Jestem sobą. Stawy skrzypią, serce pompuje. Ciepło, ciemno i sennie. Powoli dociera do mnie, że kucam, obejmując rękoma kolana i podbródek… Czyli już nie robię za Fiorego? Tak. Dobrze wiedzieć. Kolejny fakt na kupkę. Rzut kością, zobaczymy, co wyjdzie.
Przez ostatnie dwa tygodnie z reguły byłam w dwóch miejscach jednocześnie.
Leżałam w szpitalu, odpoczywałam w domu. Rozmawiałam z doktor Hantą, wpadłam w przerażenie w dzwonnicy, usiłowałam powiedzieć księdzu o Janis.
A druga „ja” mieszkała w bibliotece, spała w pokoju socjalnym, ostrożnie badała niedozwolone rejony habitatu, a później knuła razem z Janis. Sanni. Chwila podwójnego szoku, kiedy natknęłam się na nią na schodach, z pistoletem w dłoni, równie zaskoczona, jak wcześniej, kiedy była w piwnicy z nożem. Załamała się i rozpłakała, uświadamiając sobie, że już nie jest w tym sama. Gdybym też tu trochę nie posiedziała, w życiu bym w coś takiego nie uwierzyła. Twarda jak diament Sanni, zamieniona w coś takiego? Izolacja robi z ludźmi dziwne rzeczy…
— Reeve, no! Odezwij się! Jesteś tam? — Jej głos pobrzmiewa desperacją. — Powiedz coś! — Nachyla się nade mną niespokojnie. — Jak się czujesz?
— Zobaczmy.
Mrugam dalej, potem rozprostowuję ręce i wstaję się. Znowu jestem Reeve. Cholera, jaka jestem lekka! Po kilkunastu dniach skrępowania bezwładnościowymi łańcuchami przywiązanymi do cielska Fiorego wrażenie jest niesamowite. Lekki powiew i lecę. Uśmiecham się z zachwytem, potem patrzę na nią i uśmiech mi zamiera.
— Ja… ona… o mało co nie podkablowała cię Fioremu.
Janis blednie.
— Kiedy?
— Po tym, jak pozbyłyśmy się Micka. Daj pomyśleć. — Zamykam oczy. Muszę opanować ten nagły przypływ adrenaliny. — Małe ryzyko. Ja… ona… była niepewna i źle wybrała moment. Nie wiedziała, kim jesteś, po prostu pomyślała, że kombinujesz coś złego, więc chciała na ciebie donieść dla twojego bezpieczeństwa. Fiore był akurat zajęty i posłał ją w cholerę. Więc jeśli nic mu nie przypomni, jesteś czysta.
— Cholera. — Janis cofa się o krok i widzę, że ciągle trzyma ogłuszacz, choć teraz celuje nim w podłogę. Chwieje się nieznacznie, nie wiem, czy z ulgi, czy szoku. — Mało brakowało.
Biorę głęboki wdech.
— Nigdy wcześniej nikt nie robił mi prania mózgu. — Jakaś niewielka część mojego umysłu wciąż sądzi, że doktor Hanta jest sympatyczną i życzliwą lekarką, która chce tylko mojego dobra, jednak przegłosowuje ją znaczna większość, która najchętniej użyłaby jej flaków jako skakanki. — Wcale mi… — za szybko oddychasz, zwolnij — …nie do śmiechu.
— Sprawdźmy pingiem. — Janis waha się przez moment. — Kochasz mnie?
— Kocham cię! — Serce znów mi przyśpiesza. — O, słyszałam!
— Tak. — Janis kiwa głową. — Za to ja nie. Wychodzi na to, że przy łączeniu dwóch delt nadpisał ci się w netlinku ten fragment Osobliwej Żółcieni.
— Nie. — Wychodzę z asemblera i ostrożnie zamykam drzwiczki. — To było wcześniej. Już wcześniej to słyszałam… — marszczę czoło — …jak rozmawiałam z Samem, po wyjściu ze szpitala. To znaczy… ona słyszała.
