7. Dno

Czas mija w ślimaczym tempie. Nie wspominam Samowi o zdarzeniach w kościele ani o podbitym oku Cass i worpalnym mieczu na ołtarzu. Dobrze się z nim żyje, chętnie wysłuchuje mojej depresyjnej gadki o świecie kobiet, choć z tyłu głowy ciągle żre mnie robak niepokoju. Można mu zaufać? Chciałabym, ale nie mogę być pewna, że nie jest jednym z moich prześladowców. Straszny dylemat, ryzyko za zaufanie. Dlatego nie mówię mu, co robię w garażu ani na machinie do ćwiczeń, a on też sam z siebie nie sypie informacjami o swojej pracy. Kilka z kobiet z obiadowego towarzystwa wspomina coś o organizowaniu przyjęć w domach, ale gdybyśmy choć raz poszli, oczekiwano by rewanżu, a z tym byłby związany stres — chyba żadne z nas nie jest na coś takiego gotowe. Żyjemy więc sobie samotnie we własnych tylnych kieszeniach, ja martwię się o Cass, Sam mnóstwo czyta i ogląda telewizję, próbując zrozumieć starożytnych.

Kiedy wracamy do domu po ukradkowym spotkaniu w kościele, patrzę w netlinka na punkty naszej grupy. Jen prowadzi w kontaktach społecznych, Alice jest w tym druga — chyba przysłużyło się jej pomaganie mi przy wyborze ubrań. Z zaskoczeniem stwierdzam, że jestem ostatnia. W rozbiciu na poszczególne typy aktywności widać, że chyba wszyscy pozostali uprawiają seks ze swoim partnerem: tworzenie stabilnego związku to świetny sposób na podkręcenie sobie wyniku — tanie punkty. Cofam się o tydzień czy dwa i widzę, że także Cass regularnie współżyje z Mickiem.

Wydaje mi się to niewytłumaczalnie przygnębiające. Reszta patrzy, oczekuje, że zajmę się Samem, ale ja nie chcę robić niczego, co dałoby Jen choćby odrobinę satysfakcji. Dziecinne to trochę, ale naprawdę ciąży mi świadomość, że wszyscy cały czas patrzą na mój wynik, czekając, aż się poddam. Aż dam Samowi to, czego według nich powinien chcieć. Szkoda, że tak słabo nas znają.


* * *

Mniej więcej dwa tygodnie później docieram do kresu wytrzymałości. Jest gorące, męczące wtorkowe popołudnie. Rano ćwiczyłam na zewnątrz — nadal nie mamy sąsiadów, chociaż w ciągu paru tygodni, gdy przybędzie kolejna kohorta, ma się tu wprowadzić parę rodzin — a potem całe popołudnie pracowałam w garażu. Próbuję się od zera nauczyć spawać i jak na razie mam szczęście, że nie upaliłam sobie ręki ani nie poraził mnie prąd.

Niewyraźnie pamiętam, że niegdyś coś takiego robiłam, gigasekundy temu, ale to było tak dawno, że te wspomnienia są z drugiej ręki, a wszystko, co wiedziałam, zapomniałam doszczętnie. Coś jest nie tak z moją techniką — kawałki stali sprężynowej, z których usiłuję zrobić jeden przedmiot, stają się kruche przy spawie. Próbuję zgiąć ostatni z nich w imadle, lecz spaw, nad którym spędziłam godzinę, trzaska, pryskając odłamkami. Gdybym stała trochę bardziej na lewo, dostałabym jednym w oko. A tak, tylko się paskudnie denerwuję i idę do domu, żeby coś zrobić na kolację, Sam bowiem niedługo wróci z pracy, a pozostawiony samemu sobie legnie przed telewizorem, zamiast zająć się jedzeniem dla nas obojga.

Gdy jestem sama w kuchni i grzebię w zamrażarce, szukając mrożonki, którą oboje lubimy, udaje mi się upuścić na podłogę pudełko z pizzą. Rozwala się, a zawartość rozsypuje się wokół mnie. To jedna z tych chwil, gdy cały wszechświat zwala ci się, wirując, na głowę, uświadamiasz sobie, jaka jesteś samotna i odcięta od świata, a wszystkie problemy śmieją się, wytykając cię palcami. Kogo ja chcę oszukać? — pytam siebie i wybucham płaczem.

