11. Pogrzebani

Poniedziałek to dzień roboczy, zwykle umawiamy się też na lunch, ale po wczorajszych zdarzeniach nie zamierzam łamać się chlebem z Jen. Idę do pracy z mosiężnym kluczem schowanym w bezpiecznej torbie. Wchodzę do biblioteki i od razu rzucam się do odkładania książek i sprzątania. Jest środek ranka, kiedy uświadamiam sobie, że Janis jeszcze nie przyszła.

Mam nadzieję, że wszystko z nią w porządku. Wczoraj, zdaje się, jej nie widziałam, lecz jeśli słyszała, co się stało — no cóż, nie wiem, jak dobrze znała się z ofiarami, ale wyobrażam sobie, przez co musiała przejść, jeśli dobrze się znali. Już parę dni temu czuła się źle. Jak się ma teraz?

Idę za recepcję. Ruchu nie ma dziś żadnego, nie przyszedł jeszcze nikt, więc nie mam obiekcji przed odwróceniem na moment tabliczki na drzwiach: ZAMKNIĘTE. Na zapleczu jest teczka z dokumentami administracyjnymi; pogrzebawszy w niej trochę, znajduję domowy numer Janis. Wykręcam go i po niepokojąco długim czasie ktoś odbiera.

— Janis?

Głos ma znużony, mimo zniekształceń dorzucanych przez łącze telefoniczne.

— Reeve, to ty?

— Tak. Martwiłam się o ciebie. Wszystko dobrze?

— Źle się poczułam. I szczerze mówiąc, nie mam ochoty dziś przychodzić. Masz coś przeciwko?

Rozglądam się.

— Nie, nawet drzwi tu nie skrzypną. — Gryzę się w język poniewczasie. — Wiesz co, lepiej weź sobie kilka dni wolnego. Za parę miesięcy i tak idziesz na zwolnienie, nie ma sensu się napinać. Jeśli chcesz, w dzień wolny podjadę do ciebie, przywiozę parę książek. Pojutrze. Co ty na to?

— Super — mówi z wdzięcznością. Po krótkiej pogawędce odkładam słuchawkę.

Właśnie przekładam tabliczkę z powrotem na OTWARTE, gdy do krawężnika przed wejściem podjeżdża długa limuzyna. Zaczerpuję tchu — co tu dziś robi Fiore? — widząc wysiadającego z niej księdza. Potem, co niezwykłe, przytrzymuje drzwi drugiej osobie. Komuś w purpurowej sukni i piusce. Uświadamiam sobie, kto to musi być: biskup. Yourdon.

Biskup jest równie kościsty, chudy i wysoki, jak Fiore przysadzisty i pękaty. Bocian i ropuch. Ma osobliwie ziemisty odcień skóry, a kości policzkowe sterczą mu jak ostrza. Nosi okulary w grubej, jakby rogowej, prostokątnej oprawie, a włosy przylegają do czaszki rzadkimi pasmami barwy zgniłej kości słoniowej. Idzie naprzód, wymachując dłońmi jak u kościotrupa, a Fiore truchta za nim, sapiąc i dysząc, żeby dotrzymać mu kroku.

— Proszę posłuchać, proszę! — woła. — Proszę…

Biskup pcha drzwi biblioteki, otwiera je i przystaje. Oczy ma bardzo blade, błękitne, z lekko żółtawymi białkami, a wzrok lodowato pogardliwy.

— Fiore, już spierdoliłeś parę rzeczy — syczy. — Bardzo proszę, w przyszłości zachowaj swoje masturbacyjne fantazyjki dla siebie. — Odwraca się do mnie.

— Dzień dobry. — Zmuszam się do uśmiechu.

Patrzy na mnie, jakbym była maszyną.

— Biskup Yourdon. Proszę zaprowadzić mnie do archiwum dokumentów.

— Tak, oczywiście. — Wybiegam zza kontuaru i kiwam na niego.

Fiore stęka i ciężko dyszy, człapiąc za nami, Yourdon natomiast porusza się z kościstą gracją, jakby wszystkie stawy wymieniono mu na dobrze naoliwione łożyska. Ma w sobie coś, od czego chodzą ciarki. Spojrzenie, jakie rzucił Fioremu — nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam na ludzkiej twarzy taką pogardę. Prowadzę ich do pokoju; Kostucha sunie za mną w gniewnej ciszy, a za nią tłusta, przypochlebna ropucha.

Gdy wchodzimy do czytelni, odsuwam się na bok, a Fiore manipuluje przy zamkach, wyraźnie więdnąc pod wściekłym spojrzeniem Yourdona. Otwiera drzwi i smyrga do środka. Yourdon przystaje i mierzy mnie lodowatym spojrzeniem.

— Nie wolno nam przeszkadzać — informuje — pod jakimkolwiek pozorem. Zrozumiano?

Kiwam energicznie głową.

— Jeśli czegoś będzie trzeba, jestem za biurkiem. — Prawie dzwonię zębami. Co jest z tym gościem? Widziałam w życiu paru mizantropów, ale Yourdon jest jedyny w swoim rodzaju.

