8. Kwestia dzieci

Taksówka, która zawozi mnie do Izby Handlowej, przyjeżdża pół godziny po wyjściu Sama. Jestem gotowa i czekam na nią, ale cały pomysł napawa mnie nerwowością. W pewnym sensie to konieczność — utwierdzenie mojej niezależności od Sama, dodatkowe źródło dochodów, spotkania z innymi więźniami, wyłamanie się z samotnej koleiny niepracującej żony — choć pod innymi względami decyzja jest wątpliwa. Nie mam pojęcia, co dla mnie znajdą, będzie to mi zajmować sporo czasu, pewnie będzie nudne i bezcelowe i choć poznam nowych ludzi, możliwe także, że znienawidzę ich od pierwszego wejrzenia. Coś, co wydawało się z początku świetnym pomysłem, teraz potwornie mnie stresuje.

Taksówkarz oczywiście nie jest tu przydatny — nic mi nie powie.

— Izba Handlowa — obwieszcza. — Proszę wysiadać.

Wychodzę więc i ruszam do imponującego gmaszyska po prawej, z obrotowymi drzwiami zrobionymi z drewna i mosiądzu, mając nadzieję, że nie widać mojej niepewności. Podchodzę do recepcjonistki.

— Jestem Reeve. Jestem umówiona o, eee… dziesiątej z panem Harshawem.

— Proszę wchodzić — odpowiada zombiaczka, wskazując drzwi z matową szybą i złoconymi literami u góry.

Stukając obcasami na kamiennej posadzce, idę do nich i otwieram.

— Pan Harshaw? — pytam.

W pokoju dominuje szerokie biurko z drewna, na blacie ma prostokąt barwionej, zakonserwowanej skóry z jakiegoś dużego roślinożercy. Ściany także są wyłożone drewnem, na hakach pod sufitem wiszą prymitywne, nieruchome fotografie, certyfikaty i grupowe zdjęcia ściskających sobie dłonie mężczyzn w ciemnych garniturach. Za biurkiem siedzi starzejący się facet w ciemnym garniturze, z głową niemal pozbawioną włosów i rozszerzający się w talii. Unosi się lekko, kiedy wchodzę, wyciąga dłoń. Zombiak? — zastanawiam się z powątpiewaniem.

— Dzień dobry, Reeve. — Głos ma zrelaksowany i pewny siebie. — Siądziesz?

— Jasne. — Siadam na krześle po drugiej stronie biurka i zakładam nogę na nogę, przyglądając mu się.

Odrobina zainteresowania — patrzy na mnie, przypatruje się mojemu ciału — co znaczy, że jest prawdziwy. Zombiaki nie są tak zaprogramowane.

— Jak to możliwe, że nie widziałam pana w kościele?

— Jestem z obsługi — odpowiada gładko. — Papierosa? — Wskazuje jedno z drewnianych pudełeczek na biurku.

— Niestety, nie palę — mówię, odrobinę sztywno. Nie cierpię zapachu, bo szkodliwe to nie jest, prawda?

— To dobrze. — Sam bierze jednego, zapala go i z namysłem zaciąga się dymem. — Pytała pani wczoraj o wolne miejsca pracy. Tak się składa, że mamy jedno, które prawdopodobnie będzie pani odpowiadać — pozwoliłem sobie przejrzeć pani akta — ale akurat wyklucza osoby palące.

— O? — Unoszę brew. Nie spodziewałam się tu pana Harshawa z obsługi, przygotowywałam się na rozmowę z durnym zombiakiem, interfejsem do bazy danych z wakatami.

— W Miejskiej Bibliotece. Będzie pani pracować tylko trzy dni w tygodniu, ale po jedenaście godzin. Zalety: będzie pani praktykantką. Wady: na początku wynagrodzenie nie jest zbyt wysokie.

— A co tam trzeba robić? — pytam.

— Jak to w bibliotece. — Wzrusza ramionami. — Układanie książek. Rejestrowanie wypożyczeń, wysyłanie upomnień, zbieranie kar. Pomoc w znajdowaniu książek i informacji. Organizowanie regałów i opisywanie nowych tytułów, kiedy przychodzą. Będzie pani podlegać Janis z kohorty nr 1, która jest bibliotekarką od samego początku. Będzie musiała wziąć wolne i dlatego trzeba wyszkolić kogoś na jej miejsce.

— Wolne? — Patrzę nań ze zdziwieniem. — Dlaczego?

— Będzie mieć dziecko — odpowiada i puszcza pod sufit idealne kółko z dymu.

Z początku nie rozumiem, co mówi, tak obce jest mi to pojęcie.

— Ale czemu musi brać wolne, żeby…

Teraz z kolei on patrzy na mnie ze zdziwieniem.

— Bo jest w ciąży.

Przez moment jakby świat wirował wokół mnie. Dzwoni mi w uszach, miękną mi kolana. Na szczęście, siedzę. Potem zaczynam składać to w całość i uświadamiam sobie, o co chodzi. Janis jest w ciąży — płód rośnie w niej jak otorbiony nowotwór, dokładnie tak, jak inkubowano ludzkie młode w dzikich czasach, przed cywilizacją. Pewnie uprawiali z mężem seks, a ona była płodna.

