14. Szpital

Słyszę suchość, w ustach czuję niebieski posmak i mam erekcję. Oblizuję usta i stwierdzam, że mam w nich sucho. Jakby coś tam zdechło. I nie mam erekcji, bo nie mam nawet penisa. Mam natomiast ciężki przypadek tego… no… zaniku pamięci… uświadamiam sobie i raptownie otwieram oczy.

Leżę pomiędzy sztywnymi, wykrochmalonymi białymi prześcieradłami, twarzą do białej ściany z dziwnymi gniazdkami. Wokół łóżka zwisają bladozielone zasłony. Ktoś ubrał mnie w dziwną koszulę z rozcięciem na plecach. Też jest zielona. To na pewno szpital, myślę, zamykając oczy i starając się nie panikować. Skąd ja się tu wzięłam? Ciężko w tej sytuacji nie panikować. Robię wdech i próbuję usiąść.

Parę sekund później zawroty głowy ustępują i próbuję jeszcze raz. Serce mi wali, jest mi niedobrze i boli mnie przód głowy; czuję się słaba jak meduza. Tymczasem paniczny strach znów domaga się uwagi. Kto mnie tu przywiózł? Jeśli znajdzie mnie Yourdon, to mnie zabije! Na ramie łóżka wisi na haczyku jakieś pudełko z przyciskami. Biorę je do ręki i losowo dźgam guziki palcami. Unoszą mi się stopy. W drugą stronę! Dziesięć sekund później już niewygodnie półsiedzę, łóżko podniosło mi się za plecami. Uciska mi to nieprzyjemnie żołądek, ale z pionizacją przychodzi odrobina pociechy — mam jakąś tam kontrolę nad otoczeniem — dopóki w myśli znów nie wkradnie się poważniejszy niepokój.

No dobra, czyli ten ogrodnik… Nie kończę, narracja utyka w mgle niezrozumienia. Przyniósł mnie tutaj? A co to w ogóle znaczy, „tutaj”? Łóżko — jedno z wielu z w rzędzie, ustawionych wzdłuż ściany w ogromnej, wysokiej białej sali. Naprzeciwko, pod sufitem jest rząd okien — można przez nie dostrzec niebiesko-białe niebo. Wokół stoją różne sprzęty niewiadomego przeznaczenia. Obok niektórych łóżek stoją też szafki — i widzę, że niektóre łóżka na drugim końcu sali są zajęte.

Zamykam oczy, czując brzemię strachu. Ciągle jestem w szklanym domu, uświadamiam sobie z obrzydzeniem.

Nie mam siły, żeby cokolwiek zrobić, a poza tym nie jestem sama. Słyszę zbliżający się stukot obcasów i głosy.

— Odwiedziny kończą się o czwartej. — Damski głos, beznamiętny, tak jak się można spodziewać po zombiaku. — Lekarz przyjdzie wieczorem. Pacjentka jest osłabiona i nie należy jej zbytnio denerwować. — Kurtyna opada z powrotem, widzę zombiaczkę w białej sukience z dziwaczną ozdobą we włosach. Patrzy na mnie. — Ma pani gościa. Proszę się nie męczyć.

— Eee… — Próbuję przekręcić głowę, żeby zobaczyć, kto to, lecz wciąż jest ukryty za zasłoną. Jak w koszmarze, kiedy wiesz, że podkrada się do ciebie jakiś potwór…

— No, no, no, przecież to nasza mała bibliotekarka!

A ja myślę: kurwa, znam ten głos! I jednocześnie, prawie z urazą: ale ty nie możesz tutaj być.

W tym w momencie Fiore obchodzi zasłonę i nachyla się nad poręczą mojego łóżka, z wyrazem zakłopotanej protekcjonalności na twarzy.

— Czy mogłabyś mi powiedzieć, dokąd to się wybierałaś?

— Nie. — Udaję mi się powstrzymać zgrzytnięcie zębami. — Nigdzie konkretnie.

Dopadł mnie koszmar, studnia pełna rozpaczy grozi pochłonięciem. Złapali mnie i ściągnęli z powrotem, żeby się mną pobawić. Czuję mdłości i uderzenia gorąca.

— No, no, Reeve. — Obłuda, to jest to słowo. Fiore kładzie mi pulchną dłoń na czole. Jest w dotyku lepka i zimna. — O rany. Naprawdę z tobą niedobrze. — Zabiera rękę, nim zdążam ją strząsnąć.

Wzdrygam się.

— Teraz rozumiem, czemu przywieźli cię od razu tutaj — dodaje.

Zaciskam zęby, czekając na ostateczny cios, lecz Fiore ma coś innego na myśli.

— Jako duszpasterz muszę dbać o dobro wszystkich moich owieczek, więc nie mogę zbyt długo z tobą zostać. Jesteś wyraźnie chora — osobliwie podkreśla to słowo — i to z pewnością tłumaczy twoje nieobliczalne zachowanie. Następnym razem, jeśli postanowisz wspinać się w ścianach, powinnaś najpierw przyjść i porozmawiać ze mną — twarz mu na moment tężeje — bo nie chciałabyś zrobić czegoś, czego będziesz potem żałować.