— Osobliwe. — Przekrzywia głowę, to gest typowy dla Sanni, wydający się kompletnie nie na miejscu u Janis, jaką poznałam przez ostatnie kilka miesięcy. — A może ona… — Janis pstryka palcami. — Oni zaadaptowali OŻ, prawda? Ta wersja, którą mamy w głowach, obsługuje punktację behawioralną i tak dalej, ale jeśli Hanta ją adaptowała, żeby służyła za uniwersalny program rozruchowy, odpalający dowolne rzeczy…
Wzdrygam się. Konsekwencje są jasne. Oryginalna Osobliwa Żółcień wykorzystywała ludzi jako nosicieli, ale naprawdę uruchamiała się tylko na zakażonych przez siebie bramkach A. Zmodyfikowana OŻ, która potrafi uruchomić się i robić różne rzeczy na netlinku nosiciela, a przy tym nie łapie się na test, to coś o wiele groźniejszego. Można jej użyć do…
— Zombiaki?
— Tak. — Janis patrzy, jakby zobaczyła ducha. — Dalej jesteśmy w szklanym domu? Czy gdzieś nas przenieśli?
— Jesteśmy w szklanym domu — zapewniam ją. — To pierwsza dobra wiadomość, jaką udało mi się na razie poskładać do kupy. RADUG Żniwiarz nauk, jeśli polegać na tym, co ona widziała na górze. Zresztą, jak rozumiem, dla ciebie to wszystko jedno, na którym RADUG-u jesteśmy?
— Tak mi się wydaje. — Kiwa głową, coraz bardziej ożywiona. — Więc ta zamknięta część ratusza, którą znalazłaś… — kiedy byłam Fiorem — …to zapewne jedyna lokalna bramka. Tak?
— Są jeszcze krótkodystansowe bramki do ich mieszkań. — Znowu się wzdrygam: tylko szczęściu, tupetowi i bezczelności zawdzięczam, że nikt mnie nie zdemaskował, kiedy wchodziłam i wychodziłam z ratusza. Dziesięć minut później wpadłabym na prawdziwego Fiorego. — Rozgałęziacz w ratuszu na pewno wyłączyli; znalazłam tę salę konferencyjną, przez którą nas wpuszczali. Jeśli dobrze pamiętam, na Wdzięcznym za ciągłość bramka długodystansowa była połączona drugą, krótką, bezpośrednio ze sterownią statku, ale sama znajdowała się w pancernej kapsule poza głównym kadłubem, na wypadek gdyby ktoś chciał wteleportować na statek atomówkę. Zakładając, że nie przebudowali Żniwiarza podczas lotu, nie powinno być problemu z dostaniem się do bramki długodystansowej z ratusza albo katedry naprzeciwko.
— Tak jest. — Kiwa głową. — A więc. Skoro to Żniwiarz, do następnego lądowania mamy około dwustu lat. Jeśli założymy przyrost naturalny w tempie, powiedzmy, pięciorga dzieci na rodzinę, w tym czasie pojawi się dziesięć pokoleń… No właśnie, zamierzają wyhodować jakieś dwadzieścia tysięcy nieuwierzytelnionych ludzkich wektorów. Hanta zdąży im wszystkim powszczepiać netlinki. Po przylocie będzie mogła zalać sieć tą nową populacją nosicieli…
— To się nie uda. — Uśmiecham się, pokazując zęby. — Nie miej nawet cienia wątpliwości. Myślą, że siedzimy w pułapce. Ale jedynie słuszny punkt widzenia jest inny: nie mamy się dokąd wycofać.
— Myślisz, że trzeba ich otwarcie zaatakować? — pyta Sanni i przez moment ponownie jest stuprocentową Janis, wyalienowaną, załamaną, przerażoną.
— Rób to, co ja — mówię jej.
Reszta dnia przechodzi bez sensacji. Żegnam się z Janis i idę do domu, jak zwykle. Przynajmniej tak ma to wyglądać dla obserwatora. Parę ostatnich godzin spędziłam w nieprzytomnym zamyśleniu, bawiąc się niemożliwymi do pogodzenia wspomnieniami i próbując dojść, jakie właściwie mam poglądy. Dziwna sprawa. Z jednej strony mam przerażenie Reeve, kiedy zobaczyła martwego Micka, jej niepokoje i lęki, że Janis jest „podejrzana” i stanowi zagrożenie dla życzliwej i otwartej doktor Hanty. Z drugiej, przeżycia Robina. Skradanie się na palcach po ratuszu, wyszukiwanie zamkniętych pomieszczeń, unikanie o włos spotkania z Fiorem. Przyłapanie Micka w szpitalu z Cass. Wpadnięcie na Janis w bibliotece, początkowy strach, a potem coraz silniejsze przekonanie — z mojej strony — że nie jest zwykłą osobą postronną, ale sprzymierzeńcem. Procedury identyfikacyjne i szok rozpoznania.