— To musiała być… — mówię, a potem zakrywam usta. Płodna.

— Tak, oboje z Normem bardzo się cieszą — mówi pan Harshaw, kiwając z entuzjazmem głową. Jakby czuł satysfakcję. — Wszyscy bardzo się cieszymy, chociaż to oznacza, że musimy wyszkolić bibliotekarkę na zastępstwo.

— Ja chętnie zobaczę, to znaczy spróbuję — zaczynam w zdenerwowaniu, cały czas myśląc: Powiedziała lekarzom, że chce być płodna?

Albo — do głowy wkrada mi się okropne podejrzenie — może wszystkie od razu jesteśmy płodne? Pamiętam, że menstruacja to był jakiś metaboliczny objaw typowy dla prehistorycznych samic, ale dotąd jeszcze to do mnie nie dotarło. Rodzenie dzieci jest trudne — wymaga intensywnej pomocy lekarskiej — a hodowanie ich we własnym ciele jest jeszcze trudniejsze. Sama idea, że ortohumanoidalne ciała, w które nas tu powtykali, są aż tak orto, że mogą automatycznie generować kolejne, przypadkowe istoty ludzkie, jest wręcz przerażająca. Ciemnowieczni lekarze chyba nie mieli inkubatorów, więc jeśli zajdę w ciążę, to może naprawdę będę musiała przejść poród. A przecież Sam i ja mieliśmy…

— Przepraszam, gdzie jest toaleta? — pytam.

— Drugie drzwi po lewej. — Pan Harshaw uśmiecha się, kiedy tam pędzę.

Gdy wracam po pięciu minutach, nadal się uśmiecha, zmuszając mnie do przybrania maski opanowania, zanegowania skurczy żołądka, które pogoniły mnie do toalety.

— Dobrze się pani czuje? — pyta.

— Teraz tak — odpowiadam. — Przepraszam, chyba zaszkodziło mi jakieś jedzenie.

— Nic nie szkodzi. Może pojedzie pani ze mną? Pokażę pani bibliotekę i zapozna się pani z Janis, zobaczymy, czy się polubicie.

Kiwam głową, wychodzimy i łapiemy taksówkę. Chyba zachowuję się całkiem dobrze, jak na kogoś, komu właśnie wywrócono światopogląd do góry nogami i walnięto go młotkiem. Ile rośnie taki noworodek? Ze trzydzieści mega? Nadaje to eksperymentowi całkiem nowe oblicze. Mam smutne przekonanie, że gdzieś musiałam się na to zgodzić. Gdzieś w umowie, którą podpisałam, była ukryta napisana drobnym drukiem klauzula, którą można zinterpretować jako moją zgodę na płodność, zajście w ciążę w razie konieczności i urodzenie dziecka podczas eksperymentu. Taki syfiasty trik, który Fiore i jego kumple z uśmiechem nam sprzedali, kiedy się go nie spodziewaliśmy.

Po paru minutach uświadamiam sobie, że obiecany nadzór niezależnej komisji etycznej nie jest wart złamanego… czegokolwiek. Ekstremalny scenariusz: wszystkie kobiety zachodzą w ciążę i rodzą dzieci, co sprawia, że eksperymentatorzy są odpowiedzialni za opiekę nad jakąś setką niemowląt, z których żadne nie udzieliło zgody na wychowywanie się w symulacji środowiska ciemnych wieków, bez dostępu do porządnej opieki medycznej, edukacji czy socjalizacji. Każda odpowiedzialna komisja etyczna zesrałaby się na miejscu, gdyby przedłożyć jej propozycję takiego eksperymentu. Podejrzewam więc, że ta tutaj albo nie jest szczególnie etyczna, albo w ogóle nie istnieje.

Rozmyślam o tym, kiedy pan Harshaw poleca zombiakowi zawieźć nas do biblioteki miejskiej. Znajduje się ona w okolicy, w której dotąd nie byłam, w tym samym kwartale co ratusz i coś, co pokazuje mi pan Harshaw i nazywa komisariatem policji.

— Komisariat? — pytam, patrząc tępo.

— Tak. Budynek, gdzie siedzi policja. — Patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym nie miała wszystkich klepek.

— Wydawało mi się, że tu jest za mała przestępczość, żeby była potrzebna policja — mówię.

— Na razie tak — odpowiada z nieodgadnionym uśmiechem. — Ale to się zmienia.

Biblioteka to niski murowany budynek ze szklanym frontonem, przez który wchodzi się do recepcji, obrotowe bramki obok prowadzą do kilku wielkich sal z regałami. Na wszystkich półkach stoją książki — arkusze głupiego papieru w okładkach. A półek jest cała masa. Właściwie nigdy w życiu nie widziałam tylu książek naraz. To istny paradoks. Netlink, gdyby działał, mógłby na kiwnięcie palcem ściągnąć milion razy tyle informacji. Ale w tym zubożałym informacyjnie społeczeństwie, do którego nas wtłoczono, te rzędy martwych drzew stanowią całe bogactwo dostępnej ludzkiej wiedzy. Wygląda na to, że wolno nam korzystać tylko z tych statycznych, prymitywnych bazgrołów.

