałtowna śmierć i choroby zaliczały się do nieapetycznego menu serwowanego przez życie. Ale jest ogromna różnica pomiędzy półoficjalnymi pojedynkami dwojga dorosłych zgadzających się na to osób, z backupami w bramkach A, tak że wskrzeszenie to drobna niedogodność, a sprzątaniem po spontanicznym akcie bezsensownej brutalności na parkingu przed kościołem.

Zresztą, nieważne backupy, brak drugiej szansy i to, że nie przychodzisz do domu, drapiąc się w głowę i zastanawiając, gdzie poszły ostatnie dwie kilosekundy twojego życia. Różnica jest taka: to mogłeś być ty. Ponieważ, kiedy się nad tym zastanowić, jedno, co wiadomo na pewno, to to, że gdyby ropuchowi za pulpitem pomyliły się imiona, to ty zadyndałbyś, szamocąc się i dławiąc, na końcu tego sznura. To mogłeś być ty. Tak się nie stało, ale to tylko zrządzenie losu. Sam właśnie wrócił z frontu i to zrozumiał.

Może dlatego lądujemy na ławeczce na tarasie od tyłu, ja siedzę prosto, a on trzyma głowę na moich kolanach i nie płacze jak niemowlę, ale od czasu do czasu szlocha. Gładzę go po włosach i staram się, żeby to na mnie nie przeszło — ani ostre, zębate ostrze współczucia, ani chęć powiedzenia mu, że ma się wziąć w garść i stanąć na nogi. Takie sądy są bolesne, a przecież, jak tylko go wysłucham, sam to wszystko sobie poukłada. A jeśli nie…

No cóż, tamtej nocy też by mi się przydał słuchacz, lecz nie będę mieć do niego o to pretensji.

— Greg zadzwonił, kiedy byłaś w szopie — mówi w końcu. — Zapytał, czy pomogę posprzątać. A że rano mówiłem, że nie można dać im się zmusić do niczego złego… To pomyślałem, że skoro wtedy nie mogłem nic zrobić, może powinienem zrobić coś dobrego… potem. — Znów się rozkleja i szlocha przez jakąś minutę.

A kiedy przestaje, udaje mu się mówić cicho i równomiernie, z namysłem w głosie. Brzmi to, jakby sam sobie coś wyjaśniał, próbując to zrozumieć.

— Pojechałem taksówką do kościoła. Greg powiedział, że mam wziąć łopatę, to wziąłem. Przyjechałem, Alf i Martin już byli i Liz, Phila… była żona. Mal jest w szpitalu. Próbował ich powstrzymać. Przyłożyli mu. Znaczy, wiesz, ten tłum. Jest tu jeszcze trochę przyzwoitych ludzi, ale przeważnie za bardzo się boją, żeby choćby pomóc ich pochować albo pocieszyć wdowę.

— Wdowę. — Nowe słowo w naszym małym więzieniu, jak „ciąża” i „lincz”. I równie niechciane. (A także „śmierć”, jeśli będziemy tu wystarczająco długo).

— Greg przyniósł z kościoła drabinę, Martin wszedł i ich odciął. Liz była bardzo spokojna, kiedy zdejmowaliśmy Phila, ale kiedy odciął Esther, nie wytrzymała. Na szczęście przyszła Xara z butelką żytniej i z nią siadła. Wtedy z Gregiem i Alfem zaczęliśmy kopać. Zaczęliśmy tam, ale Alf powiedział, że to przez Fiorego, więc możemy pochować ich na cmentarzu. No to poszliśmy, a Alf skombinował jakieś deski. Mam nadzieję, że zakopaliśmy ich wystarczająco głęboko. Pierwszy raz to robiłem.

Milknie na dłuższą chwilę. Odgarniam mu włosy z boku twarzy.

— Dwadzieścia cykli — mówi po jakimś czasie.

— Siedem miesięcy?

— Bez backupów — potwierdza.