Jestem uwięziona w totalnie nieodpowiednim ciele, a fragmentaryczne wspomnienia z poprzedniej tożsamości dźgają mnie bezlitośnie, zmuszając do poszukiwania lepszego życia. Jestem więźniem w rekonstrukcji historycznego społeczeństwa, prosto z wesołego miasteczka — gdzie wszyscy ze standardu są wariatami, doprowadzonymi do obłędu przez irracjonalne prawa i bezsensowne zwyczaje. Myślę, że pamiętam, jak siedziałam na rehabilitacji i czytałam list napisany do siebie przez wcześniejszą wersję. A skąd wiem, że sama napisałam do siebie ten list? Nawet tego nie pamiętam! Równie dobrze może to być konfabulacja — z nudów próbowałam wstrzyknąć trochę ekscytacji we własne nieciekawe życie. A już to ględzenie o typach, którzy chcą mnie zabić, wydaje się coraz bardziej nieprawdopodobne i odległe — i gdyby nie ten człowiek z drutem, byłoby już całkiem niewiarygodne.

Nie przypominam sobie żadnych powodów, dla których ktoś mógłby chcieć mnie zabić. Zresztą, w obecnej chwili nawet średnio kompetentny zabójca-stażysta uznałby to za banalne zadanie. Nie umiem nawet włożyć zamrożonej pizzy do mikrofalówki, żeby nie upuścić jej na podłogę. Czas wolny spędzam w garażu, próbując pospawać sobie kuszę i pośpiesznie planując wykonanie miecza, a tymczasem wrogowie, jeśli są prawdziwi, organizują panoptikon — całkowicie zinwigilowane społeczeństwo — mają broń w rodzaju tej na ołtarzu w kościele, z ostrzem ze skrzącego się laserowo superkondensatu, falowodu dla generatorów tuneli czasoprzestrzennych. Noże, które tną czasoprzestrzeń. Przyjdą po mnie w biały dzień, ze wsparciem całego orszaku edytorów pamięci i egzystencjalnych programatorów. Nie mam dokąd uciec, nie ma stąd wyjścia oprócz kontrolowanych przez eksperymentatorów bramek T, tym samym nie ma także wejścia, nie wiem nawet, czy straciłam Kay, czy Kay to Cass, czy ktoś zupełnie inny, nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle dałam się Piccolo-47 namówić na wejście tutaj. Mam tylko własne wspomnienia a nawet im nie mogę za bardzo wierzyć.

Czuję się bezradna, zagubiona i bardzo, bardzo mała; pizza rozmazuje mi się za woalem łez, a po chwili słyszę szczęknięcie zamka w drzwiach, kroki w korytarzu, i to już jest dla mnie za dużo.

Sam znajduje mnie w kuchni, rozszlochaną, szukającą szufelki.

— Co się stało? — Stoi w drzwiach, patrząc na mnie ze skonsternowaną miną.

— Ja… ja… — Udaje mi się wsadzić pudełko do kosza, potem cisnąć za nim zmiotkę. — Nic.

— Chyba to nie jest nic — upiera się całkiem logicznie.

— Nie chcę o tym gadać. — Pociągam nosem i ocieram oczy wierzchem rękawa, zażenowana i zła na siebie za ten pokaz słabości. — Nic ważnego…

— No chodź. — Obejmuje mnie, uspokaja. — Chodźmy stąd.

— Dobra.

Wyprowadza mnie z kuchni, do salonu, a potem podchodzimy do wielkich szklanych okien. Patrzę, nie rozumiejąc, jak otwiera jedno z nich. Całe okno, od podłogi do sufitu, jest drzwiami wychodzącymi na ogród na tyłach.

— Chodź — mówi, wychodząc na trawę.

Idę za nim. Trawa jest od jakiegoś czasu niestrzyżona. Czego ty chcesz? — zastanawiam się.

— Siadaj — mówi.

Mrugam i zerkam na ławeczkę.

— No dobra.

— Zaczekaj chwilę.

Znika z powrotem w domu, zostawiając mnie z tępym, głupim poczuciem nieudolności. Gapię się na trawę. Jest wilgotna (w porze obiadowej są przewidziane opady, woda delikatnie ciurka wtedy z miliona maleńkich dysz w niebie), a koło moich stóp ślimak pracowicie włazi na źdźbło. Nieopodal jest drugi. Dobry czas dla mięczaków, które noszą ze sobą cały swój samowystarczalny świat. Czuję ukłucie zawiści. Sama tkwię w największej ślimaczej muszli, jaką można sobie wyobrazić, zrobionej ze szkła, ukazującej wszystko co robimy kamerom i czujnikom eksperymentatorów. W swej pysze myślałam, że uda mi się wypełznąć z tej skorupy, uciec we własną tożsamość…

Sam coś mi podaje.