Fiore i biskup siedzą w archiwum przez prawie trzy godziny. Parę razy słyszę podniesione głosy, obłudne błagania Fiorego, a potem biskupa syczącego na niego jak rozzłoszczony wąż. Siedzę za biurkiem, powstrzymując się przed oglądaniem przez ramię co dziesięć sekund i usiłując czytać książkę o historii polowań na czarownice w przedindustrialnej Europie i Meryce. Są w niej niepokojące echa tego, co dzieje się tutaj, społeczeństwa rozbite na nieufne wobec siebie odłamy, donoszące na siebie nawzajem do chciwej władzy duchownej, tymczasem wąż i ropuch w pokoju z tyłu wydają odgłosy jakby chcieli się nawzajem zażądlić na śmierć.

Kiedy się wynurzają, już dawno minęła godzina mojej przerwy obiadowej. Fiore jest markotny i pełen urazy. Yourdon jest jakby w lepszym nastroju, ale jeśli tak wygląda u niego dobry humor, to nie chciałabym go widzieć, gdy jest zły. Gdy się uśmiecha, wygląda to, jakby ktoś naciągnął na czaszkę arkusz skóry, bezkrwiste wargi odsłaniają żółknące zęby w pozbawionym radości grymasie.

— No to zabieraj się do pracy! — woła do Fiorego, mijając mój kontuar bez choćby kiwnięcia głową. — Masz kupę zaległości do nadrobienia. — Szturmuje drzwi, gdy zza rogu nadjeżdża czarna limuzyna, gotowa zawieźć swego pana tam, gdzie zwykle bawi.

Parę minut później Fiore, człapiąc do wyjścia, mierzy mnie ponurym spojrzeniem.

— Będę jutro — rzuca i wychodzi. Nie ma dla niego limuzyny, w południe, w tym upale, musi leźć pieszo. Jakże upadają wielcy!

Odczekuję, aż zniknie mi z oczu, po czym podchodzę do drzwi i odwracam tabliczkę na ZAMKNIĘTE. Zamykam na zamek i biorę oddech. Nie spodziewałam się, że to nastąpi dziś, ale okazja jest zbyt dobra, by ją przegapić. Przynoszę swoją torbę z pokoju socjalnego i ruszam do zbiorów specjalnych.

Nadchodzi chwila prawdy. W niecałe sto sekund po wyjściu Fiorego z biblioteki wsuwam do zamka pieczołowicie dorobiony klucz. Gdy go przekręcam, wali mi serce. Przez moment ani drgnie, ale poruszam nim trochę — zęby nie do końca pasują do bolców — i nagle coś trafia na miejsce, zamek lekko poskrzypuje i ustępuje. Otwieram drzwi szeroko, sięgam do włącznika światła.

Stoję w małym pomieszczeniu pozbawionym okien, krzeseł, stołów, ze zwisającą z sufitu jedną gołą żarówką na drucie. Trzy ściany są zastawione regałami. Pośrodku podłogi znajduje się klapa do piwnicy.

— Co to, kurna, jest? — pytam na głos, rozglądając się.

Na wszystkich regałach stoją pudła na akta. Jest ich mnóstwo. Na grzbietach nie ma żadnych tytułów, tylko numery seryjne. Wszystko jest zakurzone, poza klapą, którą ktoś niedawno otwierał. Nabieram powietrza i niemal dostaję zeza, powstrzymując się od kichnięcia. Skoro Fiore ma tu taki porządek, nic dziwnego, że Yourdon się na niego wkurzył.

Zerkam na najbliższą półkę i otwieram jedno z pudeł na chybił trafił. Jest zapięte na gumkę, otwieram, w środku jest pełno papierów, żółknących kartek, maszynowych, gładkich, pokrytych kolumnami szesnastkowych cyfr wydrukowanych głupim atramentem. Na górze każdego arkusza jest numer strony; chwilę trwa, zanim pojmuję, na co właściwie patrzę. To zserializowany zapis pamięci, starożytni mówili na to „wydruk szesnastkowy”. Mnóstwo stron. W tym pudle pewnie jest ich z pięćset. Jeśli w innych jest to samo, mam przed sobą ze sto tysięcy kartek, na każdej z dziesięć tysięcy znaków. Cokolwiek jest zapisane na tym potwornie niewydajnym nośniku, nie jest zbyt duże — mniej więcej wielkości genomu małego ssaka, czy coś takiego, po odfiltrowaniu nadmiarowych egzonów. Trzy-cztery rzędy wielkości za mały na genom człowieka.

Kręcę głową i odstawiam pudło. Sądząc po ilości kurzu na wierzchu, od dłuższego czasu nikt go nie ruszał. Nie wiem, co w nim siedzi, ale Yourdon i Fiore nie po to tu przyszli. Czyli zostaje klapa.

Pochylam się, łapię za mosiężny pierścień i ciągnę. Drewniana płyta unosi się na zawiasach, widzę prowadzące w dół schody. Są pokryte dywanem, po obu stronach mają drewniane poręcze. No dobra, czyli pod biblioteką jest tajne podziemie — mówię sobie, starając się nie chichotać ze strachu. Co tam mają, pod moimi nogami?

Oczywiście, że tam schodzę. Po tym, co zrobił Fiore Philowi i Esther, zapewne już nie żyję, jeśli zdybią mnie w archiwum. Piwnica to tylko kolejny logiczny krok, nic więcej.

Stopnie prowadzą w półmrok, ale nie ma ich zbyt dużo. Podłoga jest jakieś trzy metry pod klapą, a u dołu schodów, na poręczy znajduję wyłącznik światła. Pstrykam i rozglądam się wokół.