Jedno jest pewne: to straszne mnóstwo czasu do stracenia. A co jeszcze straszniejsze: ostatnie ich backupy są zamknięte w asemblerze izolującym Ustrój YFH od świata zewnętrznego — choć nie mam pewności, że jest zainfekowany Osobliwą Żółcienią, coś mogę podejrzewać. (OŻ przenosi się między bramkami A przez netlinki zainfekowanych ofiar, prawda? A mnie niepokoi podejrzanie ograniczona funkcjonalność naszych netlinków w Ustroju YFH). Możliwe, że nigdzie nie ma zapisanych starszych kopii Phila ani Esther. W takim wypadku, jeżeli nie uda się oczyścić fagami zainfekowanych węzłów, możemy stracić ich na zawsze.

Sam długo milczy. Siedzimy na ławce, a światło czerwienieje i przygasa. Po jakimś czasie po prostu kładę mu ręce na ramieniu i patrzę na drzewa w drugim końcu ogrodu. Wtem on mówi znienacka:

— Prawie od samego początku wiedziałem, kim jesteś.

Gładzę go raz jeszcze po policzku, ale nic nie mówię.

— Zorientowałem się w niecały tydzień. Co rusz mówiłaś o tym kimś, kogo miałaś poszukać w środku. Myślałaś, że to Cass.

Głaszczę go, nie przestaję, także by uspokoić samą siebie.

— Z początku byłem w szoku. Wcześniej wydawałaś mi się taka dynamiczna, pewna siebie i opanowana — już i tak nieźle mnie trafiło, kiedy obudziłem się w tym ogromnym, niezdarnym cielsku, ale jak zobaczyłem ciebie, naprawdę się przestraszyłem. Najpierw myślałem, że się pomyliłem, ale nie. Dlatego siedziałem cicho.

Przestaję poruszać dłońmi, zostawiam jedną na jego ramieniu, a drugą obok jego głowy.

— Drugiego dnia o mało co się nie zabiłem, a ty nic nie zauważyłaś.

Cholera. Mrugam.

— Ledwo sobie radziłam z własnymi problemami — udaje mi się wykrztusić.

— Tak, teraz to rozumiem. — Głos ma łagodny, niemal ospały. — Ale przez jakiś czas nie umiałem ci tego wybaczyć. Bo wiesz, ja już tu byłem. Znaczy, nie tu konkretnie, ale w czymś podobnym.

— U lodowych ghuli? — pytam, zanim zdążę ugryźć się w język.

— Tak. — Tężeje, potem się unosi. — Cała planeta przedakceleracyjnych istot rozumnych, które pewnie nie przetrwają bez pomocy z zewnątrz, bo rozwijanie technologii od zera zajęło im tyle czasu, że prawie wyczerpali łatwo dostępne paliwa kopalne. — Opuszcza nogi i siada prosto, obok mnie, choć na tyle daleko, że nie sięgam do niego. — Żyjących, mnożących się, umierających ze starości, czasem toczących wojny, a czasem ginących z głodu, w katastrofach i epidemiach.

— To ile ty tam byłeś? — pytam.

— Dwa giga. — Odwraca głowę i patrzy mi w oczy. — Należałem do, eee… jednostki reprodukcyjnej, można by powiedzieć. Rodziny. Byłem lodowym ghulem, rozumiesz. Od późnej młodości aż po starość, ale nie chciałem, żeby musieli się mną opiekować — uciekłem w tundrę i przez netlink poprosiłem o transfer. W ostatniej chwili. Byłem śmiertelnie chory i niemal przykuty do gniazda. — Wydaje się teraz nieobecny. — Wszystkie znane nam rasy rozumne i korzystające z narzędzi, przed Akceleracją mają strategię reprodukcyjną typu K[3]. Przeżyłem swoich partnerów, ale miałem troje dzieci, ich zestaw cis-partnerów i trans-partnerów oraz więcej wnuków niż… Wzdycha.

— Czy chcesz, żebym to wszystko wiedziała? — pytam. — Jesteś pewien?

— Sam nie wiem. — Patrzy na mnie. — Chciałem tylko, żebyś wiedziała, kim jestem i skąd przychodzę. — Wbija wzrok w kamienie pod stopami. — A nie, kim jestem teraz, bo to żenada. Czuję się brudny.