— Proszę, napij się.

Biorę grubą szklankę. Jest niebieska, w dnie ma zalane szkłem bąbelki, wypełnia ją przejrzysta ciecz. Czuję coś gorzkiego i cytrynę.

— No spróbuj, nie otrujesz się.

Unoszę szklankę, biorę łyk. Gin z tonikiem, podpowiada jakiś siedzący głęboko duch wspomnienia.

— Dzięki. — Pociągam nosem.

Sam sobie też nalewa.

— Przepraszam.

— Za co? — pyta, siadając obok mnie. Zdjął marynarkę i krawat, ruchy ma zmęczone, jakby ciążyły mu moje problemy.

— Jestem do niczego. — Wzruszam ramionami. — Po prostu mam już tego dość.

— Nie jesteś do niczego.

Patrzę na niego uważnie, potem muszę znów pociągnąć nosem. Szkoda, że nie mogę sobie naprawić zatok.

— Jestem. Jestem całkiem od ciebie zależna. Co bym zrobiła, gdyby nie twoja praca? Jestem mała, słaba, mam kiepską koordynację i nie potrafię nawet zrobić pizzy na kolację, żeby nie zrzucić jej na podłogę. I… i…

Sam upija kolejny łyk.

— Posłuchaj — mówi, wskazując na ogród. — Masz to wszystko. Przez cały dzień. — Kręci głową. — A ja muszę siedzieć w biurze pełnym zombiaków i robić korektę jakichś bzdur. I ciągle znajduje się jakaś bezsensowna robota, kolejne teksty, w których trzeba znaleźć błędy. Pęka mi od tego głowa. Ty masz przynajmniej to. — Patrzy na mnie, ostrożnie, dziwnie, tak że zastanawiam się, co widzi. — I jeszcze coś, co tam porabiasz w garażu.

— Ja…

— Nie chcę być wścibski — mówi, odwracając wzrok.

— To żadna tajemnica — mówię. Przełykam odrobinę drinka. — Robię różne rzeczy.

Omal nie dodaję „takie hobby”, ale to byłoby kłamstwo. A Sam jest jak dotąd jedyną osobą, której aktywnie nie okłamywałam. Mam poczucie, że jeśli zacznę, przekroczę jakąś nieodwołalną granicę. Mając za kotwicę tylko siebie i wiedząc, jak zawodna jest moja pamięć, nie będę już w stanie odróżnić prawdy od fantazji.

— Różne rzeczy. — Obraca szklankę w wielkich dłoniach. — A może chciałabyś chodzić do pracy? — pyta.

— Do pracy? — Teraz to mnie dopiero zaskoczył. — Po co?

Wzrusza ramionami.

— Żeby wyjść do ludzi. Wyjść z domu. Spotkać się z kimś innym niż punktociągi, rozumiesz? Grają ci na nerwach, nie?

Kiwam głową.

— I nic dziwnego.

Taktownie milczy, gdy opróżniam szkło. Ze zdziwieniem stwierdzam, że czuję się trochę lepiej. Chodzić do pracy!

— A skąd wziąć pracę? — pytam. — No wiesz, nie jestem mężczyzną…

— Dzwonisz do Izby Handlowej i mówisz, że chcesz dostać pracę. — Odstawia szklankę.

Patrzę na nią, widzę dwa ślimaki wspinające się po przeciwnych stronach na to samo źdźbło trawy, pozostawiające za sobą opalizującą smugę śluzu.

— Nic prostszego. Przysyłają po ciebie samochód i zabierają gdzieś, gdzie jest dla ciebie miejsce. Nie robiłaś kursu przygotowawczego zaraz po przyjściu, ale to nic trudnego. Nie wiem, co dla ciebie znajdą i ile będą ci płacić — pewnie o wiele mniej niż mężczyznom, zdaje się, że w ciemnych wiekach tak to działało — ale jeśli praca wyda ci się zbyt nudna, zawsze możesz znów zadzwonić do Izby i poprosić o coś innego.

— Pracę — powtarzam, próbując znaleźć sens w tym słowie. Szalony pomysł, ale przecież nie bardziej niż wszystko inne w tym świecie. — Nie wiedziałam, że mogę mieć pracę.