— Kto ma do tego dostęp? — pytam.

— Tłumaczenie procedur zostawię Janis — mówi Harshaw, przesuwając dłonią po lśniącej łysinie — ale każdy, kto chce, może brać, wypożyczać, książki z wypożyczalni. Trochę inaczej jest z czytelnią i jest jeszcze księgozbiór prywatny. — Odchrząkuje. — Te materiały są tajne i nie wolno wam wypożyczać ich nikomu nieuprawnionemu. Brzmi to bardzo dramatycznie, lecz nie ma w tym szczególnej tajemnicy. Po prostu, żeby nie łamać protokołu i nie wprowadzać tu nowoczesnych urządzeń do zarządzania wiedzą, sporo dokumentacji naszego projektu prowadzimy na papierze i kiedy z niego nie korzystamy, trzeba go gdzieś trzymać. A biblioteka jest w sam raz. — Przytrzymuje mi drzwi. — Znajdźmy Janis, dobra? Potem pójdziemy na obiad. Porozmawiamy, czy chcesz tu pracować, a jeśli tak, powiem ci o wynagrodzeniu i warunkach pracy, a potem, jeśli się zgodzisz, ustalimy, kiedy zaczniesz się przyuczać.


* * *

Janis jest chudą blondynką o wymizerowanej twarzy, ze stale zaniepokojoną miną. Ma długie, kościste dłonie, które trzepocą jak uwięzione owady, kiedy coś mi tłumaczy. Po machinacjach Jen jest jak powiew świeżego powietrza. Pierwszego dnia przychodzę do pracy za wcześnie, ale ona już jest. Zabiera mnie do małego, ciemnawego pokoiku na zapleczu, za jednym z regałów. Podczas wczorajszego zwiedzania w ogóle nie podejrzewałam, że jest tam coś takiego.

— Tak się cieszę, że przyszłaś — mówi, klasnąwszy w dłonie. — Herbaty? Może kawy? Mamy jedno i drugie. — Włącza stojący w rogu elektryczny czajnik. — Ale ktoś musi niebawem przejść się do sklepu po mleko. — Wzdycha. — To jest pokój dla personelu. Można tu sobie odpocząć, kiedy nie ma klientów, albo w przerwie obiadowej, między dwunastą i pierwszą. Wtedy zamykamy. Albo można pójść coś zjeść na mieście. Tu jest też terminal do bibliotecznego komputera. — Wskazuje pudełkowate urządzenie podobne trochę do zabawkowego telewizora, podłączone spiralnym kablem do panelu z mnóstwem przycisków.

— To biblioteka ma komputer? — pytam zaintrygowana. — Nie można po prostu skorzystać z netlinka?

Janis rumieni się, policzki jej różowieją.

— Obawiam się, że nie. Musimy korzystać z tego tak samo jak starożytni, za pomocą klawiatury i ekranu.

— Ale wydawało mi się, że żadna z tych starożytnych maszyn myślących nie przetrwała, poza emulatorami. Skąd wiadomo, jak one fizycznie wyglądały?

— Nie jestem pewna. — Janis się zamyśla. — Wiesz, że do tej pory nie przyszło mi to do głowy? Nie mam pojęcia, jak to zaprojektowali! Pewnie jest to zakopane gdzieś w protokole eksperymentu — wszystko, co nie jest tajne, jest w komputerze, wystarczy poszukać. Ale wiesz co, teraz nie ma na to czasu.

Woda w czajniku się zagotowuje i Janis przez minutę nalewa ją do dwóch kubków pełnych granulek rozpuszczalnej kawy. Gdy stoi do mnie tyłem, przyglądam się jej dyskretnie. Jeszcze nie bardzo widać ciążę — choć zdaje się, że w okolicach talii widzę lekką wypukłość — ale sukienkę ma tak skrojoną, że trudno powiedzieć.

— Najpierw ci powiem, co się robi za głównym stołem w wypożyczalni. Trzeba rejestrować, kto co pożyczył, kiedy ma zwrócić, i tak dalej. To jest najprostsza rzecz, w sam raz na początek dla ciebie. A w ogóle — podaje mi kubek z kawą — to co wiesz o pracy w bibliotece?

Tego poranka dowiaduję się że „praca w bibliotece” obejmuje tak ogromny obszar zarządzania informacją, że podczas ciemnych wieków, nim biblioteki zaczęły się same organizować, ludzie poświęcali całe swoje (co prawda krótkie) życie na studiowanie teorii ich prowadzenia. Ani Janis, ani ja nie mamy choćby odrobiny kwalifikacji prawdziwego ciemnowiecznego bibliotekarza, wiedzy o ezoterycznych systemach katalogowania, słownictwa dotyczącego różnych stopni tajności informacji, ale damy sobie radę z prowadzeniem małej miejskiej biblioteczki i czytelni, potrzeba do tego tylko trochę krzątaniny i bardzo dużo cierpliwości. Wygląda na to, że mam trochę przydatnych w tej pracy umiejętności historyka, których w odróżnieniu od spawania łukowego sobie nie wymazałam. Pamiętam alfabet, od razu rozumiem system klasyfikacji dziesiętnej i że każda książka w kieszonce po wewnętrznej stronie okładki ma kartę, którą się zatrzymuje przy wypożyczeniu — to też ma sens…

Dopiero po południu, kiedy przyjęłyśmy pięć zwrotów i miałyśmy jednego gościa, który wypożyczył dwie książki (o kulturze azteckiej i żywieniu drapieżnych roślin), zaczynam się zastanawiać, po co Ustrojowi YFH coś tak egzotycznego jak pełnoetatowy bibliotekarz.