Wstaję. Myślę, że dość już się nagadał.

— Posłuchaj, powiem wprost. Jesteś byłym ksenoornitologiem, który za bardzo zbliżył się do swoich badanych i stracił stabilność emocjonalną. Jesteś ciężkim przypadkiem dysforii wizerunku własnego ciała, której nie wykryło YFH w tej swojej pretekstowej ankiecie wejściowej, dobry jesteś w wyparciu, samozaparciu i tak dalej, i żałośnie nieudolny w samobójstwach. — Wbijam wzrok w niego. — Coś jeszcze? — Chwytam go za rękę. — Coś jeszcze?!

W tym momencie dociera do mnie parę rzeczy jednocześnie. Jestem na niego naprawdę, naprawdę wściekła, choć to zupełnie nie to — to nie złość, jaką czułoby się wobec obcego lub wroga. I choć ćwiczyłam jak zwariowana i jestem w o wiele lepszej kondycji, niż kiedy tu wchodziłam, Sam też stoi, ma nade mną ze trzydzieści centymetrów i trzydzieści kilo przewagi, bo jest mężczyzną i do tego zbudowanym jak czołg. Może to nie najmądrzejsza rzecz, wrzeszczeć w twarz komuś o tyle większemu i rozchwianemu emocjonalnie na skutek złych doświadczeń, ale mam to gdzieś.

— _ _ — cos mruczy.

— Co? — gapię się na niego. — Możesz powtórzyć?

— _ _ — mówi tak cicho, że nie słyszę tego przez szum krwi w uszach. — Dlatego się nie zabiłem.

Kręcę głową.

— W ogóle cię nie słyszę.

Wytrzeszcza oczy.

— Kim ty jesteś dla siebie? — pyta.

— Zależy. Byłam historykiem, dawno temu. Potem przyszły wojny i byłam żołnierzem. A potem żołnierzem, który potrzebuje wiedzy historycznej, a potem straciłam pamięć. Teraz jestem rozkojarzoną, byle jaką gospodynią domową i bibliotekarką. Ale wiesz co ci powiem? Któregoś dnia znowu będę żołnierzem.

— Ale to wszystko jest na zewnątrz. To nie ty. Nic nie chcesz mi powiedzieć! Skąd pochodzisz? Miałaś kiedyś rodzinę? Co się z nią stało?

Jest podenerwowany i nagle zdaję sobie sprawę, że się mnie boi. Boi? Mnie? Cofam się o krok. I wtedy dociera do mnie, jak zapewne wygląda teraz moja twarz. Jakby ktoś mi w jednej chwili zastąpił całą krew lodowatą wodą: jego pytanie przywołało moje wspomnienie, które wcześniejsze ja umyślnie zapomniało jeszcze przed operacją — bo wiedziało, że znów się wynurzy. Zapomnienie bolało, lecz świadomość, że zostanie wykasowane prostacką chirurgiczną interwencją, była jeszcze gorsza. Prostuję się na ławce i odwracam od niego wzrok, bo nie mam ochoty patrzeć, jak mi współczuje.

— Wszyscy zginęli w czasie wojny — słyszę własny drewniany głos. — I nie chcę o tym gadać.


* * *

Kiedy śpię, z czeluści stłumionych wspomnień wyłania się jeszcze jedno okropieństwo i przychodzi z wizytą. Tym razem wiem, że jest autentyczne, wierne i naprawdę mi się przydarzyło — w żaden sposób nie jestem w stanie zmienić choćby najdrobniejszego szczegółu — i właśnie to jest w nim najkoszmarniejsze.

Zakończenie już zostało napisane i nie jest to happy end.