Pomiędzy dreszczami udaje mi się przewrócić oczyma.

— Niczego nie żałuję.

W co on ze mną gra?

— No jak to! — Fiore cmoka z dezaprobatą. — Oczywiście, że żałujesz. Być człowiekiem to mieć wyrzuty sumienia. Wszyscy jednak musimy się nauczyć, jak czerpać jak najwięcej z tego, co jest nam dane, prawda? Adaptowałaś się bardzo powoli, Reeve, bardzo powoli odnajdowałaś swoje miejsce w naszej parafii, co budziło wśród nas, obserwatorów, pewne obawy. Ja, na przykład, jeśli mam być szczery, niepokoiłem się, że będziesz niepoprawnym wichrzycielem. Z drugiej strony jest dla mnie oczywiste, że chcesz dobrze i troszczysz się o bliźnich… — Na jego pucołowatą twarz wypełza nieodgadniona mina. — Na razie rozstrzygam wątpliwości na twoją korzyść. Odpocznij sobie i porozmawiamy, jak poczujesz się lepiej.

Prostuje swoje otyłe ciało i zaczyna się odwracać. Znów się wzdrygam, dreszcz przechodzi mi po plecach. Całkiem jakby nie wiedział, że go zabiłam! Wyobrażam sobie, że Fiore może uruchomić parę instancji samego siebie, ale przecież powinny wiedzieć jedna o drugiej, komunikować się netlinkiem? Co, czyżby on…

— Ej — udaje mi się wydusić.

— Tak?

— Ej. — Trudno mi artykułować słowa. Przygniata mnie gorączka. — Co się stało z tym… z tym…

— Nie mam czasu! — Jego głos, kiedy jest rozdrażniony, wznosi się do denerwującego pisku. — Siostro? Siostro! — Potem ciszej, do mnie: — Poproszę, żeby zawołali twojego męża. Na pewno będziecie sobie mieli wiele do powiedzenia. — Obraca się na pięcie i człapie przez salę do pacjentów na innych łóżkach.

Stwierdzam, że dzwonię zębami: nie wiem, z gorączki, czy z czarnej, bezradnej furii. Zabiłam cię! A ty nawet nie zauważyłeś! Potem pielęgniarka tupie w swoich roboczych pantoflach, podchodząc do mnie z jakimś prymitywnym instrumentem diagnostycznym w rękach, i dociera do mnie, że czuję się bardzo źle.


* * *

Siostra zombiaczka bada mnie. Badanie polega na wsunięciu do ucha zimnej rurki, zajrzeniu z bliska w oczy. Potem wyjmuje słój i daje mi coś, co w pierwszej chwili biorę za cukierek, tylko obrzydliwy w smaku. Szpital jest urządzony na wzór autentycznego ciemnowiecznego przybytku, choć na szczęście darowali sobie chyba pijawki, przeszczepy serca i tym podobne barbarzyństwo. To chyba jakieś lekarstwo, pieczołowicie zsyntetyzowane i podawane, żeby wywołać w moim metabolizmie jakieś dziwne ogólne reakcje.

— Spróbuj zasnąć — mówi siostra. — Jesteś chora.

— Z-z-zimno — szepczę.

— Spróbuj zasnąć, jesteś chora. — Nachyla się jednak i wyciąga rzadko tkany koc. — Pić dużo płynów. — Szklanka na stoliku jest pusta, zresztą za bardzo mną trzęsie, żebym wyciągnęła rękę spod koca. — Jesteś chora.

Mów mi jeszcze. Teraz już nie tylko ręce i nogi — wszystkie stawy drą się na mnie chórem, razem z całą bandą mięśni, których wolałabym teraz nie mieć — a w głowie pulsuje. Czuję się tak, jakbym zamarzała na śmierć. W brzuchu też jest coś nie tak. I nadal mam swoje utraty świadomości i fugi.

— Co się ze mną dzieje? — pytam, a wykrztuszenie tych słów jest potwornym wysiłkiem.

— Jesteś chora — powtarza zombiaczka. Dyskusja z nią nie ma sensu, tam nikogo nie ma, żadnego modelu umysłu, tylko parę odruchów i nagranych dialogów.

— Kogo mogę zapytać?

Już się odwraca, ale chyba wyzwoliłam jakiś nowy odruch.

— Lekarz będzie na obchodzie o ósmej wieczorem, wszystkie pytania proszę kierować do niego. Pacjentka jest słaba i nie powinna się męczyć. Pić dużo płynów. — Bierze pusty dzbanek, którego dotąd nie widziałam, i odnosi go na koniec sali. Po chwili wraca z nim. — Pić dużo płynów.

— Dobrze… — Dygocę i próbuję się zwinąć pod kocem w mniejszy kłębek.

Mętnie uświadamiam sobie, że powinnam zadawać teraz mnóstwo pytań — a najlepiej zmusić się do wstania z łóżka i uciec gdzie pieprz rośnie — lecz w tym momencie nawet nalanie sobie szklanki wody wydaje się heroicznym wyczynem.