Janis musiała sobie radzić sama przez ponad pół roku dłużej niż ja. Kiedy dotarło do niej, że nie jest już sama, pękła i się rozpłakała. Była pewna, że to tylko kwestia czasu, kiedy Hanta się do niej dobierze. Lęk, izolacja, strach przed waleniem w drzwi o północy — to wcześniej czy później złamałoby każdego. Zaszła w ciążę, zanim ktokolwiek odkrył ten element intrygi. Niesamowite, że w ogóle jakoś jeszcze się trzyma.
Punktacja i protokół eksperymentu stanowią dla nas poważną przeszkodę: równie dobrze połowa mieszkańców Ustroju YFH mogłaby być agentami tej czy innej komórki, poruszającymi się po omacku w ciemnościach, nie chcąc ryzykować i się ujawniać. Jeśli jednak w jakiś sposób nie wywrócimy tej wzniesionej przez eksperymentatorów, zbudowanej z kłamstw i pozorów konstrukcji, nie zdołamy namierzyć potencjalnych sojuszników ani zidentyfikować faktycznych wrogów. Dziel i rządź: wiadomo, że to się sprawdza.
Wracam do domu o odpowiedniej godzinie, zaglądając po drodze do sklepu z narzędziami. Sama nie ma, więc idę prosto do garażu, żeby zobaczyć, co da się zrobić. To nie pora na obwinianie się, ale naprawdę jestem zła sama na siebie. Chciałam to wszystko wyrzucić! A przecież, pominąwszy już wszystko inne, fascynuje mnie rekonstruowanie dawnej broni. Kiedy to wszystko się skończy, może zajmę się tym w ramach hobby, o ile będzie czas na takie luksusy.
Niemniej, kusza chyba się już nie przyda. Ani miecz, który usiłowałam zahartować. Sanni i ja dobrałyśmy się do sterylnego asemblera z pełnym wojskowym asortymentem. Zostawiłyśmy go na noc na chodzie, produkującego ładunek heksogenowych kostek. Fabrykowanie broni w bramce trwa bardzo długo, tym dłużej, im większa gęstość energetyczna jest potrzebna, poszłyśmy więc na kompromis i zdecydowałyśmy się na broń napędzaną energią chemiczną. Jutro, jak przyjdziemy do pracy, będzie gotowa pierwsza partia pistoletów maszynowych. Co prowadzi do kolejnego logicznego pytania — gdzie w tej kupie rupieci podziała się moja torba z klatką Faradaya?
Skaczę wokół rozrzuconych stalowych prętów i rozsypanych śrubokrętów, klnąc na czym świat stoi i ściskając lewą stopę, kiedy jakaś zmiana oświetlenia ostrzega mnie, że drzwi do garażu są otwarte.
— Co, kur…
— Reeve?
— Kurwa! — drę się. — Cholera. Spadł mi młotek i…
— Reeve? Co się dzieje?
Uspokajam się na siłę.
— Upuściłam młotek, odbił się od tych prętów i spadł mi na palec. — Podskakuję jeszcze parę razy. Ból zaczyna ustępować. — Zły, niedobry młotek, trzeba go ukarać.
— Młotek? Ty coś piłaś?
— Jeszcze nie. — Opieram się o ścianę i kontrolnie stawiam stopę na podłodze. — Au. Po prostu postanowiłam odwrócić kartkę i zacząć od nowa. Dziewczyna musi mieć hobby i tak dalej. — Unoszę brwi.
Patrzy na mnie sceptycznie.
— Zły dzień w pracy?
— W pracy zawsze jest zły dzień, to wynika z samego istnienia pracy.
Marszczy czoło.
— Co to ma być za hobby?
— Ekstremalna obróbka metali czy coś takiego. Nie widziałeś mojego Pomocnika płatnerza?. Kiedy nie byłam sobą, chciałam go wywalić, ale w końcu się za to nie zabrałam.