Wzrusza ramionami.

— To nie jest nielegalne, nic z tych rzeczy. — Zerknięcie w bok. — Po prostu standardowo tego nie zapewniają. To kolejna rzecz, którą można nagiąć, jeśli jesteś na tyle bystra, żeby ci to przyszło do głowy.

— I będę spotykać się z ludźmi.

— To zależy od pracy. — Przez moment ma niepewną minę. — Przeważnie są tylko zombiaki… ale starają się, żeby w każdym miejscu pracy było przynajmniej dwóch ludzi. No i są goście, klienci… Ale całość jest bardzo nudna. Nie myślałem, że to cię zainteresuje.

— Na pewno nie będzie tak otępiająca jak to! — Zaciskam pięści.

— Nie wiadomo. — Kręci głową. — Praca w ciemnych wiekach przeważnie była bezsensowna, nieprzyjemna, a czasem i niebezpieczna.

— Na pewno nie będzie tak niebezpieczna dla mojego zdrowia psychicznego jak nicnierobienie.

— Cała Reeve. — Sam uśmiecha się promiennie. Rzadko widzi się taką minę. Sprawia, że naprawdę zazdroszczę tej szczęściarze, którą zostawił na zewnątrz. — Zrobię ci jeszcze drinka, potem skombinuję coś na kolację. A może zjemy coś na mieście? Raz można.

— Ja bardzo chętnie — zgadzam się z zapałem. — Raz można.


* * *

Wcześnie nad ranem budzi mnie jeden z moich stałych koszmarów.

Mam ich kilka. Ten wyróżnia się jakością wizualizacji. Jestem neomorfem, znów mężczyzną, o mniej więcej ortohumanoidalnym planie ciała, chociaż z licznymi usprawnieniami — mechabolicznymi podsystemami działającymi już na poziomie pojedynczych komórek. Zamiast jelit mam miniaturowe nuklearne ogniwo energetyczne. Trzy serca pompujące różne płyny ustrojowe, skórę wzmocnioną siatką z diamentowego włókna i mogę przeżyć w próżni wiele godzin. To wszystko wiąże się z rolą żołnierza w służbie Kotów Linebargera, jestem bowiem czołgiem.

Jednakże ten sen nie dlatego jest koszmarem.

Kampania trwa od jeden koma jeden megasekundy i choć my — moja jednostka — w normalnych warunkach też nie śpimy, obecnie jesteśmy pod silnym wpływem toksyn zmęczeniowych. Nasze manewry, odbywające się z dużą szybkością, trwają już dwanaście dni. Działania wojenne wobec tego ustroju zaczęły się zaraz po tym, jak Najwyższe Dowództwo wprowadziło statki na orbitę wokół jednego z ich centralnych węzłów komunikacyjnych. Sześciopalczaste Zielone Królestwo szczególnie uparcie trzyma się swoich zakażonych asemblerów, które są wciąż zainfekowane cenzorobotami Osobliwej Żółcieni i zarażają każdego, kto przez nie przejdzie. To jeden z ostatnich bastionów strony przegrywającej; utrzymali się długo po tym, jak inne przyczółki cenzorów padły ofiarą naszych manewrów, dzięki swojej fanatycznie uwstecznionej topologii sieci i cwanej siatce wewnętrznych firewalli. Namierzyliśmy jednak, gdzie w realnej przestrzeni mieści się jeden z ich głównych przekaźników, co oznacza, że jeśli tylko zdołamy dostać się do środka, możemy wykorzystać ogromną liczbę rozchodzących się stamtąd połączeń. A moja jednostka jest ostrzem, które zadaje cios.

Wektor ataku to jeden koniec bramki T o promieniu dziesięciu metrów, rozpędzonej do około trzydziestu procent szybkości światła i spadającej swobodnie przez lodowate peryferia chmury kosmicznego śmiecia orbitującej wokół brązowego karła Epsilon Indi B. EI-B jest niewiele większy od gazowego olbrzyma, a temperatura jego powierzchni nie przekracza tysiąca stopni Kelvina — kiedy dociera się do jego halo, o parę minut świetlnych, gwiazda jest już prawie niewidoczna. Wokół, w mroźnej izolacji orbitują ciała kometarne, zimne jak głębia przestrzeni międzygwiezdnej.