I wiecie co? Nie jestem już w ciemnych wiekach.

Bo gdybym była, ujrzałabym zatęchłą piwnicę o ceglanych ścianach i stropie z drewnianych łat, ewentualnie z lanego betonu i stalowych belek. Wtedy nie obowiązywał konstrukcyjny diament, podłogi nie porastały futrem w zebrze paski i wykorzystywano nietrwałe żarówki elektryczne, a nie malowano sufity fluorescencyjną farbą. Stoi tu szezlong, bardzo retro, w stylu, który wyszedł z mody, jak się zdaje, gdzieś pomiędzy końcem epoki kolonizacji Obłoku Oorta a pierwszą republiką konserwacjonistów, oraz cudaczne fotele z czarnej żywicy, przypominające szkielety owadów, gdyby tylko owady dorastały do czterech metrów wzrostu i miały wewnętrzne szkielety. Hm. Oglądam się przez ramię. Stwierdzam, że gdyby Yourdon i Fiore darli się tutaj na siebie do upadłego, przy otwartej klapie mogłabym to usłyszeć w recepcji.

Pozostałe przedmioty w piwnicy są o wiele bardziej niepokojące.

Na dobry początek, stoi tu coś, co prawie na pewno jest wojskową bramką A. Pękaty walec, dwa metry wysokości i dwa średnicy, powłoka to gładka, biała, półprzejrzysta, nitrylowa skorupa. Obok, na postumencie z nieheblowanego drewna stoi pancerna stacja sterująca — z takich korzysta się w warunkach polowych, kiedy obowiązuje kontrola emisji, by wytworzyć materiały i uzbrojenie niezbędne do ratowania własnej dupy. Masz pluton? To masz i atomówkę. Nie mam oczywiście kodów uwierzytelniających, żeby to włączyć — tylko to tknę, a pewnie włączy się milion alarmów — ale jej obecność tutaj jest równie anachroniczna jak dwupłatowiec w epoce brązu.

Poza tym, pod ścianami stoją półki pełne rozmaitego sprzętu. Leży tam coś, co prawie na pewno jest baterią generatorów do worpalnego miecza, takiego jak ten na ołtarzu w kościele. Przywołuje nieprzyjemne wspomnienia, bo pamiętam takie miecze i wiem, co da się nimi zrobić — krew rozbryzgująca się po pomieszczeniu, gdzie bezgłowe zwłoki leżą obok bramki ewakuacyjnej, jak pryzma porąbanego drewna — i robi mi się niedobrze. Szybki wdech, zerkam na półki po drugiej stronie. Dużo ich tutaj, na niektórych dziwne, prostokątne cegiełki pamięci dużej gęstości, ale przeważnie po prostu segregatory pełne papieru. Tym razem nie mają na grzbietach numerów seryjnych, lecz staroświeckie, czytelne dla ludzi tytuły, choć mnie one za wiele nie mówią. Rzeczy w rodzaju: Skorygowany protokół eksperymentu Zimbardo 4.0, Zarządzanie deltami współczynników moralnych na poziomie parafii albo Rozszerzone kryteria wyboru nosicieli…

Kryteria wyboru nosicieli? Wyciągam to z półki i zaczynam czytać. Po jakimś czasie otrząsam się i odstawiam segregator z powrotem. Czuję się brudna, jakby skażona. Naprawdę żałuję, że zrozumiałam, co było tam napisane, ale stało się — teraz będę musiała wymyślić, co z tą wiedzą zrobić.

Wpatruję się w bramkę A, spekulując. Spora szansa, że nie jest zarażona Osobliwą Żółcienią, bo nie ryzykowaliby zainfekowania siebie. Niestety, w ucieczce mi nie pomoże, zresztą pewnie nawet mnie nie obsłuży, chyba że przyłożę Fioremu do głowy metaforyczny pistolet — zagrożę mu czymś bardziej przerażającym niż perspektywa zemsty Yourdona, a jeśli nie mylę się co do niego, to zemsta, w którą chciałoby mu się bawić, byłaby naprawdę losem gorszym od śmierci.

Cholera. Muszę się jeszcze nad tym zastanowić. Dobrze, że chociaż mam czas do jutra, kiedy znów przyjdzie Fiore.


* * *

Ruch jest zerowy, dosłownie zerowy. Zamknąwszy archiwum i wróciwszy na górę, przekładam tabliczkę na OTWARTE i siadam na parę godzin za kontuarem, czekając w napięciu, czy przyjdą zombiaki i zawloką mnie do więzienia. Nic się nie dzieje. Wybierając sobie lektury na przerwę obiadową, najwyraźniej nie włączyłam żadnych alarmów. Jak się dobrze zastanowić, nic w tym dziwnego. Jeśli jest jakieś miejsce, którego Fiore, Yourdon i ta tajemnicza Hanta nie chcieliby objąć monitoringiem, to będzie to właśnie magazynek, w którym trzymają swoje narzędzia do prowadzenia eksperymentu. Ludzie tacy jak oni nie czują się za dobrze pod nadzorem panoptikonu. Co, tak się składa, nasuwa mi pewien pomysł.

Wczesnym popołudniem zamykam bibliotekę na pół godziny i wyskakuję do najbliższego sklepu z elektroniką po przydatny gadżet. Potem spędzam nerwową godzinę na instalowaniu go w piwnicy. Po wszystkim jestem z siebie całkiem zadowolona. Jeśli zadziała, Fiore i Yourdon dostaną za swoją nadmierną pewność siebie — oraz za to, że ta ich porąbana symulacja jest zbyt realistyczna.