Prawie widać, jak nad głową zapala mu się żarówka.
— Reeve? To ty?
— Też miałam gówniany dzień w pracy. Z nudów czytałam wiersze, wiesz? „Na schodach stał wczoraj człowiek / Grubas, co go nie było wcale / I dzisiaj też go nie ma, ale / Na zawsze zostanie w głowie”. Ogden Nashville[6]. Starożytni go z jakiegoś powodu lubili. No chodź, zarządzimy jakąś kolację.
Sam wycofuje się w głąb domu przede mną, poruszając bezdźwięcznie ustami, gdy obraca to wszystko w myślach. Ja naprawdę czytałam w pracy wiersze; mam nadzieję, że moja zaimprowizowana rymowanka dotrze do niego. (Wierszyki skutecznie zamulają systemy monitorowania rozmów. Analizowanie metafor i stanów emocjonalnych to problem AI-zupełny).
Lądujemy w kuchni.
— Chcesz znowu zacząć gotować? — pyta ostrożnie Sam. W retrospekcji: pewnie nie pała zbyt dużym zapałem, żeby znów próbować moich kulinarnych eksperymentów.
— Może lepiej zamówmy pizzę, co? I butelkę wina.
— Dlaczego? — Wytrzeszcza oczy.
— Czy ty musisz każdą moją propozycję na wieczór zamieniać w ekspresową sesję terapeutyczną?
Wzrusza ramionami.
— Tak tylko pytam. — Zaczyna się odwracać.
Chwytam go za ramię.
— Nie idź.
Gwałtownie, z zaskoczeniem, obraca się z powrotem.
— Że co?
— „Na schodach stał wczoraj człowiek, grubas, co go nie było wcale, i dzisiaj też go nie ma, ale na zawsze zostanie w głowie”. Sam, ostatnio nie byłam sobą, ale dzisiaj czuję się o wiele lepiej. — Łypię nań marsowo, modląc się, by dotarło.
— A, to znaczy…
— Ciii! — Ostrzegawczo unoszę palec. — Ściany mają uszy.
Oczy mu się rozszerzają, zaczyna się ode mnie odsuwać.
Łapię go mocno za rękę, podchodzę bliżej i obejmuję go. Próbuje się cofnąć, ale wciskam mu twarz w ramię.
— Musimy porozmawiać — szepczę.
— O czym? — odszeptuje. Lecz przynajmniej przestaje się szarpać.
— O tym, co się tu dzieje. — Liżę go po uchu, a on podskakuje, jakbym wetknęła mu tam kabel pod napięciem.
— Nie rób tego! — syczy.
— Czemu? — pytam, rozbawiona. — Boisz się, że ci się spodoba?
— Ale my… oni…
— Zamówię jedzenie. Dopóki nie zjemy, na razie pomalutku, dobra? Potem pójdziemy na górę. Chcę ci pokazać parę sztuczek. — Jak ominąć podsłuchy. I dodaję szeptem: — Teraz się uśmiechnij.
— A to nie będzie rzucać się w oczy? — Opuścił ręce i trzyma mnie luźno w talii.
Dygocę, tak tego chciałam przez ostatni tydzień… Nie, nie wracajmy do tego.
— Nie będzie. Normalne zachowanie kontrolują prostymi monitorami. Te zaawansowane włączają dopiero, gdy zachowujemy się dziwnie. Więc nie zachowuj się dziwnie.
— A.
Unoszę wzrok, on przez moment patrzy ze zdumieniem w dół. Całuję go. Smakuje potem i delikatnie pachnie stęchlizną, z kurzu i papierów. Po chwili entuzjastycznie reaguje.
— To jest normalne? — pyta.
— Zaraz, zaraz! Najpierw kolacja! — Śmieję się i odsuwam.