Nasza szturmowa bramka jest wyłączona, a więc niewykrywalna. W ciągu paru sekund wdryfowuje w strefę obrony orbitalu Sześciopalczastego Zielonego Królestwa i przelatuje w odległości niecałych pięćdziesięciu kilometrów od olbrzymiego walca, absurdalnie blisko, a jednak bardzo trudna do zauważenia. A kiedy rozbłyskuje, kilka jednostek, wśród nich moja, wykonuje ekspresowy desant przez drugi koniec tunelu. Z punktu widzenia obrońców, pojawiamy się znikąd na ich progu. A z naszego punktu widzenia, to śmiertelna pułapka.

Pokonanie pięćdziesięciu kilometrów do habitatu zajmuje nam pięćdziesiąt sekund. Leżymy rozpłaszczeni w klatkach akceleracyjnych, cały czas wytracając prędkość, a nasze kombinezony robią zwody, uniki, plują głowicami wsparcia penetracyjnego, wabikami i bombami z laserami gamma. W ciągu tych pięćdziesięciu sekund tracimy w ogniu obrony orbitalu osiemdziesiąt procent stanu osobowego. To istna rzeźnia, ale i tak mamy szczęście — przeżywamy tylko dlatego, że pracujemy dla Kotów Linebargera, a oni specjalizują się w szaleństwie stosowanym. Wszyscy wiedzą, że tylko wariat atakowałby od strony otwartego kosmosu, więc Zielonopalczaści skupili dziewięćdziesiąt procent siły ognia wewnątrz orbitalu, wycelowanej w wyloty swoich długodystansowych bramek T, a nie na zewnątrz routera, w stronę kosmicznego pustkowia.

Przez większość podejścia jestem nieprzytomny, moje wrażenia zmysłowe są rejestrowane przez czujniki na kombinezonie i buforowane do natychmiastowego wrzucenia w pamięć, kiedy ciało mi się odeszkli i przejmę nad nim kontrolę. W jednej sekundzie leżę i zamyka się nade mną kombinezon, w kolejnej już stoję w ruinach śluzy na orbitalu Zielonopalczastych, a wspomnienia o obłąkanym szturmie ożywają mi w głowie, kiedy wyciągam miecz, podłączam sterowanie miotaczy do systemu śledzenia gałek ocznych, wydzielam kolejną porcję ablacyjnej piany i ruszam do kwater mieszkalnych.

Przewijamy do przodu:

Kiedy opanujemy ustrój, ciężko będzie poradzić sobie z cywilami, bo wszyscy są ocenzurowani przez Osobliwą Żółcień — jej pierwotną wersję, z ładunkiem cenzorskim, a nie późniejsze, poprzerabiane przez rozmaitych inkwizytorów i myślowych dyktatorów. Ten ładunek nie tylko kasuje zapisy pamięci dotyczące rzeczy zakazanych — czasem zostawia także w umysłach ofiar zarodniki, a w netlinkach swój sektor startowy: później, kiedy transferują się przez podatną bramkę A, potrafi się zbudzić i ją zainfekować. Musimy zatem znaleźć wszystkich ludzi na pokładzie habitatu, na który właśnie wdarliśmy się za pomocą mieczy i miotaczy, a potem przepuścić ich przez nasze prymitywne bramki oczyszczające.

I tu właśnie do akcji wchodzi logika snu: ich bramki to zaawansowane technicznie, eleganckie wytwory dojrzałej technognozy. A nasze są byle jakie, ręcznie poskładane z byle czego w ciągu dziesiątków megasekund, z wykorzystaniem całej ocalałej wiedzy. Zmontowaliśmy je w potwornym pośpiechu, kiedy uświadomiliśmy sobie, jak daleko sięga zakażenie — generalnie objęło wszystkie bramki A całej Republiki Byt — więc są byle jakie, nieefektywne i powolne. Działają, ale niezbyt szybko. Teraz chodzą w trybie jednokierunkowym, dezasemblując i zapisując obywateli, żeby później przebadać ich na wirusy i zreinkarnować. A musimy działać szybko, bo nie zabezpieczyliśmy wszystkich podejść, inne węzły Sześciopalczastego Królestwa kontratakują ze wściekłą desperacją.

Po jakichś pięciu tysiącach sekund zbierania szarpiących się cywili i przepuszczania ich przez bramki major Nordak śle mi nowe rozkazy. „Ciała nas opóźniają” — przesyła. „Zbierajcie tylko głowy. Jak opanujemy sytuację, wszystkich powskrzeszamy”.