Ruch jest tak zerowy, że wychodzę do domu pół godziny wcześniej. Jest ciepły letni wieczór, mam do przejścia około dwóch kilometrów. Prawie nikogo nie spotykam. W parku paru ogrodników kosi trawę, ale zwykłych ludzi właściwie nie ma. Przegapiłam jakieś święto czy coś? Nie wiem. Stawiam jedną stopę przed drugą, aż trafiam na drogę wychodzącą z centrum miasta, potem do krótkiego tunelu i z powrotem na światło dzienne, na cichą uliczkę z domkami, obsadzoną drzewami, z leniwym, niemal stojącym strumyczkiem po jednej stronie.

Z jednego z mijanych domów dolatują głosy i delikatny zapach gotowanego jedzenia. Ludzie siedzą w domach — nie zniknęli tajemniczo, zostawiając mnie samą. Co za szkoda. Przez moment fantazjuję, że naukowcy Scholastium zorientowali się, że w Ustroju YFH źle się dzieje, i, kiedy siedziałam za bibliotecznym kontuarem, przybyli, żeby wszystkich ewakuować. Miły sen na jawie.

Niebawem trafiam do kolejnego tunelu łączącego segmenty. Tym razem, gdy jestem niewidoczna z wejścia, wyciągam latarkę. Tak jak się domyślałam, na jednej ze ścian jest wpuszczona podobna do drzwi płyta. Sięgam po notes i dopisuję ją do listy. Powoli buduję sobie mapę połączeń między segmentami. Przypomina cykliczny graf skierowany, bo jest właśnie czymś takim — siecią węzłów połączonych liniami dróg z bramkami T w połowie długości. Teraz uzupełniam ją o te włazy konserwacyjne.

Bramki T właściwie nie da się zobaczyć — w jednej chwili jesteś w jednym sektorze, w następnej przechodzisz przez niewidzialną bramę do kolejnego sektora — ale ustawienie tych włazów może coś mi podpowiedzieć, jeśli będę na tyle bystra, żeby to rozpracować. To samo dotyczy uporządkowania sieci: czy jest lewo, czy prawoskrętna, czy jest hamiltonowska. W przypadku zdegenerowanym może w ogóle nie być bramek T — wtedy mamy do czynienia z jednym walcowym habitatem, podzielonym grodziami, które dają się zamykać w razie dekompresji. Albo każdy z sektorów jest w innym miejscu, o całe parseki od siebie. Staram się unikać założeń. Jeśli nie szuka się z otwartymi oczyma, można coś przegapić.

Wracam do domu mniej więcej o zwykłej porze, spięta, ale także z osobliwą ulgą. Co się stało, to się nie odstanie. Jutro Fiore albo zauważy moje kombinacje, albo nie. (Albo, przy odrobinie szczęścia, pomyśli, że to sprawka Yourdona, co jest chyba równie prawdopodobne. Niespecjalnie się kochają i jeśli odpowiednio rozegram swoje karty, mogę to wykorzystać). Tak czy owak, czegoś powinnam się dowiedzieć. Jeśli nie… no cóż, wiem już zbyt dużo, żeby się wycofać. Gdyby wiedzieli, ile zdołałam się dowiedzieć o ich grze, zabiliby mnie natychmiast. Bez zabaw, bez rytualnego upokorzenia na oczach punktociągów w kościele — po prostu odessanie mózgu i wyłączenie. Fiore igra z ogniem.

Sam siedzi w salonie i ogląda telewizję. Przekradam się na paluszkach i idę na górę, spragniona prysznica. Wpadam do pokoju, zrzucam ubranie, biegnę do łazienki i odkręcam wodę, chcąc zmyć z siebie dzisiejsze stresy.

Po paru sekundach słyszę kroki, a potem otwierają się drzwi łazienki.

— Reeve?

— Tak, to ja! — wołam.

— Muszę pogadać. Już.

— Tylko skończę — rzucam rozdrażniona. — Nie możesz poczekać?

— Chyba nie.

Drobne udręki się kumulują — jestem teraz w stuprocentowo złym nastroju. Co to za życie, że nawet nie można w spokoju wziąć prysznica? Namydlam się metodycznie, potem myję włosy, starannie wcierając słabo działający, powierzchniowo czynny żel w skórę głowy. Po paru minutach spłukiwania zakręcam wodę, otwieram kabinę, żeby sięgnąć po ręcznik, i staję oko w oko z zaskoczonym Samem.

— Podaj mi ręcznik — mówię mu, robiąc dobrą minę do złej gry.

Pośpiesznie wykonuje polecenie. Po miesiącach życia w tym akwarium dla rybek coś dziwnego porobiło się z moją świadomością ciała i czuję się zaskakująco nieswojo, stojąc przed nim nago. On chyba też to czuje.

— Co jest aż takie ważne? — Wychodzę spod prysznica, a on wyciąga ku mnie ręcznik.

— Telefon — mruczy, próbując odwracać wzrok, który wciąż wędruje ku mnie.

— Oho. Od kogo?

Sam otula mnie ręcznikiem, jakbym była kruchym, drogocennym przedmiotem, którego stara się nie dotknąć. Wzdrygam się i próbuję nie zwracać na to uwagi.