— Nie mam pojęcia — przyznaje Janis nad kolejnym kubkiem kawy w pokoju socjalnym, z nogami wyciągniętymi pod chwiejnym, drewnianym, pomalowanym na biało stołem. — Czasem jest trochę ruchu, poczekaj do szóstej, kiedy wszyscy wrócą do domu z pracy, wtedy przychodzi najwięcej klientów, ale tak naprawdę w ogóle nie jestem tu potrzebna. Zombiak spokojnie dałby sobie ze wszystkim radę. — Jakby się zamyśliła. — Chyba bardziej chodzi o znajdowanie pracy dla ludzi, którzy o nią poproszą. To jedna z wad całego eksperymentu. Tutejsza gospodarka nie działa w obiegu zamkniętym, więc jeśli nie będą stale zapewniać pracy, wszystko się rozleci. Zatem zrobiła się taka sytuacja: oni udają, że nam płacą, my udajemy, że pracujemy. Przynajmniej do czasu połączenia parafii.

— Połączenia? To ich jest więcej?

— Podobno tak. — Wzrusza ramionami. — Wprowadzają nas tutaj małymi grupami, żebyśmy poznali się z sąsiadami, zanim połączą całą społeczność i wszystko się rozleci.

— Trochę pesymistyczne nastawienie, co? — pytam.

— Może i tak. — Błyska zębami w słabym uśmiechu. — Ale realistyczne.

Chyba polubię Janis, mimo jej ironicznego poczucia humoru. Dobrze się przy niej czuję. Będzie nam się świetnie pracować.

— A inne rzeczy? To tajne archiwum? Komputer?

Macha ręką.

— Musisz wiedzieć tylko tyle: raz na tydzień przychodzi Fiore, trzeba mu otworzyć ten zamknięty pokój i zostawić go tam na godzinę czy dwie. A jeśli chce zabrać jakieś papiery, trzeba zapisać, co bierze, a potem przypominać mu, że ma to zwrócić.

— A ktoś inny?

— Hm. — Zastanawia się. — Jeśli pojawi się biskup, dajesz mu dostęp do wszystkiego. — Krzywi się. — A o komputer nie pytaj, nikt mi za wiele o nim nie powiedział i nie rozumiem, jak to działa. Ale, jeśli chcesz w nim pogrzebać, kiedy nie ma klientów, to proszę bardzo. Pamiętaj tylko, że wszystko jest logowane. — Patrzy mi w oczy. — Wszystko — powtarza z dyskretnym naciskiem.

Puls mi przyśpiesza.

— Na komputerze? Czy w ogóle?

— Wypożyczenia książek — mówi. — A może i na które strony ludzie zaglądają. Zauważyłaś, że wszystkie są w twardej oprawie? Zdziwiłabyś się, jak małe urządzenia szpiegowskie można zrobić nawet przy tutejszym poziomie techniki. Mogą być wbudowane w grzbiety i rozpoznawać, na której stronie otwiera się książkę. Bez naruszania protokołu.

— Ale protokół… — Urywam.

Telewizor nie wydaje się zbyt skomplikowany technicznie, choć czy faktycznie tak jest? Z czego się składa? Muszą być albo kamery, albo bardzo skomplikowany system wizualizacji…

— Wieki ciemne były nie tylko ciemne, ale i szybkie. Mówimy o okresie, kiedy nasi przodkowie przeszli od dodawania dwóch liczb na liczydle, do pierwszych maszyn emocjonalnych. Od znachorów z trującymi substancjami, którzy nawet gładko odciętej kończyny nie umieli przyczepić z powrotem, do regeneracji tkanek, pełnej kontroli nad genomem i proteomem oraz hodowania narządów na zamówienie. Od latania na orbitę rakietami do pierwszych wind orbitalnych. I wszystko to w niecałe trzy giga, po staremu dziewięćdziesiąt lat. — Przerywa, żeby upić łyk herbaty. — Bardzo łatwo nam nie doceniać tych starożytnych ortohumanoidów. Ale wystarczy trochę tu posiedzieć, żeby pozbyć się tego nawyku, a trzeba przyznać, że księża — eksperymentatorzy — są tu dłużej niż reszta. Nawet niż Harshaw, a on przecież pracuje dla nich. — Wymawia to imię z niesmakiem i zastanawiam się, co jej zrobił.

— Myślisz, że orientują się w tym wszystkim lepiej niż my? — pytam, zaintrygowana.