Na Pokładzie J, na placu, gdzie ich gromadzimy, stoi teraz, kotłujący się w dezorientacji i przestrachu olbrzymi tłum cywili. Dwójka z nas wyciąga ich po jednym przez drzwi, mówiąc, że wysyłamy ich na przetwarzanie. Niektórzy nie chcą iść, nie ma jednak sensu kłócić się z czołgiem w pełnym rynsztunku, więc, chcą czy nie chcą, idą z nami, a ich los w rezultacie różni się tylko obrażeniami i złamanymi kończynami. Zabieramy ich za wewnętrzne drzwi, które nie otwierają się, dopóki nie zamknęły się wewnętrzne. Wtedy to już wszyscy się bronią, widzą czekających po drugiej stronie mnie i Loral, z bramką szturmową, mieczami i górą szczątków.

Co jakiś czas się zmieniamy, bo robota jest ciężka i stresująca. Łapię szarpiącą się ofiarę, może to być pulchna ortohumanoidalna kobieta albo cherlawy facecik, któremu naprawdę przydałoby się nowe ciało — niektórzy żyli na dziko, z obawy przed Osobliwą Żółcienią, odmawiając przechodzenia przez bramki A, aż faktycznie się zestarzeli. Obezwładniam ich, kładę na śliskiej od krwi podłodze. Kiedy Loral opuszcza im na kark worpalny miecz, pomiędzy siódmym kręgiem szyjnym i pierwszym piersiowym, zwykle drą się albo i sikają w spodnie. Drgnięcie palca na przycisku, kolejna porcja krwi tryska i rozchlapuje się wszędzie, gdzie można sobie wyobrazić, wrzask ustaje. Loral unosi miecz, ja puszczam ciało i gonię za głową, która przeważnie jest przemoczona do nitki, a powieki drgają od poamputacyjnego wstrząsu. Nisko i najszybciej jak umiem rzucam głowę do bramki A, która połyka ją, przetwarza oraz, mamy nadzieję, rejestruje, zanim wda się trwała depolaryzacja i osmotycznie spowodowana apoptoza. Wtedy Loral chwyta porzucone ciało i ciska je na stertę w kącie, którą kolega z oddziałów specjalnych wywozi co jakiś czas wózkiem widłowym, a ja miotam się po podłodze ze szczotką, w przegranej bitwie z krwią tworzącą kałuże wokół naszych nóg.

To obrzydliwa i nieprzyjemna robota — choć wczuliśmy się w rytm i pracujemy najszybciej jak się da, średnio i tak wychodzi nam ledwo jeden cywil na pięćdziesiąt sekund. Robimy to już od stu kilosekund, jako jeden z ośmiu zespołów — i w tę dobę przetworzyliśmy może z szesnaście tysięcy ludzi. A mój osobisty pech polega na tym, że kiedy otwierają się drzwi i goście z drugiej strony ciskają nam kolejne ciało, wierzgające i drące się na całe gardło, to następuje moja kolej, by użyć miecza, a Loral, by trzymać; już unosząc klingę, patrzę w przerażoną twarz i zależnie od wariantu koszmaru widzę tam własną, albo, co gorsza…

…Kay…

…i już siedzę na łóżku, tłumiąc wrzask, ktoś tuli mnie w ramionach, jestem pokryta zimnym potem i cała dygocę. Powoli uświadamiam sobie, że jestem w łóżku i że skopałam kołdrę. Na zewnątrz świeci księżyc, jestem w Ustroju YFH i niezależnie, jak źle się sprawy mają w dzień, to i tak nie mają startu do tego, co się dzieje w moich snach. W głębi gardła cichutko kwilę.

— Wszystko dobrze, już nie śpisz, nie mogą nic ci zrobić. — Sam gładzi mnie po ramionach.

Tulę się do niego i udaje mi się zmienić kwilenie w westchnienie. Serce mi wali jak jeden z tych młotów, którymi remontuje się tutaj drogi, a skórę mam całą lepką. Obejmuje mnie mocniej ramieniem.

— Chcesz o tym pogadać? — szepcze.

— To… — coś strasznego… — …prześladujący mnie sen. Coś ze wspomnień… — pewnie nie do końca wyciętych — …z poprzedniego życia. Coś, czego chciałam się pozbyć, teraz wróciło i mnie prześladuje. — Mówię z przerwami, bo w ustach czuję zgniliznę i nie jestem jeszcze całkiem przytomna, tylko wypłoszona ze snu przez cienie własnej przeszłości. Co on tu w ogóle robi?