— Dzwonił Fer. Razem z Elem usłyszeli coś złego od Micka i radzą, co zrobić.

— Złego. — Próbuję się skupić. Woda na skórze nagle robi się lodowata. — Jak bardzo złego?

— Chyba chodzi o Cass.

Spinam się w środku.

— Mick sprzedał im jakąś porąbaną historię, że coś usłyszał od Fiorego. Podobno wielebny powiedział mu, że jedna z reguł to: „bądźcie płodni i wymnażajcie się”. Że za posiadanie dzieci dostaje się gigantyczną liczbę punktów.

— Fakt, niefajnie — mówię ostrożnie — ale takie gadki są w stylu Micka.

— Niby tak, Fer tak właśnie powiedział, ale potem Mick opowiedział Elowi, że zgarnie te punkty, obojętne, czy Cass chce, czy nie. — Sam ma podenerwowany głos. — El nie do końca wiedział, o co mu chodzi.

Mam gonitwę myśli.

— Sam, Cass nie było wczoraj w kościele. Kiedy ostatni raz ją widziałam, nie chciała gadać, jakby się bała. — Mam obrzydliwe przeczucie, że wiem, co się będzie działo. Nie chciałabym, żeby to była prawda.

— No więc, Fer zadzwonił do mnie, kiedy El mu powiedział, że Mick rzucił mu jakiś żarcik, coś w stylu, że ma sposób, żeby Cass już nigdy nie mogła uciec. Nie był pewien, o co chodzi, ale nie brzmiało to dobrze. Reeve, co z tym? Co mamy zrobić, jeśli się okaże, że on ją wiąże, kiedy wychodzi do pracy, albo używa siły fizycznej, albo…?

Jak na kogoś żyjącego w ciemnowiecznej symulacji, Sam potrafi być rozdzierająco naiwny.

— Sam, czy ty wiesz, co znaczy słowo „gwałt”?

— Słyszałem — odpowiada ostrożnie. — Myślałem, że to chodzi o obcych i zwykle kończy się zabójstwem. Myślisz…

Odwracam się.

— Musimy się dowiedzieć, co się tam dzieje, i jeśli to prawda, zabierzemy ją stamtąd. Chyba nie możemy liczyć na policyjne zombiaki ani na Fiorego. Fiore ma nasrane w głowie, nawet Yourdon tak uważa… Bardzo źle to wygląda.

Przeraża mnie sama myśl, przez co musi przechodzić Cass, zwłaszcza że domyślam się, jak zareaguje część naszej kohorty, kiedy spróbujemy ją uratować. Przed ostatnią niedzielą mogłam być większą optymistką, teraz wiem, że od sąsiadów, kiedy pomyślą, że coś zagraża ich drogocennym punktom, nie można się spodziewać niczego poza makabrycznym okrucieństwem.

— Janis chyba mogłaby pomóc, ale źle się czuje. Może Alice? Angel się boi, ale jakby odpowiednio do niej podejść, pewnie by poszła. Jen… Jen niech się trzyma z daleka. A faceci?

— Fer się zgadza — mówi Sam. — Jemu też się to nie podoba. El chyba nie. Gdybym poprosił, to może zgodziliby się Greg, Martin i Alf. Grupa specjalna. — Patrzy na mnie dziwnie.

— Ale żadnego mordowania — mówię ostrzegawczym tonem.

Wzdryga się.

— No nie! W życiu! Ale…

— Ktoś musi iść i przekonać się, czy to prawda, czy Mick tylko pozwala sobie na niesmaczne żarty. Jasne?

— Jasne. A kto?

— Ja pójdę — mówię beznamiętnie. — Wieczorem. Zaraz się ubiorę. Ty obdzwoń ludzi. Niech tu przyjadą. Zanim wejdę, chcę obgadać, co mają robić, żeby potem nie było żadnych nieprzyjemnych niespodzianek. Dobra?

Kiwa głową, a potem patrzy na mnie z dziwną miną.

— Coś jeszcze? — pyta.

— Tak. — Pochylam się ku niemu i szybko całuję go w usta. — Rusz się.


* * *

Trzy godziny później melinujemy się w pustym domu na cichej mieszkalnej uliczce, naprzeciwko domu, gdzie mieszka Cass i Mick — wiemy to dzięki uprzejmemu taksówkarzowi. Ulica jest nadal w trzech czwartych niezamieszkana. Wysiadamy z trzech taksówek w pięciominutowych odstępach i się chowamy. Fer przyjechał jako jeden z pierwszych. Za pomocą łomu otworzył pusty dom. Nie ma w nim za wiele mebli, wszystko jest zakurzone — do tego jest ciemno, bo nie chcemy zapalać świateł, żeby przypadkiem nie zaalarmować Micka — ale to i tak lepsze niż przez parę godzin chować się w ogródku od frontu.

Jest nas tylko pięcioro — ja, Sam, Fer, Greg i żona Grega, Tammy. Jest zdeterminowana i w głębi duszy wściekła — zdaje się dlatego, że nie domyśliła się, jak źle jest z Cass, dopóki Sam nie zadzwonił do Grega. Dochodzi północ, wszyscy jesteśmy zmęczeni, omawiam jednak plan jeszcze raz.