— Mowa. — (Tak, mówi „mowa”, wyraźnie wczuwa się w rolę, używając tego archaicznego slangu, jak ktoś z tamtych czasów). — Tu się dzieje znacznie więcej, niż widać na oko. Udało im się świetnie ustabilizować to społeczeństwo, przecież istnieje dopiero od pięciu mega. — Jej wzrok przeskakuje nagle ku narożnikowi pokoju, nad drzwi. Podążam za nią wzrokiem. — Po części dlatego, że wszystko widzą i wszystko słyszą, naszą rozmowę też. Po części.

— Ale to przecież nie wszystko?

Uśmiecha się do mnie enigmatycznie.

— Koniec przerwy. Wracamy do pracy.

W domu jestem późno, fizycznie zmęczona od ustawiania zwrotów i stania całymi godzinami za ladą. Wchodząc do środka, czuję dojmujący niepokój. W salonie pali się światło, słychać telewizor. Idę najpierw do kuchni, żeby coś zjeść, i tam znajduje mnie Sam.

— Gdzie byłaś? — pyta.

— W pracy. — Ze znużeniem atakuję puszkę z zupą i bochenek chleba.

— A. — Pauza. — I co tam robisz?

Schował masło do lodówki, więc jest twarde jak kamień.

— Przyuczam się na nową bibliotekarkę. Na razie będę pracować trzy dni w tygodniu, ale po jedenaście godzin.

— Aha.

Nachyla się, żeby włożyć do zmywarki brudny talerz. powstrzymuję go w ostatniej chwili — w środku są czyste naczynia.

— Nie, najpierw trzeba to wyjąć.

— Hm. — Wygląda na zirytowanego. — Czyli potrzebują nowej bibliotekarki?

— Tak. — Chyba nie muszę mu się tłumaczyć? Chyba, nie?

— Znasz Janis?

— Janis… — Zastanawia się. — Nie. Nawet nie wiedziałem, że tu jest biblioteka.

— Za parę miesięcy odejdzie i musi ją ktoś zastąpić.

Zaczyna wyjmować naczynia z górnego kosza zmywarki i ustawiać je na blacie.

— Nie podoba jej się ta praca? Jeśli jest taka kiepska, to czemu ją wzięłaś?

— To nie o to chodzi. — W końcu udaje mi się przelać zupę z puszki do rondla na żarzącym się czerwono palniku. — Odchodzi, bo jest w ciąży. — Odwracam się, żeby spojrzeć na jego minę.

Skupia się na zmywarce, nie zwraca na mnie uwagi. Podejrzewam, że dalej jest zły.

— W ciąży? Hm. — Jest trochę zaskoczony. — Kto by chciał mieć dziecko w tym…

— Sam, my jesteśmy płodni.

Udaje mi się w samą porę złapać talerze, które wyciągał. Prostuję się, o jakieś pół metra od jego nosa, a on jest zbyt zbity z tropu, żeby pamiętać, że ma unikać mojego spojrzenia.

— Jesteśmy płodni?

— Tak twierdzi Janis, a sądząc po jej stanie, prawdopodobnie wie, co mówi. — Patrzę na Sama spode łba, potem Wracam do rondla. — Podasz miskę? — T-tak… — Biedak chyba jest autentycznie wstrząśnięty. Nie dziwię mu się; ja miałam parę godzin, żeby to przemyśleć, a i tak jeszcze to do mnie nie dotarło.

— Tu gdzieś są…

— Pomyśl tylko. Zgodziliśmy się na ten eksperyment, wiedząc, że będzie trwał sto mega, prawda? Taka ciekawostka o bibliotekach: można w nich sprawdzać różne rzeczy. Ciąża u ludzi trwa dwadzieścia siedem do dwudziestu ośmiu mega. Wszyscy tu jesteśmy płodni, a jeszcze powiedziano nam, że za pieprzenie się dostajemy punkty do premii końcowej. Historyczne prawdopodobieństwo zapłodnienia u zdrowych ortosów uprawiających seks w płodne dni to około trzydziestu procent na jeden cykl miesięczny.

— Ale wiesz… rozumiesz, gdybyś… — Trzyma miskę przed sobą jak tarczę, jakby próbował się przede mną osłonić.

Wbijam w niego wzrok.

— Nie mów tego.

— Bo… — Przełyka ślinę. — Proszę.

Biorę miskę.

— Chyba wiem, co myślałaś, że powiem. Cofam to, chociaż wcale tego nie powiedziałem. W porządku? — Mówi to bardzo szybko, sklejając ze zdenerwowania słowa.

— Ale nie powiedziałeś.

Bardzo starannie odstawiam miskę, bo właściwie nie ma powodu, żeby rzucać nią w niego, a także dlatego, że, uspokoiwszy się odrobinę, widzę, że ma rację — nie powiedział, że gdybym go wtedy zerżnęła i zaszła w ciążę, byłaby to wyłącznie moja wina. Bystry Sam.

— Do kłótni trzeba dwojga. — Oblizuję usta. — Sam, przepraszam za tamtą noc. — Trudno przychodzą mi te słowa: — Nie powinnam była cię wykorzystywać. Miałam zły okres, ale to żadne usprawiedliwienie. Nie jestem… nigdy nie byłam za dobra w samokontroli, ale to się już nie zdarzy. — A jeśli się zdarzy, to na pewno nie będę cię tak przepraszać. — Bardzo cię lubię, choć wiem że nie za bardzo jesteś poli, a jeszcze to… to gówno… — Dygocą mi ramiona.