— Rzucałaś się, jęczałaś i gadałaś przez sen — mówi. — Przestraszyłem się, że masz atak padaczki.

To nie jest aż takie rzadkie, nawet w tej epoce. Unoszę się na ręce, ale nie odsuwam od niego. Wysuwam natomiast drugie ramię spod pościeli i obejmuję go mocno.

— Dużo mi wycięli podczas operacji — mówię wolno. — Jeśli to fragment tego, to szkoda, że też nie przepadł.

— Już go nie ma — odpowiada Sam uspokajającym tonem, a ja mocno go obejmuję.

Jest wielki, stateczny, poważny i solidny. Poważny Sam. Wtulam twarz we wgłębienie na jego szyi i zaciągam się mocno, raz, drugi. Obejmujące mnie ramię jest silne, pewne. Pewny Sam. Dygocą mi żebra, gdy powstrzymuję nerwowy śmieszek.

— Co tam? — pyta.

— Nic — odpowiadam jego szyi.

Obudziłam się na tyle, żeby zauważyć, że nie tylko ja w tym domu śpię nago. Nie przejmuję się tym — ufam mu, że nie będzie brać mnie siłą, że nie zrobi nic, czego bym nie chciała. Jakimś sposobem przekroczył próg dzielący niepewnego nieznajomego od przyjaciela, a ja nie zauważyłam kiedy. Teraz nie chcę zostać sama, więc to najbardziej naturalna rzecz na świecie: obejmować go, przesuwać mu ręką po grzbiecie, wtulać twarz w jego szyję i wdychać jego naturalny zapach.

— Zostaniesz? Nie chcę być sama.

Spina się lekko, potem jednak czuję, jak przesuwa mi pieszczotliwie dłonią po plecach, po kręgosłupie. Zapadam się w jego objęcia. Jest taki żywy — żywe przeciwieństwo wszystkiego z mojego krwawego snu. Spałam sama i właściwie nikogo nie dotykałam, nie mówiąc już o pieprzeniu się, od co najmniej miesiąca, nie dziwi mnie zatem w najmniejszym stopniu to, że robię się podniecona, zmysłowa, pragnę więcej dotyku, więcej kontaktu, więcej zapachu. Liżę jego skórę u nasady szyi, wsuwam mu jedną dłoń między nogi, a to, co tam znajduję, nie jest żadnym zaskoczeniem — on od miesiąca też żyje w świecie tych wyrzeczeń.

— Nie… — mruczy, ale ja nie słucham.

Sunę twarzą w dół po jego piersi, całując go i jednocześnie pieszcząc to, co w dole zadaje kłam jego brakowi zainteresowania.

Sam starał się nie angażować, bo pozostawił w prawdziwym świecie ukochaną, a ja przez własną dumę i śledzące moją punktację pazerne oczy. Rano pewnie będziemy tego żałować, teraz jednak jestem pijana jego dotykiem. Ocieram się policzkiem o jego udo i liżę go łapczywie, czując dłonie we włosach…

— Nie. — Jakby się wahał.

Biorę go do ust jak najgłębiej. Brzmi, jakby się dusił.

— Nie, Reeve, przestań…

Nie przestaję: liżę i pieszczę go dalej. Nabiera powietrza jakby miał coś powiedzieć, ale wydaje tylko delikatny jęk i kończy — kompletna antykulminacja. Za szybko, nie? I już stoi po drugiej stronie łóżka, plecami do mnie, z przygarbionymi ramionami.

— Prosiłem, żebyś przestała — mówi ponuro.

Ja dopiero po chwili odzyskuję mowę.

— Chciałam… — Mam gorzki posmak w ustach. — Chcę, żebyś był zadowolony. — Jeśli mam się poddać i upokorzyć na oczach punktociągów, to chociaż cisnę im to w twarz.

— Nie tak to trzeba było zrobić. — Jest skrępowany, broni się, jakbym zrobiła mu coś złego. — Myślałem, że mamy umowę.

Zsuwa się z łóżka i wymyka drzwiami, zanim przyjdzie mi do głowy jakaś odpowiedź. Unika mojego wzroku, a po minucie czy dwóch słyszę, jak odkręca prysznic.