— To od początku. Przechodzę przez ulicę, dzwonię do drzwi. Chcę się widzieć z Cass. W zależności od tego, jak Mick zareaguje, Sam i Fer atakują, albo trzymają się z tyłu. Mam gwizdek. Jeden gwizdek: wchodźcie, potrzebuję pomocy. Dwa: łapcie Micka. Greg, Tammy, weźcie te pończochy, załóżcie je na głowę. Nie powinien was rozpoznać, jeśli się okaże, że musicie zabrać Cass i się nią zaopiekować.

— Mam nadzieję, że tu się mylisz — mówi ponuro Tammy.

— Ja też, wierzcie mi. Ja też. — Zerkam z ukosa na Fera.

— Mick od samego początku miał nie po kolei w głowie — mruczy Fer.

— Coś jeszcze czy idziemy? — pytam, wstając.

— Idziemy — rzuca Fer. — Jeśli nie zagwiżdżesz i nie wyjdziesz w ciągu dziesięciu minut, to ja i tak wchodzę. — Ściska łom.

— Liczę na to. — Kiwam głową, wstaję i idę na drugą stronę ulicy.

Ogród Micka jest zarośnięty chwastami i wysoką trawą. W oknach nie palą się światła, ale to nic nie znaczy. Tak jak u nas, od frontu jest weranda. Drzwi są otwarte.

Wchodzę, zerkam na frontowe drzwi. Zamontowano w nich nowy zamek, wielki i masywny. Naciskam dzwonek. Nic się nie dzieje. Dzwonię znów, w hallu zapala się światło. Spinam się, gdy słyszę przekręcany klucz. Wreszcie otwierają się drzwi.

— To ty. — W drzwiach stoi Mick. Odbija mu się, czuję kwaśne wino. Ma na sobie brudną koszulkę i bokserki, w ręku ściska metalowy baniak bez korka. — Czego? — Gapi się na mnie. — Nie mówi-em, żebyś mi da-a spokój?

— Chcę się widzieć z Cass — mówię spokojnie. Przedpokój jest cały zagracony. Jakby puste pudełka po jedzeniu, śmieci. Mdlący, słodki smród. — Nie przyszła w niedzielę do kościoła.

— Taaa? — Unosi baniak, pije z niego, potem zerka na mnie chytrze. — To wchodź.

Przestępuję próg, a on cofa się w głąb domu. Na początku musiał wyglądać jak lustrzane odbicie tego, w którym mieszkamy z Samem, ale został zdewastowany. W hallu piętrzą się pod sufit porozdzierane kartony po gotowych posiłkach, walają się kawałki psującego się jedzenia. Na górze coś pociekło, po ścianie rozlewa się śmierdzący zaciek.

— Jest na górze, odpoczywa. — Pokazuje schody. — Wejdź do niej.

Wbijam w niego wzrok.

— Myślisz, że nie będzie miała nic przeciwko?

— Na pewno nie.

Gdy tylko stawiam stopę na schodach, Mick rzuca się do drzwi, zamyka je i przekręca klucze w obu zamkach.

— No, dawaj — mówi. — Nie ma się co bać. — Chichocze.

To mi wystarcza. Gwizdek mam na szyi, na sznurku, wsunięty pod blezer. Wyciągam go i dmucham w niego dwa razy, pędząc w górę po dwa stopnie naraz. Mick krzywi się, potem odwraca do mnie, na twarzy ma zmieszanie, powoli przechodzące w złość.

— Sso to ma być?! — krzyczy.

Za jego plecami rozlega się potężny łomot — ktoś wyważa drzwi.

Wchodzę na samą górę i rozglądam się w pośpiechu. Główna sypialnia jest po lewej, tak jak u nas. Pod ścianą leży kupa brudnych ubrań, czuję słodko-mdlący odór zatkanej kanalizacji przytłaczający inne, mniej oczywiste zapachy. Wpadam do sypialni, ręką wędruję do włącznika światła. Słyszę pojękiwanie.

Na dole rozlega się głośny trzask i wrzask nieartykułowanej złości, ale łóżko pochłania mnie za bardzo, żebym zwróciła na to uwagę. Większość mebli w pokoju jest porozwalana, jakby ktoś nimi rzucał albo rąbał je siekierą. Łóżko to wyjątek, choć jest pozbawione pościeli, ma goły materac. Cuchnie odchodami i starym moczem, wokół brzęczą muchy i jest zajęte: leży na nim naga Cass. Ręce ma przywiązane do wezgłowia, nogi do przednich nóg łóżka. Jest cała brudna, na udach ma siniaki, a twarz wygląda tak, jakby Cass regularnie dostawała pięścią. Stamtąd wydobywa się to kwilenie. Chyba złamał jej szczękę.

— Na górę! — krzyczę do drzwi. Odwracam się z powrotem do Cass. — Wyciągniemy cię stąd, skarbie. — Pochylam się, sięgam po scyzoryk, który wzięłam na wszelki wypadek. — Trochę zaboli. — Zaczynam piłować sznur wokół jej ramion.

Jęczy. Kiedy się porusza, zaskorupiały materac potwornie śmierdzi i uświadamiam sobie, że nie jest po prostu chuda, jest na wpół zagłodzona, a na ramionach ma rany, żywoczerwone ślady od sznura.