— Nie musisz przepraszać. — Robi krok naprzód i przytula mnie.

Naprawdę jest mi dobrze w jego ramionach.

— To również moja wina. Powinienem bardziej się kontrolować, zresztą wiedziałem, że zaczynasz się mną interesować, więc nie powinienem doprowadzać do sytuacji, w której mogłaś pomyśleć…

Czuję coś.

— Cholera! — krzyczę, puszczam go i się odwracam.

Zupa kipi na palnik i paskudnie śmierdzi. Wyłączam prąd, łapię rondel, żeby przenieść go w bezpieczne miejsce, potem rozglądam się za jakąś ścierką. Kiedy to robię, Sam, jak zombiak na priorytetowym programie, metodycznie rozładowuje zmywarkę i wstawia naczynia do szafek. W końcu udaje mi się wlać ocalałą zupę do miski i ułożyć na talerzu kromki chleba. Zachodzę przy tym w głowę, czemu od razu nie wstawiłam jej do mikrofalówki.

— Zanim uda mi się to zjeść, całkiem wystygnie.

— To przeze mnie. — Ma przepraszającą minę. — Gdybym ci nie przeszkodził…

— Uhm. — Co się z nami porobiło? Przepraszamy, że oddychamy? — Posłuchaj, mam pytanie. Wiesz, ta umowa, którą… eee… podpisywałeś… pamiętasz czy był tam maksymalny czas trwania eksperymentu?

— Maksymalny? — Wygląda na zaskoczonego. — Pisali tylko, że minimum sto mega. A bo co?

— To się trzyma kupy. — Biorę talerz, miskę i idę do salonu. — Ludzkie dzieci urodzone na dziko, w prymitywnych warunkach, potrzebują co najmniej pół giga, żeby osiągnąć dojrzałość.

— Czy ty… — idzie za mną — …masz na myśli to, co mi się wydaje?

Odstawiam miskę i talerz na stolik obok kanapy i przysiadam na bocznym oparciu, bo jeśli siądę wprost na kanapie, zapadnę się w nią na dobre. — To może mi powiedz, co ci się wydaje?

— No, nie wiem. — To oznacza, że nie chce powiedzieć. Siada na drugim końcu, wytrzeszcza na mnie oczy. — Obserwują nas, nie? Przez cały czas. Myślisz, że to dobrze, rozmawiać o czymś takim?

Dmucham na zupę, żeby przyśpieszyć jej stygnięcie.

— Nie, ale nie ma też sensu popadać w paranoję. Jest nas tu co najmniej setka. To pewnie ze dwadzieścia razy tyle, co eksperymentatorów. Chcesz mi powiedzieć, że monitorują w czasie rzeczywistym wszystko, co do siebie mówimy, na bieżąco? Masa punktowanych zdarzeń w netlinkach jest wstępnie zaprogramowana — po prostu wyzwalamy je, coś robiąc. Ktoś ma orgazm w pobliżu małżonka, reaguje netlink. Paru zombiaków widzi, jak ktoś niszczy mienie albo zdejmuje publicznie ubranie, reagują netlinki. To nie oznacza, że ktoś siedzi w centrali i przez cały czas gapi się w monitory. Prawda?

(Chociaż jest to możliwe, skoro jesteśmy w panoptikonie prowadzonym nie przez nieudolnych naukowców, tylko przez szpiegów, ale jeśli istnieją, nie zamierzam im mówić, że to wiem. Nie ma mowy. Zwłaszcza że nie mam pojęcia, skąd to wiem).

— Ale jeśli nas obserwują…

— Posłuchaj. — Odkładam łyżkę. — Jesteśmy tu na minimum trzy lata, maksimum nikt nie podał i jesteśmy płodni. Dla mnie to wygląda, że ich celem jest wyhodowanie sobie populacji prawdziwych ciemnowiecznych osobników. Gdybyś zapomniał: jesteśmy w oddzielnym ustroju, co oznacza, że on ma granicę, której da się bronić — asembler, który wygenerował ciała, które mamy na sobie. Asemblery nie produkują po prostu rzeczy — działają też jak firewalle. Ustroje to de facto niezależne sieci gęsto połączone bramkami T i ograniczone firewallami, broniącymi ich granic przed wszystkim, co chce wejść przez długodystansowe bramki. Właściwie to one są granicami. Ale można mieć ustrój, który nie ma wewnątrz bramek T. W tym wypadku definiuje go nie wnętrze, lecz granica. Podlegamy tutaj regułom YFH. To przecież oznacza, że każda urodzona tutaj osoba będzie podlegać takim samym regułom, tak czy nie?

— A swoboda poruszania się? — Sam się denerwuje. — Przecież nie mogą ich zatrzymać, jeśli zechcą emigrować?