W tym śnie jestem smukłym mężczyzną, ortohumanoidem z długimi, rozpuszczonymi zielonymi włosami i, jak mówią moi partnerzy, zachwycającym śmiechem. Jestem o wiele młodszy (mam zaledwie trzy giga) i szczęśliwy, przynajmniej na początku. Żyję w stabilnym rodzinnym związku z trzema innymi głównymi partnerami, i miewam rozmaite okazjonalne kontakty z pięciorgiem czy sześciorgiem przyjaciół do seksu. Jesteśmy w pełni biseksualni, albo z natury, albo dzięki pożyczonym od szympansów bonobo modyfikacjom układu limbicznego. Mamy dwoje dzieci i myślimy o uruchomieniu kolejnej dwójki za jakieś pół giga. Mam pracę — zajmuję się badaniem historii teorii umysłu, aspektu ideologii kultury, który nabrał ważności dopiero po Akceleracji i który to wchodzi, to wychodzi z mody, ale dla mnie osobiście jest niezmiernie istotny. Ta dziedzina mówi nam, na przykład, że przez prawie gigasekundę podczas dawnego XXIII wieku większość ludzkości na uchodźstwie stała się zimbo — półświadomymi automatami funkcjonującymi pod egidą wyższego umysłu. Badam z wielkim zainteresowaniem, jak to się stało i jak rozpadła się ta poznawcza dyktatura. Wymaga to też sporo wypraw w teren, do dawnych świątyń pamięci.

Wskutek jednego z takich wyjazdów nie ma mnie w domu z rodziną, kiedy znikąd atakuje Osobliwa Żółcień i wymazuje spore połacie historii, zabierając ze sobą całą międzygwiezdną cywilizację oraz (dla osobistego rysu) moją rodzinę.

Kiedy pojawia się po raz pierwszy, goszczę akurat, we własnej fizycznej osobie, na Ruchomym Archiwizatorze i Dezasemblerze Układów Gwiezdnych. RADUG to powolny, ociężały statek kosmiczny, w zasadzie ruchomy walcowaty habitat, napędzany plazmą przesyłaną przez bramkę T z wnętrza odległego nadolbrzyma typu Ao. Pełza z niską relatywistyczną prędkością pomiędzy układami brązowych karłów, które w tej części galaktyki są rozłożone co niecały parsek. Podczas wielogigasekundowych przerw między tymi spotkaniami załoga chroni się w statycznych backupach, ucieleśniając się w okrętowych asemblerach, kiedy tylko znajdzie się coś ciekawego. Statek jest w dużej mierze samowystarczalny i sam się konserwuje (z wyjątkiem podłączenia do gwiazdy oraz obstawionej mocnymi firewallami bramki T prowadzącej na teren instytutu badawczego, który stworzył go wieki temu). Jego wewnętrzne systemy są całkiem odłączone od zewnętrznego ustroju, zaprojektowano go bowiem na misje trwające do terasekundy i od samego początku przewidywano, że w trakcie jego technicznego życia cywilizacja upadnie co najmniej raz. Dlatego przyjechałam osobiście na rozmowę z Veckenem, kapitanem statku, który miał okazję żyć chwilę po poznawczej dyktaturze i może pamiętać jakieś osoby, które ją przetrwały.

I tu ciekawa rzecz: nie mogę sobie przypomnieć ich twarzy. Pamiętam, że Lauro, Iambic-18 i Neual nie byli dla mnie po prostu ważni, byli nie tylko kochankami, ale i w bardzo rzeczywisty sposób definiowali moją tożsamość. Spora jej część była skonfigurowana wokół idei, że nie jestem sam, jestem częścią grupy, w której wspólnie zmieniliśmy sobie neuroendokrynologię, tak aby samo przebywanie razem dawało nam łagodny endorfinowy haj — coś, co niegdyś było nieprzewidywalnym procesem zwanym „zakochaniem” — oraz staraliśmy się, aby nasze zainteresowania, umiejętności i zawody się uzupełniały. Była to nie tyle rodzina, ile nadorganizm i byliśmy w tym szczęśliwi i spełnieni. Zdaje się, że wcześniej byłem samotny, jednak za bardzo tego nie pamiętam, bo w porównaniu blednie to jako kompletnie nieważne.

Niestety, nie mogę przypomnieć sobie ich twarzy i dręczy mnie to nawet teraz — całe życie, odkąd ból przycichł.