Jestem już całkiem rozbudzona, naciągam więc szlafrok, żeby zejść na dół i zrobić sobie kubek kawy zamiast mycia zębów — nie ma mowy, żebym weszła do łazienki, kiedy Sam trudzi się nad zmyciem z siebie mojej śliny. Mam jeszcze trochę dumy i zdaje się, że nie mogłabym teraz na niego nie wrzasnąć. A gdzie twoja samokontrola, co? Ciągle tylko chwali się tą fantastyczną ukochaną, którą poznał na zewnątrz, ale nie jest na tyle dumny, żeby nie dać sobie obciągnąć — dopiero potem nagle staję się nieosobą. Mogłabym go za to znienawidzić. Siedzę jednak w kuchni, ze stygnącą kawą, i czekam, aż prysznic ucichnie, a światło na górze zgaśnie. Wtedy idę na palcach do łóżka. Leżę i rozmyślam prawie do świtu, zachodząc w głowę, co mnie opętało. W końcu postanawiam nie proponować mu więcej żadnych intymności, dopóki nie będę miała okazji napluć przy nim w twarz jego wyimaginowanej ukochanej. Wtedy wreszcie zasypiam.


* * *

Następnego dnia nie ruszam się z łóżka, dopóki Sam nie wyjdzie do pracy. I zaraz potem dzwonię do Izby Handlowej. Zombiak, który odbiera, wydaje się tylko odrobinę rozumny, ale zgadza się przysłać po mnie taksówkę następnego dnia rano. Wychodzę na dwór i biegam tam i z powrotem ulicą aż do wyczerpania — co teraz trwa o wiele dłużej — a potem idę pod prysznic. Przez resztę dnia siedzę w garażu i próbuję coś zrobić z kuszą. Wcale mi nie idzie. Zastanawiam się, po co się tak męczę: przecież i tak nie będę do nikogo strzelać?

Zostawiam Samowi na wpół rozmrożoną pizzę i karteczkę wyjaśniającą, jak ją odgrzać. Kiedy wracam do domu, jest już ciemno. Zaszył się w salonie przed telewizorem, nie ma więc żadnego problemu, żeby przekraść się na górę i pójść spać, nie oglądając go. Łatwizna, teraz, gdy unikamy się nawzajem.

We śnie męczą mnie koszmary. Tym razem inne, o wiele mniej wyraziste niż tamta rzeźnia, ale w pewnym sensie nawet bardziej niepokojące. Wyobraź sobie, że jesteś detektywem czy jakimś innym śledczym. I szukasz ludzi, złych ludzi, którzy kryją się w cieniu. Popełnili straszne zbrodnie, lecz zmienili wszystkim wspomnienia, żeby nikt nie pamiętał, co zrobili i kim są. Ty także nie wiesz, co zrobili i kim są, ale twoim zadaniem jest ich znaleźć i doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości, tak aby oni sami, i nikt inny, już nigdy nie zapomnieli, co popełnili i jakie były konsekwencje ich uczynków. Jesteś więc detektywem, łazisz po mrocznych zakamarkach ustrojów w poszukiwaniu tropów, nie wiesz jednak, kim jesteś ani dlaczego zlecono ci to zadanie. Równie dobrze mógłbyś być jednym z tych zbrodniarzy. Sprawili, że wszyscy zapomnieli, kim są i co zrobili. Przecież mogli zrobić to także sobie, prawda? Możesz być winny zbrodni tak potwornej, że jest bezimienna i wszyscy o niej zapomnieli, a jednak nieubłagana logika śledztwa zmusza cię do aresztowania samego siebie i oddania się pod Sąd Najwyższy. Zostaniesz osądzony i otrzymasz wyrok za zbrodnię, której nie rozumiesz, której popełnienia nie pamiętasz, a kara będzie przekraczać ludzkie pojęcie — skażą cię na błądzenie po mrocznych zakamarkach ustrojów jak duch odarty z większości wspomnień, poza niezmywalnym piętnem twojego pierworodnego grzechu. W ramach odkupienia za dawne uczynki każą ci bowiem szukać najważniejszego ze zbrodniarzy. Znajdziesz trop, pewnego dnia trafisz i na niego we własnej osobie, a kiedy wyciągniesz rękę, żeby chwycić go za ramię, okaże się, że patrzysz z tyłu na samego siebie…

Budzę się w środku nocy spocona, czując mdłości. Sama nie ma. Przez chwilę mnie to złości, nie zgadzam się na jego nieobecność, potem jednak myślę: Co ja zrobiłam swojemu jedynemu przyjacielowi? Do świtu zalewam poduszkę gorzkimi łzami.

Ale następnego dnia rano zaczynam nową pracę.

Загрузка...