— Chyba że nie będą mieć pojęcia, że na zewnątrz jest jakiś wszechświat — mówię ponuro. Nabieram łyżkę zupy i krzywię się, parząc sobie podniebienie. — Au. Już teraz nie wolno nam gadać o poprzednim życiu. A jeśli przykręcą nam jeszcze śrubę i zaczną zabierać punkty za każde napomknienie o świecie zewnętrznym przy dzieciach albo publicznie? Jak ci nowi mają to wtedy rozpracować?

— To obłęd. — Sam kręci głową. — Po co komu coś takiego? Pierwotny cel eksperymentu nawet rozumiem, badanie ciemnowiecznych zachowań społecznych przez doświadczalną archeologię. Ale próba tworzenia całej populacji ortosów, zamkniętych w tej cudacznej symulacji, nie mających pojęcia, że to historyczna rekonstrukcja, a nie prawdziwy świat…

— Jeszcze nie mam pewności — odpowiadam ze znużeniem. — Jeszcze nie wiemy na pewno, że chodzi o coś takiego. I w tym sęk. Brakuje nam kluczowych danych.

— Racja, racja. — Ma udręczoną minę. — Myślisz, że ma to coś wspólnego z tym, że zgarniali ludzi bezpośrednio po operacji pamięci?

— Na pewno to też fragment układanki. — Patrzę na niego ponad zimnym rowem tektonicznym kanapy. — Ale tylko fragment.

Chciałam dodać „musimy się stąd wydostać” choć to już za mało. I mimo że powiedziałam już tyle publicznie, są rzeczy, o których nie zamierzam gadać. Na przykład, myślę że w ogóle nas stąd nie wypuszczą. Nie wiem, czy to się w ogóle skończy. Jeśli to prawda z tymi dziećmi, mogą być gotowi, żeby trzymać nas tu w nieskończoność. Albo i na gorsze rzeczy. I to pominąwszy najważniejsze z pytań: Po co to wszystko? I dlaczego akurat my?

Następnego dnia idę do pracy i dzień później także, a pod koniec trzeciego jestem wyczerpana. Wręcz zdruzgotana. Praca w bibliotece niby nie wygląda na ciężką, ale przez jedenaście godzin z godzinną przerwą na obiad można się zmęczyć. W ciągu dnia jest niemal pusto, mały szczyt przychodzi co wieczór, koło szóstej — wtedy muszę ganiać tam i z powrotem za kartami, przyjmować zwroty, pobierać kary i dbać o ogólny porządek. Rano natomiast popycham między regałami wyładowany książkami wózek, odkładając zwroty i ustawiając wszystko, czego klienci nie włożyli na miejsce. Jeśli zostanie trochę czasu, ścieram kurz z co brudniejszych półek.

— Skąd wiesz, że książki poznają, co się czyta? — pytam Janis w połowie drugiego poranka. — Weź tę na przykład. — Unoszę wielkie zielone, oprawne w płótno tomiszcze z tytułem w rodzaju Domowa uprawa warzyw.

— Zobacz. — Janis bierze książkę i odgina okładki do tyłu, tak że zgina się plastikowy ochronny grzbiet.

Patrzę.

— Oho. — Widzę coś jakby rozgniecioną muchę, dwa cienkie jak włos czułki biegnące do miejsca, w którym są zszyte kartki. — A to są…?

— Światłowody. Tak mi się wydaje. — Janis mruczy coś pod nosem, zamykając książkę i wsuwając ją z powrotem na wózek. — Raczej cię nie słyszą, ale wiedzą, na której stronie jest otwarte i śledzą ruch gałek ocznych. Eksperymentatorzy postarali się, żeby każdy miał inną twarz i parę działających oczu. To nie przypadek. Nie wszyscy starożytni tak mieli. Jeśli chcesz przeczytać coś w tajemnicy, potrzebne ci lustrzane okulary i stoper, żeby równomiernie przewracać strony.

— Skąd ty to wszystko wiesz? — pytam z podziwem. — Mówisz jak zawodowy… — Na końcu języka mam słowo „szpieg” ale połykam je z drżeniem.

— Zanim zgłosiłam się do kliniki, byłam detektywem. — Rzuca mi przeciągłe spojrzenie. — Prosiłam, żeby tej wiedzy nie usuwali. Pomyślałam, że może się przydać w nowym życiu.

— To co w takim razie… — Powstrzymuję się w samą porę. — Zapomnij, nieważne.

— Zdecydowanie. — Parska. — Wiesz co, mówią mi tutaj, że to normalne, żeby położyć się do szpitala na tydzień czy dwa przed porodem i zostać tam jeszcze przez parę tygodni po wszystkim. Może… mogłabym cię poprosić o przysługę? — pyta nieśmiało.

— A o co? Pewnie, że tak — odpowiadam obojętnie.

— Wygląda na to, że będę cały czas leżeć w łóżku i zdychać z nudów. Nie da się cały dzień oglądać telewizji, a Norm pracuje, więc nie dotrzyma mi towarzystwa. Mogłabyś mi przynosić co jakiś czas książki z biblioteki? Żebym tam nie zdurniała?