Neual miał zręczne ręce i stopy i odczuwał przebiegłą, sarkastyczną radość z podniecania mnie. Lauro był niezmiernie dystyngowany, choć kiedy się z nami kochał, wyzbywał się tego. Iambic-18 było radykalnym ksenomorfem, czasem dla zabawy objawiającym się w więcej niż jednym ciele jednocześnie. A nasze dzieci…

Żadne nie żyje — i niewątpliwie przeze mnie. Osobliwa Żółcień z natury przenosi się potajemnie między bramkami A, tworząc sieć peer-to-peer wymieniającą zakodowane steganograficznie polecenia przy użyciu ludzi jako pakietów danych. Jeśli pechowo trafi na ciebie, zainstaluje swoje jądro w twoim netlinku, a kiedy przyjdziesz do bramki A, żeby zrobić backup, albo gdzieś się przenieść — co odbywa się za pośrednictwem netlinka — OŻ będzie pierwszą rzeczą, jaka trafi do bufora bramki. Węzły sterujące bramek A są podobno tak skonstruowane, żeby nie mogły wykonywać danych jako kodu, ale wynalazcy OŻ wyraźnie udało się znaleźć jakąś lukę w ich architekturze. Ludzie zdezasemblowani i zasemblowani z powrotem przez zainfekowane bramki zarażają, podróżując, kolejne bramki. Dla OŻ ludzie są wektorem epidemii.

Pierwotna epidemia OŻ, która zaatakowała Republikę Byt, miała jako ładunek bojowy kod, który cenzurował informacje dotyczące jakiegoś historycznego zdarzenia — nie do końca wiadomo jakiego, ale podejrzewam, że chodzi o wstrząs po upadku jednej z dawnych dyktatur poznawczych — edytując pamięci ludzi przechodzących przez zarażone bramki, lecz aktywowało się to dopiero, kiedy infekcja rozsiała się po całej sieci. Tak więc Osobliwa Żółcień pojawiła się wszędzie naraz ze zdumiewającą gwałtownością, a wcześniej tylko się przez setki megasekund dyskretnie rozprzestrzeniała.

W moim śnie-wspomnieniu piję herbatę na mostku Wdzięcznego za ciągłość, który przeistoczył się wtedy w świątynię bogini jeziora ze starożytnego Nipponu. Siedzę po turecku naprzeciwko Septimy (kuratorki statku) i czekam, aż przyjdzie kapitan Vecken. Gdy przewijam sobie zapisane wcześniej pytania, zacina mi się netlink. Wygląda na to, że wystąpił jakiś błąd spójności pamięci podręcznej — bramka T statku właśnie się wyłączyła.

— Coś się dzieje? — pytam Septimę. — Odłączyło mnie.

— Możliwe. — Robi zirytowaną minę. — Poproszę, żeby ktoś zerknął. — Patrzy przeze mnie, na wylot, przypominając, że po koncentrycznych walcach habitatów wędrują jeszcze trzy lub cztery inne kopie tej zdziwaczałej, starej archiwistki. Raptownie mruga. — To alarm bezpieczeństwa. Jakiś intruz pojawił się w naszej śluzie transkrypcyjnej. Jeśli chwilę zaczekasz, pójdę i sprawdzę, co się dzieje.

Rusza do drzwi herbaciarni. Na ile udało mi się to później zrekonstruować, dokładnie w tym momencie z asemblera w moim rodzinnym domu wyfruwa rój osiemnastu tysięcy trzystu dwudziestu dziewięciu robocików szturmowych wielkości os. Żyjemy w starożytnym domostwie zbudowanym na wzór nieistniejącej budowli ze starej Zjemi, zwanej Fallingwater — taki powściągliwy projekt z przedakceleracyjnych czasów. Dom ma drzwi, schody i okna, ale żadnych wewnętrznych bramek T, które można by pozamykać. Roboty w okamgnieniu obezwładniają Iambica-18, który stoi w kuchni przy asemblerze.

Dekonstruują go tak szybko, że nie ma czasu choćby na okrzyk bólu czy przesłany netlinkiem impuls cierpienia. Potem rozpraszają się po domu złowrogą brzęczącą mgłą, niosąc szybką śmierć. Bryzg krwi tutaj, gdzie indziej okrzyk ucięty jak nożem. Domowy asembler został opanowany przez Osobliwą Żółcień, nasze backupy celowo skasowano, żeby zrobić miejsce dla tyranicznych os, a jednocześnie — choć jeszcze tego nie wiem — moje życie zostało brutalnie odcięte od wszystkiego, co nadawało mu sens.