Kładę się z powrotem i gapię w sufit, oszołomiona ze złości i zażenowania. Czy ja sobie wyobraziłam, że zabijam Fiorego w bibliotece? Chyba nie, wspomnienie jest bardzo żywe. Ale tak samo wszystkie inne, te masakry i niekończące się lata wojny. Przecież nie wszystkie moje wspomnienia są prawdziwe. Tamten startowy zapis pamięciowy, gadający ze mną moją własną krtanią — jeśli to nie jest fałszywe wspomnienie o fałszywym wspomnieniu, to z pewnością nie byłam to ja, lecz specjalnie napisany robak uruchomiony na mojej wszczepce. To coraz trudniejsze — już w ogóle nie mogę sobie ufać, zwłaszcza że co chwila uciekam w fugi.

— A może mogę? — mówię i znów otwieram oczy.

Sam się wzdryga.

Nachyla się nade mną w tym samym miejscu co Fiore i natychmiast zdaję sobie sprawę, że musiałam być w fudze. Jest mi zimno, ale nie mam już gorączki; pościel jest wilgotna od potu, a światło za oknami ciemnieje. Zapada zmrok.

— Reeve? — pyta z niepokojem.

— Sam. — Unoszę rękę i wyciągam do niego.

Chwyta ją palcami.

— Jestem chora.

— Przyszedłem, jak tylko się dowiedziałem. Fiore zadzwonił do pracy. — Głos ma lekko zszokowany, spojrzenie znękane. — Co się stało?

Znów dygocę. To przez te wilgotne prześcieradła.

— Później. — To oznacza: „Nie tu, gdzie ściany mają uszy”. — Daj mi wody. — Mam potwornie sucho w ustach. — Ciągle mam te fugi.

— Pielęgniarka wspominała, że przyjdzie lekarz — mówi Sam. — Doktor Hanta. Ma później przyjść i cię zbadać. Wyzdrowiejesz? Czemu w ogóle jesteś chora?

Ściskam jego dłoń najmocniej jak potrafię.

— Nie wiem.

Podaje mi wodę, przełykam ją.

— Podejrzewam… zresztą… nie wiem. Ile… spałam?

— Jak przyszedłem, nie poznałaś mnie. — Sam trzyma się mojej ręki, jakby się bał, że któreś z nas utonie. — Nie poznałaś mnie.

— Fugi są coraz gorsze — odpowiadam. Oblizuję usta. — Dzisiaj były… trzy… nie, cztery. Nie do końca rozumiem dlaczego. Coś sobie przypominam, ale nie jestem pewna, ile z tego jest prawdziwe. Myślałam, że… — powstrzymuję się od powiedzenia, że zabiłam Fiorego, na wypadek gdybym naprawdę to zrobiła, a ksiądz z jakiegoś powodu o tym nie wiedział. — …uciekłam. Ale obudziłam się tutaj. — Zamykam oczy. — Fiore twierdzi, że jestem chora.

— Co mam zrobić? — pyta żałośnie Sam. — Żebyś wyzdrowiała? Nie mają tu bramek A…

— Ciemnowieczna technologia. — Boli mnie już ręka od ściskania go. Zmuszam się do rozluźnienia chwytu. — Tutaj się nie dezasembluje i nie odbudowuje ludzi, tu się używa leków, chemii i chirurgii. Próbuje się na miejscu reperować uszkodzone tkanki.

— To wariactwo!

Chichocę słabo.

— Poważnie? Tym właśnie jest ta doktor, lekarzem.

„Doktor”: jedno z tych dziwnych, przestarzałych słów, które nie znaczą już tego, co kiedyś — w prawdziwym świecie poza tym więzieniem doktor to uczony, ktoś, kto zajmuje się badaniami, a nie mechanik od białkowych ciał. Przypuszczam, że w prawdziwych ciemnych wiekach mogło znaczyć to samo — nikt naprawdę nie miał pojęcia, jak działają samopowielające się organizmy, więc był w tym element badań naukowych.

— Ona ma ustalić, co ze mną jest nie tak, i spróbuje to naprawić. O ile nie mają tu gdzieś w piwnicy medycznego asemblera… — Ściskam jego dłoń, bo przychodzi mi do głowy okropna myśl: jeśli mają tu medyczną bramkę A, ona będzie zakażona Osobliwą Żółcienią, prawda? — Nie pozwól, żeby mnie do niej wsadzili!

— Wsadzili… do czego? Reeve, o co chodzi? Reeve, czy ty znowu masz fugę?

Wszystko wokół szarzeje. Sam nachyla się bliżej, a ja szepcę mu do ucha:

— „_ _”

A potem…


* * *

Desperacja jest motorem konieczności.

Od czasu tego komisyjnego spotkania z Alem i Sanni minęło dwieście mega i sporo się zmieniło. Na przykład, ja: nie siedzę już w wojskowym fenotypie. Ani Sanni. Jesteśmy teraz cywilami, krwinkami wojskowości wypuszczonymi w pełen zamieszania obieg odbudowy, który stał się przyszłością Bytu.