Słyszę kolejny rumor, dudnienie na dole, a potem gniewny krzyk. Cass kwili, potem jęczy głośniej, gdy spada ostatni sznur; ramiona opadają bezwładnie, znów jęczy. Dłonie ma opuchnięte i posiniaczone, mam złe przeczucia co do nich, ale nie ma czasu do stracenia. Idę w nogi łóżka i zaczynam przecinać sznur wiążący prawą kostkę. Wtedy wrzeszczy i już widzę, co zrobił, żeby mu nie uciekła. Na sznurze jest krew, bo Mick przeciął jej ścięgno Achillesa, stopa dynda bezwładnie, a za każdym razem, gdy się poruszy, Cass usiłuje wrzasnąć, gulgocąc przez złamaną żuchwę.

— Powiedział, że za urodzenie dziecka dostaje się masę punktów! — wrzeszczę z wściekłością.

Ktoś pojawia się w drzwiach. Unoszę wzrok. To Sam. Ma przecięty, krwawiący policzek, jedno oko na wpół zamknięte. To mnie otrzeźwia, opanowuję się.

— Chodź tu — mówię. — Musisz przytrzymać jej nogę…

Kiedy schodzimy na dół, Greg wykręca jakiś nieznany mi numer i woła karetkę. Wszyscy z wyjątkiem Grega i Tammy są w kiepskim stanie. Sam będzie jutro mieć prześliczną śliwę pod okiem, a Fer dostał kopniak w żebra, kiedy we trzech obezwładniali Micka. Położyli go na podłodze werandy. Teraz debatujemy, co z nim zrobić. Właściwie żałuję mojej wcześniejszej stanowczości w kwestii linczu, ale najważniejsze jest teraz zabranie Cass w bezpieczne miejsce. Mick może poczekać, o ile nie zadławi się wymiocinami, leżąc nieprzytomny. To byłoby najłatwiejsze rozwiązanie.

— Jak ona się czuje? — pyta Tammy. — Może ja…

— Nie. — Powstrzymuję ją, stając jej na drodze. — Wierz mi. Musimy ją zawieźć do szpitala. Tego się w domu nie wyleczy.

— Bardzo źle? — dopytuje się Tammy.

— Do szpitala. — Nie chcę, żeby zobaczyła, co Mick zrobił z jej nogami. Nie chcę być odpowiedzialna za jej nocne koszmary.

Karetka przyjeżdża po niecałych pięciu minutach, pudełkowaty, biały samochód ze stylizowanymi czerwonymi półksiężycami. Dwa uprzejme zombiaki w białych mundurach podchodzą do drzwi.

— Tędy — mówię i prowadzę ich na górę.

Choć raz to dobrze, że wszędzie są te zombiaki — nie będą zadawać niewygodnych pytań, jakie cisnęłyby się na usta każdemu, kto ma autonomię poznawczą. Sam zostaje na górze przy Cass, a minutę później zombiaki wracają na dół po składaną platformę na kółkach.

— Kto jest najbliższą rodziną? — pyta jeden z zombiaków, kiedy schodzą po schodach z Cass na noszach.

Fer zaczyna wskazywać na Micka, Tammy wali go w rękę.

— Ja! — mówi. — Pojadę z nią.

— Wniosek przyjęty — mówi zombiak. — Proszę wsiąść z przodu. — Wtaczają Cass na tył samochodu, Tammy wsiada razem z nimi.

Greg przygląda się jej przez moment, potem odwraca się i zerka na Micka.

— A z nim co zrobimy? — pyta.

Fer ma zaciętą minę.

— Nic — rzucam pośpiesznie, zanim Fer otworzy usta i wszystko zepsuje. — Pamiętacie, jak się umawialiśmy? Żadnego linczu. — Urywam. — A co zrobimy jutro, to całkiem inna sprawa.

— Może policja coś pomoże? — pyta po chwili Fer.

— Nie wydaje mi się — odpowiada Sam ze schodów. Trzyma przy oku wilgotny ręcznik. — Raczej nie są zaprogramowani na coś takiego. Jeśli będziemy mieć pecha, zgarną nas za podeptanie kwiatów i wyłamanie drzwi, ale chyba nie można oczekiwać od zombiaka, że będzie umiał sobie poradzić z… czymś takim. — Wpatruje się w leżącego twarzą do ziemi Micka.

— Chodźmy do domu — proponuję. — Może spotkamy się jutro wieczorem i to przegadamy?

— Może być — mówi Greg.

Sam kiwa głową.

Przyglądam się leżącemu Mickowi.

— Ale jeśli spróbuje coś zrobić komuś z nas, to chyba trzeba go będzie zabić.

— Mówisz, jakbyś nie była pewna — rzuca Fer.

— Pewna? — Wytrzeszczam na niego oczy. — Jasna cholera, najchętniej bym poderżnęła mu gardło na miejscu! Tylko że… po niedzieli… — przełykam ślinę — …trochę mi się odechciało. — Dalej wbijam w niego wzrok. — Nieźle mu wpierdzieliliście. Myślisz, że przyjdzie po jeszcze?

Greg kręci głową.

— Mam nadzieję, że spróbuje — mówi, z osobliwym uśmieszkiem na ustach.

Wzdrygam się. Przez chwilę kojarzy mi się z Jen.

— Dobra, idziemy. — Biorę Sama za rękę. — Fer, zawołasz dwie taksówki?

Kiedy docieramy do domu, brudni, zmęczeni i poobijani, jest prawie pierwsza.

— Wchodź — mówię do niego, zatrzymując się na werandzie. — A koszulę wywal do śmieci.