Dzwonię po pizzę i parę szklanych pojemników z winem, a gdy Sam idzie do salonu, próbuję złapać oddech. To dzieje się tak szybko, nagle muszę radzić sobie z całą masą sprzecznych emocji, podczas gdy chciałam tylko zwerbować do naszej kampanii kolejnego niezadowolonego uczestnika eksperymentu. Problem w tym, że Sam i ja mamy zbyt długą historię i nic między nami nie może być proste — mimo że w istocie za wiele razem nie robiliśmy. Nie mieliśmy czasu — Sam ma te swoje problemy z dużym ciałem, a potem ona/ja prawie wszystko spieprzyła, kiedy była pod wpływem podstępnej doktor Hanty… Taaa, po fakcie wszystko jest takie jasne i proste, prawda? Jak się dobrze zastanowić, to niezadowolenie i bierność Sama były dla nas obojga bolesnym cierniem. Trochę podejrzewam, że dopiero moja rzekoma kolaboracja była bodźcem, po którym obudził się i zechciał coś zrobić.
Czuję się winna, wspominając, co wtedy myślałam. Mogę się poddać… No tak, a oni zrobią mi z życia piekło, prawda? Naprawdę chciałam oddać całkowitą kontrolę nad życiem w łapy takich osobników jak Fiore, Yourdon i Hanta? Nie wydaje mi się, żebym wprost zamierzała to zrobić, ale skutek byłby właśnie taki. Tkwi to teraz w mojej przeszłości, jak chwilowe tchórzostwo, tchórzostwo z własnej woli, i czuję się z tym dziwnie nieswojo. Ponieważ taka skłonność nie może być zbyt odległa od mojego normalnego charakteru — Hanta mnie nie przebudowała, podregulowała tylko parę wag w mojej mapie umysłu. Nie owijając w bawełnę: „żeby zło zatriumfowało, wystarczy, żeby dobrzy nic nie robili”. A Sam miał okazję widzieć mnie z tej strony. Błe.
Szafka popiskuje, wyciągam z niej tacę z pizzą i winem. Po drodze do salonu zrzucam z nóg buty.
— Sam?
Odwraca się. Znów umościł się na sofie, nastawił telewizor na jakiś sport.
— Zrób głośniej.
Unosi brwi, ale robi, co mówię, a ja siadam obok.
— Proszę. Z czosnkiem, tofu i cytrynowym filetem z kurczaka. — Otwieram karton, urywam kawałek i podtykam mu pod nos. — Jesz?
— Co to ma być?
— Chcę cię nakarmić. — Nachylam się ku niemu i trzymam mu pizzę przed nosem, tuż poza zasięgiem. — No już. Przecież masz ochotę, prawda?
— Haaaps! — Pochyla się i odgryza kęs.
Próbuję cofnąć rękę, ale za wolno i udaje mu się. Śmieję się, przysuwam bliżej i stwierdzam, że obejmuje mnie ramieniem.
— Jesteś. Niemożliwa — mówi, żując.
— Wkurzająca — podpowiadam. — Manipulantka.
— Wszystko z powyższych?
— Tak, po kolei. — Karmię go kolejnym kęsem, potem zmieniam zdanie i nie pozwalam mu zjeść całego kawałka — resztę zjadam sama.
— Za każdym razem, kiedy już cię zrozumiem, zmieniasz reguły — narzeka. — Daj jeszcze…
— Nie moja wina. Nie ja ustalam te reguły.
— A kto?
Wskazuję sufit palcem i kiwam nim.
— Pamiętasz naszą pogawędkę w bibliotece?
W zeszły wtorek, kiedy ujawniłam się Janis, ona zadzwoniła do Sama i poprosiła, żeby przyszedł. Był bardzo zaskoczony, widząc mnie-jako-Fiorego, i prawie tak samo, kiedy pokazałyśmy mu piwnicę i asembler.
— Pamiętasz moją twarz?
Kiwa głową z powątpiewaniem.
— Wszystko z Janis przepracowałyśmy. Już nie mamy tej drobnej różnicy zdań. Czuję się teraz znacznie lepiej i jestem mniej chętna do oddawania pola.
Ręka mu tężeje. Ciepła, uspokajająca, obecna.
— Ale czemu?
Biorę głęboki wdech i podaję mu kolejny kawałek pizzy. Muszę się streszczać, bo w tym tempie zaraz wszystko zje.
— Bo nikt nie chce tak żyć.
— Ale ja… — urywa.
— Ty chcesz? — Szturcham go.
Gapi się na mnie.