Nie mogę się przyzwyczaić, że jestem znowu człowiekiem, orto, czy nieorto — gdzieś pogubiły mi się fragmenty własnej tożsamości. Kiedy wybuchła wojna, więżąc mnie na RADUG-u na ponad pokolenie, zredukowałem się do tego, co miałem przy sobie i w głowie. Potem, gdy się zmilitaryzowałem, musiałem też darować sobie pewne aspekty tożsamości. W niektórych przypadkach nie do końca rozumiem dlaczego. Czasami to jasne (na wojnie należy tłumić chociażby skrupuły dotyczące zadawania bólu i obrażeń żołnierzom wroga), pewne luki nie przystają jednak do tej prawidłowości. Jeśli wierzyć moim zapiskom z czasu spędzonego na pokładzie Wdzięcznego za ciągłość, poważnie i intensywnie interesowałem się wówczas muzyką barokową z epoki przedindustrialnej, teraz jednak nie pamiętam ani kawałka melodii. Zresztą byłem w stałym związku, miałem dzieci, chociaż zdumiewa mnie, że nie mam z tego okresu żadnych wspomnień ani uczuć. Może to taka reakcja na ból, a może nie — ale teraz, po demobilizacji, wydaje mi się, że brakuje mi kompletnie masy reakcyjnej i dryfuję po wektorze oddalającym się od wszystkiego, do czego byłem przywiązany. Trzyma mnie już tylko moja nowa praca.

Koty Linebargera wyszły z koalicji, zyskawszy potężne nowe aktywa. Mnie to zaskoczyło: otrzymałem taką liczbę kredytów, że przy starannym zarządzaniu mógłbym już nigdy nie pracować — no, przynajmniej przez parę giga. Wygląda na to, że wojna się opłaca, jeśli jesteś po stronie zwycięzców i uda ci się nie zgubić po drodze większej części umysłu.

Kiedy wyszedłem z MilSpace (zawiły proces wykorzystujący wiele anonimowych sieci remiksujących i jednokierunkowych bramek cenzorskich, które pozbawiły mnie wszystkich wojskowych modułów przed ponowną integracją w cywilnym społeczeństwie), kazałem się zreasemblować jako młody człowiek o podejrzanej reputacji w Poznawczej Republice Lichtenstein. Podejrzana reputacja to naprawdę coś, zwłaszcza kiedy przez ostatnie kilkaset mega nie miało się genitaliów.

Lichtenstein to ożywiona i cyniczna kolonia artystów-satyryków, tak wyrafinowanych, że prawie zatoczyli koło i wrócili do prymitywizmu. Konwencja nakazuje tu korzystać z filtrów wzrokowych pokrywających wszystko ciemnymi smugami i wypełniających ciała ludzkie jaskrawym kolorem. Życie upodabnia się więc do machinimy[5]. Osobliwy to styl, ale znajomy i uspokajający po bezsennej hiperspektralnej świadomości czołgu. Wałęsam się więc po galeriach i salonach Lichtensteinu, wymieniając się z innymi mieszkańcami ciętymi ripostami i nieprawdopodobnymi historiami, a w obfitym wolnym czasie często bywam w łaźniach i na kąpieliskach. Za punkt honoru biorę sobie, by nie przespać się dwa razy z tą samą osobą w tym samym ciele, choć po jakimś czasie odkrywam, że nawet taka anonimowa zmysłowość nie chroni mnie przed łzami kochanków: wygląda na to, że z połowa tutejszej ludności kogoś straciła i szuka go, wędrując po całym świecie.

Przez pierwsze cztery czy pięć mega z pozoru prowadzę życie pozbawione kierunku. Prywatnie natomiast pracuję nad czymś, co może się okazać wspomnieniami z wojny — staroświeckim, szeregowym tekstem prowokacyjnie promującym jeden punkt widzenia, bez żadnych pretensji do obiektywizmu — podczas gdy publicznie twierdzę, że żyję z oszczędności. Demob dał mi stosunkowo bezpieczną tożsamość-przykrywkę — tego playboya-rentiera, dziedzica majątku z innego ustroju, wysłanego, żeby spędził młodość w mniej ciasnym (i mniej upolitycznionym) środowisku. Nietrudno mi prowadzić tę grę pozorów. W głębi duszy jednak uwiera mnie brak sensu i znaczenia w takim życiu; chciałbym coś robić: projekt prowadzony pod auspicjami Sanni przez parę ostatnich lat, choć pasuje do tej definicji, jest, siłą rzeczy, anonimowy. Jeśli coś z niego zapisze się w historii, będą to moje dokonania, lecz nie nazwisko. I tym sposobem, w miarę jak pogrążam się w coraz większej dekadencji, zaczyna mnie spowijać mgiełka melancholii.

Wtem pewnego ranka budzi mnie blaszany dźwięk trąbek ze stojącego przy łóżku tellurium, co oznacza, że mam gościa.

Dochodzę do siebie, uzmysławiam sobie kim jestem — i że jestem poważnie chora — dokładnie w momencie, gdy doktor Hanta dotyka mnie między piersiami małym, lodowato zimnym mosiężnym dyskiem.

— Au!