— No pewnie, z przyjemnością! — Mówię to całkowicie szczerze, bo tak myślę. Gdybym to ja wylądowała w jakimś ciemnowiecznym szpitalu na trzy czy cztery cykle, też bym chciała, żeby ktoś do mnie przychodził. — Powiesz mi tylko, co mam przynieść, dobra?

— Dzięki. Teraz przynieś stołek, one są na samej górze, a ja nie mogę sięgać tak wysoko jak ty.

Trzeciego dnia mam umówiony obiad z Jen, Angel i Alice. Dzisiaj Jen wybrała Dominion Cafe, więc idę tam na piechotę z biblioteki, pogwizdując niemelodyjnie. Czuję się niesamowicie zadowolona z siebie. Mam coś nowego do roboty, mam własne źródło dochodów, wiem parę rzeczy, o których panie na lunchu nie będą miały pojęcia, i gdybym tylko nie spędzała połowy czasu na jawie w lęku przed przyszłością, modląc się o wydostanie z tego szklanego więzienia i ponowny kontakt z Kay, pewnie mogłabym być całkiem szczęśliwa.

Cafe Dominion jest o wiele bardziej luksusowa, niż sugeruje nazwa, więc kiedy maître d’ prowadzi mnie do loży, gdzie urzęduje Jen, czuję, że jestem za mało elegancko ubrana. Mam na sobie prostą spódnicę i sweter, a ona jeszcze cudaczniejszą konstrukcję z tkanej owadziej plwociny. Na makijaż i włosy musi poświęcać ze trzy-cztery godziny dziennie. Angel zaś nie tyle próbuje ją naśladować, ile jest ciągnięta za nią w orszaku, natomiast Alice chyba czuje się nieswojo w ich towarzystwie. Ale co mnie to obchodzi? Są ludzie, można z nimi pogadać, zresztą jesteśmy połączone jedną punktacją, więc nie mogę ich ignorować. Tak pewnie starożytni myśleli o swoich rodzinach.

— Cześć wszystkim — mówię, odsuwając krzesło. — Co tam słychać?

Jen wskazuje metalowy kubełek na stojaku, owinięty jakąś szmatką.

— Na bogato! — obwieszcza. — Dziewczyny, dajcie Reeve kieliszek. Przyłączysz się na łyka Chateau Lafitte rocznik 59?

— Łyka…

Ściąga serwetkę z kubełka i widzę, że jest pełen lodu wokół butelki z zielonego szkła.

— Szampan — tłumaczy, trochę nieśmiało, Alice. — Wino z bąbelkami.

— Ja tam nie odmówię. — Angel podstawia smukły kieliszek, a Jen wyciąga butelkę i nalewa.

— A co to, jakaś specjalna okazja? — Jen i Angel normalnie nie piją przed zmrokiem. Czyli musi to być coś niesamowitego.

— No… — W oczach Jen widać wredny błysk. — Można by pomyśleć, że to z okazji, że wreszcie, po takim czasie, naprawiłaś to swoje społeczne niedociągnięcie.

Czuję, jak krew napływa mi do twarzy.

— Ale nie o to chodzi. — Co za menda. — Po prostu, to ostatni drink Alice na jakiś czas.

— Słucham? — Nie rozumiem, o co chodzi.

— Na jakieś osiem miesięcy — dodaje Alice, ocierając usta serwetką. Zerka to na mnie, to na Jen, jakby szukając w naszych oczach pomocy.

— Ja… — Oblizuję usta. — Jesteś w ciąży?

— Tak. — Alice pośpiesznie kiwa głową. Wygląda na nieszczęśliwą.

Za to Jen jest w ekstazie.

— Za Alice i jej dziecko! — Unosi kieliszek.

Powtarzam ten gest, nie chcąc być niekulturalna, ale pijąc łyk słodkiego, musującego wina, spoglądam Alice w oczy, i to jest jak wyładowanie elektrostatyczne: dokładnie widzę, co myśli.

— Za twoje zdrowie — mówię jej nad krawędzią kieliszka i jestem niemal pewna, że czyta między wierszami, bo garbi się lekko i upija odrobinę wina. Patrzę na Jen. — A ty? — pytam, zanim zdążę wyhamować swój za szybki język.

— Pewnie już niedługo — rzuca spokojnie Jen. — Wtedy mnie też postawicie szampana, co?

Udaje mi się przywołać widmo uśmiechu.

— Czyli bardzo chcesz mieć dziecko.

— Oczywiście. I na jednym nie poprzestanę. — Uśmiecha się do mnie współczująco. — Słyszałam o twojej pracy. Na pewno bardzo ci ciężko.

— Nie jest tak źle — wykrztuszam i uciekam do szklanki. Menda. — Ale wiesz, że Janis też jest w ciąży? — Jak ty mogłabyś nie wiedzieć. — Szkolę się, żeby ją zastąpić. — Co to, kurna, jest, Tydzień Przeciążania Systemu Podtrzymywania Życia? — To znaczy, że reszta będzie miała więcej pracy.

— Eee, pewnie będziesz następna — mówi Jen, z nonszalancką, łatwą pewnością, od której krzepnie mi krew. — Jak będziesz miała swoje, optyka ci się zmieni. Halo, kelner? Kelner! Poproszę kartę!

Загрузка...