— Kiedy patrzyłem na ciebie przez ostatni tydzień… — Kręci głową. — Chciałbym umieć się tak dostosować. — Znów kręci głową, podkreślając ironię w głosie. — Bo jaka jest alternatywa?
— Nie wolno nam rozmawiać o przeszłości. — Milknę na chwilę i przeżuwam. — A wrócić nie możemy. — Rzucam mu ostrzegawcze spojrzenie. — Ale możemy się tu urządzić trochę wygodniej, jeśli poprzestawiamy sobie priorytety. — Zrozumie to czy nie?
Sam wzdycha.
— Gdyby się tylko dało. — Spuszcza wzrok.
— Ja mam dla ciebie nowy priorytet — mówię, a serce mi przyśpiesza.
— Poważnie?
— Tak. — Odkładam karton z pizzą i rozpłaszczam się na jego piersi. — Możemy zacząć już teraz: bierzesz mnie na ręce i niesiesz na górę do łazienki.
— Do łazienki?
— No. — Znowu go całuję i nagle nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. — Pójdziemy razem pod prysznic, umyjemy się nawzajem i porozmawiamy. Nie możemy iść do łóżka tacy śmierdzący pracą, prawda?
— Prysz… — Te monosylaby nie dodają mu uroku. Zamykam mu usta pocałunkiem, dygocąc z przerażenia.
— Już.
Jednakże nic nie idzie zgodnie z planem. A plan miał być prosty. Wciągnąć Sama do spisku. Żeby to zrobić, żeby porządnie z nim porozmawiać, to problem, zważywszy ciągłą groźbę podsłuchu. Ale jeśli zamaskujesz swoje podejrzane czynności jako coś, czego wszyscy się od ciebie spodziewają, w momencie, gdy słuchają tylko głupie automaty, szansa wykrycia jest nieduża. Głupie automaty nie umieją za wiele poza monitorowaniem słów kluczowych, a klika eksperymentatorów jest tak mało liczna, że nie dają rady przez cały czas obserwować wszystkiego, co mówimy.
Jeśli chcecie, możecie nazwać mnie naiwną. Przyszło mi do głowy, że skoro jesteśmy małżeństwem, to jedno z nas uda, że uwodzi to drugie, a potem zaciągnie je pod prysznic — dużo ładnego, białego szumu, żeby utrudnić śledzenie dźwięku, strugi wody utrudniające czytanie z ust i pretekst, żeby stanąć naprawdę blisko siebie — i będzie to całkiem zręczny sposób na ominięcie monitoringu.
Nie uwzględniłam jednak tego, że kiedy stanę tak blisko Sama, skóra zacznie mnie łaskotać, a miejsca intymne zrobią się ciepłe i spragnione. A już w ogóle nie przewidziałam tego, że Sam, choć potwornie skonfliktowany wewnętrznie, popęd płciowy jednak wykazuje. W końcu też jest człowiekiem, a wszyscy mamy pewne potrzeby, o które od dawna nie zadbaliśmy.
Robi, o co proszę, choć mniej więcej w połowie drogi na górę uświadamiam sobie, że jeśli to zrobimy, nie opanuję się. Omal nie mówię mu, żeby przestał, ale z jakiegoś powodu usta nie chcą mi się otworzyć. Sam stawia mnie na dywaniku w łazience i staje bardzo blisko.
— Co teraz? — pyta z napięciem w głosie.
— Teraz, eee… trzeba się rozebrać. — Zauważam, że moje dłonie już majstrują przy jego pasku. Kiedy czuję, że zaczyna rozpinać mi bluzkę, dygocę, i to nie ze strachu. — Prysznic.
— To nie jest dobry…
— Cicho.
— Zajdziesz w tę… w ciążę.
— Nie zajdę. — Tym się będziemy martwić później. Przesuwam mu ręką po plecach, wyczuwając rosnące wzdłuż kręgosłupa rzadkie włoski i podchodzę jeszcze bliżej. — Tego już się nie boję.
— Ale… — Rozpina mi suwak spódnicy. Ręce na udach. — Jasne.
Całuję go, chcąc, żeby przestał. Jesteśmy w samej bieliźnie.
— Prysznic. Już. — Zęby mi dzwonią od rosnącej fali pożądania, grożącej zniszczeniem całej mojej samokontroli.