— Oddychać powoli — poleca, całkiem miłym tonem, po czym mruga jak senna sowa za grubymi szkłami okularów: — No, to wróciliśmy do krainy przytomności, tak?

Dopada mnie gwałtowny atak kaszlu, mięśnie kurczą się w spazmach, od których bolą mnie żebra. Hanta odsuwa się nieco, zabiera stetoskop.

— Rozumiem — mówi. — Poczekam… Może szklankę wody?

Kiedy kaszel ustępuje, zauważam, że podniosła tył mojego łóżka.

— Tak. Poproszę. — Cała dygocę, jestem słaba, ale już nie marznę.

Podaje mi szklankę, udaje mi się ją chwycić, niczego nie rozlewając, choć ręka potwornie się trzęsie.

— Co się ze mną stało?

— Przyszłam, żeby to właśnie ustalić.

Jest drobną kobietą, niższą ode mnie, o trochę ciemniejszej cerze, choć nie takiej bakłażanowo-brązowej jak u Fiorego. Krótkie włosy są przyprószone srebrnymi oznakami zbliżającej się starości, a wokół oczu ma kurze łapki. Jest ubrana w dziwaczny biały kitel zapinany z przodu na guziki i trzyma zawiłe totemy swojego klanu, kaduceusz i stetoskop. Końcówką tego drugiego suwa mi po piersi. Wydaje się życzliwa, otwarta i godna zaufania — przeciwieństwo jej dwóch duchownych kolegów — ale wygląd może mylić, więc jakiś instynkt każe mi dalej pilnować się w jej obecności.

— Dawno jesteś w malignie?

— W malignie?

— W gorączce. Dreszcze, zimno, na przemian z gorącem. Nocne poty, tego typu rzeczy.

— Aha, od jakichś… — Czuję, jak marszczy mi się czoło. — A jaki dziś mamy dzień? Długo tu jestem?

— Od sześciu godzin — odpowiada cierpliwie doktor Hanta. — Przywieźli cię trochę po południu.

Dygocę konwulsyjnie. Skórę mam lodowatą.

— To jakąś godzinę czy dwie wcześniej.

— Wielebny doktor Fiore powiedział mi, że się wspinałaś. — Ton ma neutralny, profesjonalny, bez odrobiny wyrzutu.

Przełykam ślinę.

— Wtedy się zaczęło.

— Masz szczęście. — Hanta uśmiecha się zagadkowo i przesuwa stetoskop na mój lewy bark, odsuwając szpitalną koszulę, żeby go odsłonić. — Przepraszam, postaram się szybko. Hm. — Gapi się na kryształ stetoskopu i marszczy brwi. — Dawno już nie widziałam… oj, przepraszam. — Prostuje się. — Wspinanie się w ścianach jest niebezpieczne, bo niektóre sąsiednie biomy nie są biomorficznie zintegrowane. Na poziomach stanowiących rezerwę masy są replikatory, które zjedzą wszystko, co jest oparte na szkielecie nukleotydowym, jeśli nie nadaje specjalnego sygnału powstrzymującego. A ty nie nadajesz.

Przełykam raz jeszcze. W ustach mam nienaturalną suchość.

— Co takiego?

— Jakimś sposobem udało ci się złapać odmianę pestis mechaniculorum. Gorączkujesz, bo twój system immunologiczny ciągle usiłuje z nią walczyć. Masz szczęście, że cię znaleźliśmy, zanim wdała się cytoliza… W każdym razie, naprawię ci to, jak tylko ją do końca zsekwencjonuję.

— Uhm. — Znów się wzdrygam. — Aha, no dobrze.

— Co „no dobrze”? Czy muszę ci jeszcze raz powtórzyć, żebyś nie wspinała się w ścianach?

Kręcę głową, niemal zażenowana, że tak bałam się, że mnie znajdą.

— No to świetnie. — Poklepuje mnie po ramieniu. — A przynajmniej, jeśli znów ci się zachce tam leźć, przyjdź najpierw do mnie, dobrze? Proszę. Żeby już nie było żadnych nieszczęśliwych wypadków. — Ostrożnie odłącza stetoskop i owija go wokół kaduceusza. Delikatnie pyka i stapia się z laską. — Teraz po prostu dostaniesz antyrobotyk i szybko dojdziesz do siebie.

Podciąga kitel i siada na stołku obok łóżka.

— Nie wypadła pani trochę z roli? — pytam, rezygnując z ostrożności. Podejrzewam, że gdybym zadała to pytanie Yourdonowi albo Fioremu, odgryźliby mi głowę, Hanta natomiast wydaje się łatwiejsza w kontakcie, a może i bardziej godna zaufania.