Po egzekucjach osy zjadają fizyczne ciała i wydzielają elementy kolejnych robotów, gotowych, by samodzielnie stworzyć kolejne roje szturmowe, które ruszą na polowanie na dalszych wrogów Osobliwej Żółcieni.

Wiem o tym wszystkim teraz, bo Osobliwa Żółcień prowadziła log wszystkich fizycznych zabójstw, jakie popełniła. Nikt nie wie dlaczego — jedna z teorii mówi, że to raport dla jej twórców — ja jednak tyle razy patrzyłam na tę mapę z terahercowego radaru przedstawiającą pożeranie przez osy mojej rodziny i dzieci, że mam ją wypaloną w pamięci. Należę do nielicznych osób, które ocalały, choć były zakwalifikowane jako somatyczni wrogowie, do zniszczenia, a nie ocenzurowania. Teraz czuję się tak, jakbym widziała to po raz pierwszy, ponownie przeżywając te okropności, przez które poszłam do Kotów Linebargera i błagałam, żeby mnie przyjęli i zrobili ze mnie czołg. (Ale to było pół gigasekundy później, gdy Wdzięczny za ciągłość nawiązał kontakt z jednym z izolowanych bastionów ruchu oporu).

Uświadamiam sobie, że się obudziłam, choć jest jeszcze noc. Policzki swędzą od słonych strużek przelanych we śnie łez, jestem zwinięta w niewygodny kłębek, na samym skraju łóżka. W talii obejmuje mnie czyjeś ramię, na karku czuję powiew oddechu. Przez moment nie wiem, o co chodzi, potem zaczynam rozumieć.

— Już nie śpię — mruczę.

— O. To dobrze. — Głos ma senny. Dawno tu jest? Poszłam spać sama. Czuję nagłe ukłucie paniki na myśl, że przyszedł tu nieproszony, ale nie chcę już być sama. Nie teraz.

— Spałeś? — pytam.

Ziewa.

— Pewnie tak. Przysnąłem. — Napina ramię, ja też się unoszę i przysuwam do jego piersi i nóg. — Źle ci było.

— To coś, czego ci wcześniej nie powiedziałam. — I nie do końca wiem, czy powinnam teraz. — Moja rodzina. Zabiła ją Osobliwa Żółcień.

— Co? Ona nie zabijała, cenzurowała…

— Nie wszystkich. — Tulę się do niego. — Większość ludzi tak. Ale niektórych tropiła i mordowała. Chyba tych, którzy potrafiliby ustalić, kto ją zrobił.

— Nie wiedziałem.

— Mało kto wie. Albo zaatakowało cię bezpośrednio i zapewne zginąłeś, albo przydarzyło się to komuś innemu, a w takim wypadku pewnie byłeś zajęty odbudowywaniem własnego życia i walczyłeś, aby twój ledwo co działający, odgrodzony firewallami mikroustrój dał radę bez dostaw z zewnątrz, z reszty Republiki Byt. Ale jedno giga po zakończeniu wojny to już nie było nic nowego.

— Nie dla ciebie.

Wyczuwam jego napięcie.

— Wiesz co, jestem zmęczona i nie chce mi się jeszcze raz tego wszystkiego przeżywać. Stare bóle, okay? — Próbuję się rozluźnić, wtulona w niego. — Stałam się wtedy prawdziwym samotnikiem. Przez całą wojnę nie miałam nikogo bliskiego, a od tego czasu nie miałam okazji.

Oddycha miarowo i głęboko. Może już śpi? Zamykam oczy i próbuję się do niego przyłączyć, ale zajmuje mi to dużo czasu. Cały czas myślę, że naprawdę strasznie musiał potrzebować kontaktu z drugim człowiekiem, skoro po tym wszystkim znowu przyszedł do mnie do łóżka.

Загрузка...