Stoimy w kabinie, jeszcze w bieliźnie, ustawiam maksymalny strumień i temperaturę fuzji atomowej. Jego język — czosnek, miód i nutka czegoś jeszcze — jego. Objęci, stoimy pod wodospadem, czuję napięcie w jego plecach. Oczywiście ma erekcję. Czemu ja mam coś jeszcze na sobie? Chwilę później już nie mam. A jeszcze chwilę później już jestem przyparta do ściany, z uniesionymi kolanami, tracąc dech od tego, jaki jest wielki we mnie.
— Chciałaś pogadać…
Jest tam cały wszechświat. Obejmuję go i żarłocznie wpijam mu się w usta. Chcę pogadać, ale teraz mam inne priorytety.
— To uroczyste otwarcie.
— Tak?
— Jesteśmy na RADUG-u. Tak!
— Tak…
— Jest tylko jedna bramka na zewnątrz. Sześć giga do najbliższego układu. Jeśli przerwiemy połączenie, wrogowie nie będą mogli wypłacić premii za punkty. Dyktatura traci marchewkę, nie ma nagrody za posłuszeństwo. No, chodź…
— Chcemy o… obalić…?
Faluje jak wzburzone morze. Zatracam się w nim, porzucona na morzu. Z początku, kiedy zostałam Reeve, idea ciąży mnie przerażała. Potem Hanta coś pokręciła, i to przestało być ważne. A teraz po prostu się już tym nie przejmuję: jest do przeżycia, a jeśli to cena za Sama, jestem gotowa ją zapłacić. Chcę się skupić, zacząć planować, ale już kompletnie nas poniosło. Sam posuwa mnie bez żadnej subtelności, a wie, o co chodzi, czyli też zagubił się na oceanie. Jeśli będziemy w stanie się na nim odnaleźć i trzymać się siebie przez całą noc, to kto wie?
— Sam, chcę żebyś… żebyś…
— O, tak, tak! — Chwilę później, trochę cichsze „o”. I uczucie rozlewającego się ciepła, które każe mi ocierać się o niego, aż wszystko odpłynie i sama na parę nieskończonych sekund stanę się oceanem.
Nic nie idzie zgodnie z planem, ale mimo to zdumiewająco dobrze. Po pierwszej nieprzytomnej fali pożądania osuwamy się na podłogę prysznica, potem dokładnie się namydlamy. Sam już nie robi uników przed moimi dłońmi, jest natomiast zamyślony. Całuję go i reaguje. Po jakimś czasie czuję, że chyba zaraz zejdzie ze mnie skóra: spoza kłębów pary ledwo widać łazienkę.
— Wytrzyjmy się i chodźmy do łóżka — mówię, czując kolejne ukłucie obaw.
— Dobrze. — Zakręca prysznic i otwiera drzwi kabiny. Na zewnątrz jest zimno. Drżę, a on niespodziewanie obejmuje mnie ramionami.
— Dobrze ci? — pytam z wahaniem. — To znaczy, dobrze się z tym czujesz?
Zastanawia się chwilę.
— Dobrze mi z tobą.
— Ale…
Całuje mnie w potylicę.
— Bo to ty. Tak łatwiej.
Nic już nas nie dzieli: dokładnie wiemy, jak jesteśmy popieprzeni. Przeszliśmy tyle katastrofalnych nieporozumień, że nic już nie zostało. Sam boi się być w ludzkim ciele, męskim, dużym? Tak. Ja mam problem z perspektywą ciąży, a w Ustroju YFH nie ma antykoncepcji? Jasne. To wszystko mamy za sobą. Odtąd będzie już prosto.
Wycieramy się zatem nawzajem, biorę go za rękę i razem idziemy do sypialni, a tam kochamy się znów, powoli i czule.
Następnego dnia rankiem człapię na dół, spóźniona, rozczochrana, zadowolona, i znajduję list czekający na mnie pod drzwiami. Jest jak wiadro zimnej wody. Podnoszę go, niosę tę kartkę do kuchni i czytam, podczas gdy ekspres obok gulgoce i posapuje.