— Wszyscy popełniamy błędy. — Znów ten uśmiech: trochę nie z tego świata, bardzo szczery, jakby śmiała się z żartu, z którego śmiałabym się i ja, gdybym tylko wiedziała, o czym jest. — Skarbie, pozwól, że to ja będę się martwić spójnością eksperymentu. — Macha lekceważąco ręką. — Oczywiście przejmujemy się tym, co się dzieje, kiedy księża nie patrzą. Oczywiście, że ludzie próbują naciągać system — tego musimy się spodziewać. Możliwe, że niektórzy nie chcą tutaj być. Może zmienili zdanie po podpisaniu zgody. Ja powiem tylko tyle: robimy co możemy, żeby nie byli tutaj nieszczęśliwi. — Unosi brew. — Niełatwo jest prowadzić eksperyment o takiej skali, wszyscy popełniamy błędy. Co jeszcze mogę powiedzieć? Niektórzy częściej niż inni. — Teraz jej twarz wyraża łagodny niesmak, dopowiadając wszystko co trzeba. Chce uzyskać moją zgodę, ja zaś stwierdzam, że wbrew zdrowemu rozsądkowi kiwam głową.

— Ale te błędy… — Urywam, niepewna, czy mam kontynuować.

— No? — Nachyla się ku mnie.

— Jak się czuje Cass? — Zmuszam się do zadania tego pytania.

Twarz doktor Hanty, dotąd otwarta i życzliwa, zamyka się jak zapadnia.

— A czemu pytasz?

Znów oblizuję usta.

— Muszę się czegoś napić.

Zsuwa się ze stołka, obchodzi łóżko, nalewa resztę wody z dzbanka do szklanki i podaje mi ją bez słowa. Łykam.

— Zdaje się, że to drobny błąd Fiorego. — Chcę wypowiedzieć to lekkim tonem, ale wychodzi tak, że ocieka sarkazmem.

— Ano tak. — Doktor Hanta rozgląda się, zerka na drugi koniec sali, patrzy na coś oddzielonego ode mnie zasłonką.

Wzdrygam się, i tym razem nie z powodu gorączki.

— Nie powiedziałabym, że drobny. — Głos ma suchy, choć coś w jego tonie sprawia, że cieszę się, nie widząc jej twarzy. Lecz kiedy odwraca się z powrotem do mnie, ma ją z powrotem doskonale opanowaną. — Z Cass wszystko będzie dobrze, skarbie.

— A z Mickiem? — podsuwam.

— To jest jeszcze do ustalenia.

— Do ustalenia. A to, co stało się z Esther i Philem, też zostało wcześniej ustalone?

— Reeve… — naprawdę ma czelność robić urażoną minę — …nie, nie było. Ktoś bardzo kiepsko ocenił sytuację. Sięgnęli z powrotem do źródeł historycznych i odkryli, że to, co robili Esther i Phil, nie było aż tak niezwykłe. I masz rację, waga przypisana temu… ehem, co zrobili… major Fiore nie docenił nastroju tłumu. To się już nie zdarzy, nauczyliśmy się na tym doświadczeniu i na… — Przełyka ślinę, potem kiwa nieznacznie głową w stronę kurtyny. — Jeśli jakieś małżeństwo nie będzie się dogadywać, zostanie zastosowana taka procedura, dzięki której można uzyskać oficjalną zgodę na rozstanie. My nie jesteśmy źli. My patrzymy na to w szerszej perspektywie: jeśli będziecie nieszczęśliwi, jeśli wszyscy będziecie tutaj nieszczęśliwi, ustrój się nie wykrystalizuje i eksperyment nie zadziała.

Eksperyment nie zadziała. Patrzę na nią i zastanawiam się: ona to mówi poważnie? Fiore i Yourdon są takimi cynikami, że aż jestem zdumiona, widząc kogoś z ich zespołu, kto najwyraźniej wierzy w to, co robi. Jej szczerość zbija mnie z tropu, konfunduje, jak policyjne zombiaki widok rozbierającej się kobiety.

— Hm, chyba rozumiem. — Kręcę głową i krzywię się z bólu. Boli mnie szyja. — Ale tak, jak długo zostanie tu Mick, niektórzy z nas dalej będą nieszczęśliwi.

— No cóż, kwestię Micka się załatwi, tak czy inaczej. — Kaduceusz podzwania, zwracając jej uwagę, więc mówiąc, zaczyna coś przy nim majstrować. — Nie wydaje mi się, żeby uszkodzenia psychologiczne były nienaprawialne i chyba nie trzeba go będzie odzyskiwać z backupu. To dobrze. Ale parametry motywacyjne będę musiała zaprojektować mu od zera. — Marszczy czoło, patrząc na wężową główkę, lecz nie tłumaczy dalej. — A Cass będzie… no, na razie zajmuję się obrażeniami fizycznymi. Kiedy poczuje się lepiej, zapytam ją, kim chciałaby być. — Milknie na parę sekund. — Większość towarzystw medycznych, w obliczu tak ciężko uszkodzonego pacjenta, zaordynowałaby poważną operację pamięci albo po prostu likwidację instancji i przywrócenie z backupu. Ja natomiast nie dam zgody na tak poważną interwencję, nie biorąc pod uwagę jej woli.

Milknie znowu. Po chwili uświadamiam sobie, że wpatruje się we mnie.

— O co chodzi?

— Musimy porozmawiać o tych twoich zanikach.

— Moim czym? — gryzę się w język, ale już trochę za późno udawać durną.

Hanta unosi brew i krzyżuje ręce na piersi.

— Wiesz co, nie jestem głupia. — Odwraca wzrok, jakby mówiła do kogoś innego. — Wszyscy tutaj przeszli edycyjną modyfikację wag i redukcję doświadczeń, zanim zostali zrekrutowani. Między innymi dlatego ten ustrój potrzebuje medycznego nadzoru. Żeby być przygotowanym na kryzysy tożsamości. Większość ludzi ma niewyraźną świadomość, kim kiedyś byli i dlaczego zdecydowali się na operację pamięci. Od czasu do czasu trafi się ktoś, kto nie pamięta — bo chciał coś schować tak głęboko, żeby w normalnych warunkach nie mieć o tym pojęcia. Coś bolesnego. Ale na ogół nie obserwujemy… no właśnie! Odkąd cię tu przyjęto, dwa razy miałaś fugę, wiesz o tym? Podczas ostatniej rozmawiałam z twoim mężem i powiedział, że masz je coraz częściej. — Nachyla się ku mnie, dalej trzymając dłonie pod pachami. — Nie chcę ci wchodzić z butami, jeśli nie chcesz, ale sądząc po objawach, pomoc jest ci bardzo potrzebna. Wygląda na to, że źle reagujesz na supresanty, które dała ci klinika; jest ryzyko, że zmierzasz do jakiegoś kryzysu. Nie chcę dramatyzować, ale w najgorszym przypadku możesz stracić… no właśnie: wszystko, co sprawia, że jesteś sobą. Na przykład, jeśli to reakcja autoimmunologiczna — w karcie masz napisane, że wszczepiono ci heurystyczne ulepszenia układu dopełniacza, a te bayesowskie moduły czasem zaczynają strzelać do czego popadnie — może się skończyć amnezją następczą, kompletną niezdolnością do tworzenia nowych struktur pamięciowych. Albo po prostu gdzieś spod spodu przebija się poprzednia, nieudolna operacja, co powoduje zaniki na skutek braku integracji wspomnień, w tym przypadku to powinno po jakimś czasie przejść, chociaż po drodze wcale nie będzie przyjemnie. Nie mogę ci jednak powiedzieć, czego możesz się spodziewać, ani tym bardziej zaczynać cię leczyć, jeśli nie chcesz nawet przyznać, że masz problem.

— Hm. — Chwilę trwa, zanim to wszystko do mnie dotrze, Hanta jest jednak niesamowicie cierpliwa i czeka, aż sobie to przemyślę. Gdybym nie wiedziała, kim jest, mogłabym przysiąc, że naprawdę mnie lubi. — Problem — powtarzam, nie wiedząc ile mogę wyjawić, a potem zimny pot znów płynie mi po kręgosłupie i wpadam w niekontrolowane dreszcze.

— A propos problemów… — Unosi kaduceusz. — Trochę zaboli, ale tylko przez chwilę i znacznie mniej niż mechanoplaga, która zjada cię żywcem. — Uśmiecha się blado, celując nim w moje ramię.

Krzywię się, gdy kąsają mnie żmije. Ząbki trochę kłują, kiedy pompują mi do krwi środki wspomagające odporność, ulepszające mój protetyczny system immunologiczny, żeby poradził sobie z pestis. Próbuję się nie krzywić.

— Trochę potrwa, zanim infekcja się uspokoi. Jest pewne ryzyko, że będzie ewoluować szybciej niż robofagi, więc poleżysz tu jeszcze przez noc. Na obserwacji. Mam nadzieję, że jutro poczujesz się na tyle dobrze, żeby cię wypisać. I dam ci jeszcze tydzień zwolnienia. W międzyczasie zastanów się nad tym, co mówiłam o twoim problemie z pamięcią. Rano, kiedy przyjdę cię zbadać, pogadamy.

Żmijowe główki puszczają mnie i owijają się z powrotem wokół laski. Hanta wstaje.

— Śpij dobrze!


* * *

Oczywiście wcale dobrze nie śpię.

Najpierw przez nieokreślony czas trzęsę się od zimnych potów, od czasu do czasu zapominając oddychać, dopóki jakiś prymitywny odruch nie zmusi mnie do potężnego, chrapliwego wdechu. Kiedy się boisz, że przestaniesz oddychać, sen w ogóle nie wchodzi w grę, więc podkręcam się aż do skrajnego podenerwowania, odtwarzając w myślach wypadki ostatniego dnia. Potężne strugi tętniczej krwi rzucane jak duchy na ściany, cienie moich wyrzutów sumienia, że zabiłam Fiorego… Fiorego? On nie ma pojęcia, że go zabiłam! Czy ja sobie to wszystko wyhalucynowałam? Tę wariacką wspinaczkę szybem? Na pewno nie, nadwerężone mięśnie jeszcze mnie pieką. I ksiądz, i lekarka wiedzieli o niej. Zakładając, że nie wyobraziłam sobie ich odwiedzin, upominam sama siebie. Walczę z robocią infekcją i nieznanym kryzysem neurologicznym jednocześnie. Można chyba w tej sytuacji podejrzewać, że mi odbija?