Do: pani Reeve Brown
Od: Komitet Zarządzający Ustrojem
Szanowna Pani Brown, minęły właśnie cztery miesiące, odkąd przybyła Pani do Ustroju YFH. W tym czasie w naszej małej społeczności dokonały się liczne zmiany. Niedługo rozpoczniemy Fazę Drugą eksperymentu, w którym zgodziła się Pani uczestniczyć.
Dlatego właśnie chcemy zaprosić Panią na nasze pierwsze Zgromadzenie Mieszkańców, które odbędzie się w Ratuszu w niedzielę rano, w porze dotychczasowego niedzielnego nabożeństwa. Podczas Zgromadzenia wyjaśnimy, jakie zmiany wprowadzi nadchodząca Faza Druga, a potem nastąpi ceremonia dziękczynna w katedrze, celebrowana przez Jego Ekscelencję Biskupa doktora H. Yourdona.
Z poważaniem…
Nowe spojrzenie na wszystko, prawda? Kręcę głową, potem zanoszę na górę dwa kubki z kawą. Po drodze zgarniam identyczny list adresowany do Sama.
— I co myślisz? — pyta, przeczytawszy go.
— Chyba dokładnie to, co mówią. — Wzruszam ramionami. — Wszystko będzie większe, nowe twarze, nowe dekoracje, ta jakaś „katedra”, którą wtedy otworzą! Nie da się prowadzić miasta tak jak wsiowej parafii z setką ludzi, prawda? Więc będą potrzebować nowego mechanizmu punktacji międzygrupowej, żeby ludzie się jakoś zachowywali. Który będzie brał pod uwagę miejską anonimowość, to, że pewne osoby znamy tylko z widzenia.
Drga mu policzek.
— Chyba nie bardzo mi się to podoba.
— Eee, nie będzie aż tak źle — zapewniam go, przewracając oczyma.
— Nie będzie?
Kręcę głową.
— Nie będzie. — Przychodzi mi coś do głowy. — Posłuchaj, będziesz mógł wyjść z pracy na obiad?
— Znaczy…?
— Tak. Wpadnij do biblioteki koło pierwszej i pójdziemy razem coś zjeść. — Uśmiecham się do niego. — Pasuje ci to?
— Chcesz, żebym… — Dociera do niego. — Tak. Bez problemu.
— Świetnie. — Pochylam się i całuję go w policzek. — To do zobaczenia.
Przyjeżdżam do pracy piętnaście minut przed czasem, ściskając torbę — co samo w sobie nie jest jakimś nietypowym zachowaniem — ale biblioteka jest już otwarta. Janis jest w środku.
— Janis? — Wsuwam głowę przez drzwi.
Nie ma jej tutaj. Wzdycham i idę do tajnego archiwum. Zastaję ją na dole, w piwnicy, pakującą magazynki do pudełek na akta.
— Pomóż mi — rzuca nerwowo. — Jeśli złapie nas tutaj Fiore albo Yourdon…
— Jasne.
Magazynki przypominają kształtem banany i nie pasują za dobrze, ale cztery czy pięć mieści się do każdego pudła. Potem odstawiam je na półkę. Janis ma przed sobą sześć pistoletów maszynowych ułożonych na krześle, jeszcze w kapsułach żelu syntezowego.
— Dostałaś list? — pytam.
— Tak. I Norm też. — Jej mąż. Za wiele o nim nie wiem. — Pchają wszystko do przodu. Kiedy zinstytucjonalizują policję i przestaną opierać się na izolacji, będziemy w tarapatach.
— Dokładnie… Kółko krawieckie? — To był mój pomysł, kiedy byłam Robinem, ale Janis to firmowała, a po moim jednym spotkaniu z nimi pod postacią Reeve teraz to ona będzie musiała się nimi zajmować.
— Zaprosiłam je tutaj na obiad. Pośpiesz się! — Strasznie jest dzisiaj nerwowa.
— Dobra, już lecę. — Upycham ostatnie magazynki w pudełkach na akta na półkach, na pierwszy rzut oka dalej wyglądających jak niewinne wydruki kodu Osobliwej Żółcieni. — Zaprosiłam Sama. Chyba udało mi się do niego dotrzeć.
— Dobrze. Miałam nadzieję, że jakoś się w końcu dogadacie. — Przelotny uśmiech. — Teraz chodźmy na górę. Zanim zaczniemy obalać władzę, trzeba otworzyć bibliotekę.