Światła na oddziale przygasły, a skrawek nieba widoczny przez okna ciemnieje, przybierając fioletową barwę, usiany świetlnymi punkcikami, które dziwnie migocą, jak przepuszczone przez grubą warstwę wody. Może nie zorientowali się, że wiem o Osobliwej Żółcieni i asemblerze w piwnicy biblioteki, mówię sobie. Po prostu myślą, że dopadło mnie załamanie nerwowe i poszłam się powspinać. Fuga dysocjacyjna, nie tak to nazywali starożytni? Zakaziłam się kompostowym nano, Fiore zawołał Hantę, żeby mnie poskładała, ale nie piśnie o tym słowa w kościele, bo to podważa spójność eksperymentu. Może mają rację i po prostu sobie wyobraziłam, że go zabiłam. Może nie przypominam sobie fragmentów byle jak usuniętych wspomnień, lecz konfabuluję na podstawie urywków, syntetyzuję fałszywe wspomnienia z odłamków pozostałych po nieudanej operacji pamięci. Pamiętam pobyt u Kotów, może to po prostu wspomnienia z jakiejś gry, w którą kiedyś grałam? Realistycznej, dla wielu graczy, z intrygą i modelem tożsamości — nie przypominam sobie, żebym grała, ale gdybym była uzależniona od gier, może próbowałabym się tego pozbyć lekkim zabiegiem na pamięci?

Dociera do mnie, że nikogo nie mogę spytać. Jeśli zapytam Sama, a on stwierdzi, że nie słyszał o Kotach Linebargera, to nie oznacza, że nie istnieli naprawdę — przecież wszyscy tutaj są po kasowaniu pamięci! Zachichotałabym, gdybym nie miała tak sucho w gardle. Jestem Reeve! Patrzcie, teraz wymyślę sobie kupę wspomnień, żeby mnie zadręczały! A ten gość, który śledził mnie w korytarzach Niewidzialnej Republiki, był prawdziwy czy nie? A ta walnięta dziwka z mieczem, która mnie wyzwała? Uciekałam przed wrogami, których w zasadzie nigdy nie widziałam — tylko migali mi na skraju pola widzenia. Całkiem jakbym cierpiała na ślepowidzenie, tę osobliwą neurologiczną przypadłość, której ofiary nic nie widzą, ale potrafią zgadywać, co się dzieje w ich polu widzenia. Może jestem agentką wywiadu, usiłującą wytropić kryjówkę niebezpiecznych wrogów…? A może po prostu żałosną, chorą kobietą, której gra zastąpiła prawdziwe życie i teraz za to płaci.

Leżę pośród zmroku, nie mogę zasnąć. W końcu zauważam, że dreszcze ustąpiły. Wszystko mnie boli, jestem osłabiona, ale to nic dziwnego po tej wspinaczce. Kiedy tak leżę, zaczynają docierać do mnie ciche odgłosy z sali, dyskretny biały szum klimatyzatora, tykanie zegara, ciche szlochanie…

Szlochanie?

Siadam prosto, zsuwa się ze mnie prześcieradło i koc. W głowie kłębią mi się równocześnie różne myśli, lęk i nieuchwytna ulga. „Ratowanie Cass” i „Skoro ona tu leży, to wspomnienie jest prawdziwe” i „To nie oznacza, że wszystko inne było prawdziwe”, a wreszcie: „Ale jeśli było, to Cass też…”.

— Cholera — słyszę własny szept. Podciągam koc i ściskam go jak przerażone dziecko. — Z tym sobie nie poradzę. — Mam ochotę ssać własny kciuk. — Na to nie jestem gotowa. — Subwokalizuję, tak cicho, że w ogóle nie wydaję dźwięku. Kiedy mówię prawdę, muszę mówić cicho, bo prawda jest niewygodna i bolesna.

Wracam myślą do tego, co powiedziała Hanta: „kiedy się poprawi, zapytam ją, kim chce być”. To mnie uspokaja. Ja na pewno nie mam Cass niczego lepszego do zaoferowania. Czy Hanta umie porządnie zrobić operację pamięci? — zastanawiam się. Zdziwiłabym się, gdyby nie zabrali tu ze sobą pełnoprawnego chirurga-spowiednika — to najlepsze możliwe zabezpieczenie w tych drobnych etycznych incydentach, jakie mogą przytrafić się w eksperymentalnym ustroju. (Albo tych drobnych incydentach z infiltracją, jakie mogą przytrafić się w tajnym wojskowym ośrodku — przypomina mi kłamliwa, cyniczna część mojej jaźni, której już chyba w ogóle nie mogę wierzyć).

Kładę się z powrotem. Szloch trwa jeszcze przez chwilę, potem słyszę stukot obcasów pielęgniarki. Podchodzi do łóżka. Ciche głosy, westchnienie, potem chrapanie. Biały duch zombiaczki przystaje u nóg mojego łóżka. Twarz jest ciemnym owalem.

— Coś pani podać? — pyta mnie.

Kiwam głową. To nieprawda, ale tego, czego potrzebuję, mi nie podadzą.

Wreszcie zapadam w drzemkę.

Загрузка...