Sam kiwa głową i wchodzi do środka, zostawiając mnie, żebym się rozebrała w chłodnym blasku księżyca. Czuję się odrętwiała i zmęczona, ale także usatysfakcjonowana nocną akcją. Poprawiam się: w zasadzie usatysfakcjonowana. Ściągam spodnie, na wypadek gdyby przyczepiło się do nich jakieś gówno z tego łóżka, i idę za nim do środka.

Sam stoi w wejściu do salonu, z butelką wódki i dwiema szklankami o grubym dnie. Nie zapalił światła, ale zdjął koszulę. Światło księżyca wpadające przez wysokie okna obrysowuje mu nagie ramiona srebrnym konturem.

— Nie chcę, żeby mi się coś śniło — mówi, podając mi butelkę.

— Ja tak samo. — Biorę jedną szklankę, potem przeciskam się obok niego do salonu.

Zdaję sobie sprawę, że jestem zmęczona, lecz także nakręcona ekscytacją, napięciem, niepokojem o jutro i furią za Cass — Czemu wcześniej nie poszłam się z nią zobaczyć? — oraz świeżą nienawiścią wobec Fiorego, Yourdona i tego łotra bez twarzy, który stworzył ten koszmar i każe nam w nim żyć.

— Na co czekasz? — zwalam się na sofę i nadstawiam szklankę. Sam leje do niej bezbarwny płyn. — Chodź.

Siada obok i napełnia swoją szklankę, potem zakręca butelkę.

— Trzeba było cię wcześniej usłuchać — mówi, upijając łyk alkoholu.

— No i? — Unoszę szkło. — Mam nadzieję, że w szpitalu coś poradzą. Bo z nią…

Długie milczenie. Trwa pewnie parę sekund, ale mamy wrażenie, że to godziny.

— Nie wiedziałem.

— Nikt nie wiedział. — Teraz brzmi to jak słaba wymówka, więc biorę kolejny łyk wódki, żeby zająć usta czymś innym.

— R… Reeve. Chciałbym, żebyś wiedziała coś jeszcze. — Patrzę nań ostro. On patrzy na mnie i nagle uświadamiam sobie, że jestem prawie naga. Zresztą on, teraz, gdy pozwalam sobie to zauważyć, też nie jest za bardzo ubrany.

— No, dawaj — mówię, starając się zachować neutralny ton.

— Ja… Uhm… — Odwraca wzrok ze zbolałą miną. Nie wie, jak to wyrazić. — Wczoraj powiedziałem parę rzeczy, których tak naprawdę nie myślę. Przykrych rzeczy. Chciałbym cię przeprosić.

— Nie trzeba — odpowiadam, a serce wali mi boleśnie szybko.

— Trzeba, trzeba. Bo widzisz, ja tak naprawdę nie myślę. Tylko kiedy powiedziałem _ _, mówiłem pra…

— Czekaj. — Podnoszę rękę. — Te słowa. Te, eee… no, niech to szlag. — W głowie mi się kręci. Jest późno, jestem po przejściach, napiłam się wódki, a Sam mówi do mnie coś, czego moje uszy nie chcą słyszeć. — Nie słyszałam, co mówisz, a jestem prawie pewna, że już przedtem to mówiłeś. Wtedy też nie słyszałam.

Robi zdziwioną, potem urażoną minę.

— Rozumiesz? Słyszałam, że mówisz, ale nie rozumiałam. — Zaczynam się denerwować. — To były te same słowa, prawda? Dokładnie te same? Może ja mam coś nie tak z tym…

Sam wstaje, podchodzi do bocznego stolika po tablet, który zbiera tam kurz od jakiegoś czasu.

— Co ty robisz?

Mówi coś do tabletu, potem podtyka mi go pod nos. Na ekranie delikatnie świecą litery: KOCHAM CIĘ.

— Że co?! — wykrzykuję. — Chcesz powiedzieć, że _ _… — I teraz wiem, że wypowiadam te słowa, ale ich nie słyszę. — Cholera. — Kręcę głową. — Sam, to coś ze mną. Sam, strasznie mi przykro. — Wstaję i przytulam go. — Ja też. Coś mam powalone w module językowym. To chciałeś mi powiedzieć? — Odchylam się, żeby widzieć jego twarz. — Tak?

— Tak — przyznaje. Na jego twarzy maluje się niepokój. — Niełatwo mi to powiedzieć. I ja też tego nie słyszę. Myślałem, że ześwirowałem.

— Chyba nie. — Jestem dość blisko, by poczuć w dotyku jego krocze. — To się mówi, tylko kiedy myślisz o kimś poważnie.

Potakuje.

— A może jesteś mi na tyle bliski, że mogę ci powiedzieć, że cieszy mnie to, że jestem szczęśliwa i… i… — Przerywam. Czuję, że powinnam wiedzieć, co oznacza ta cudaczna niezdolność do zrozumienia tych dwóch miłych słów, ale nie potrafię sobie tego przypomnieć. — Musimy się stąd wydostać.

Kiwa głową.

— Naprawdę jest mi tu źle — mówi żałosnym tonem, gestem ręki obejmując wszystko, co ma na zewnątrz swojego ciała. — Ja… powinni to wtedy wyłapać. Nie czuję się dobrze, kiedy jestem taki wielki, powolny i niezmienny. No wiesz, na chwilę da się to poprawić, ale po prostu nie lubię tego, łatwiej byłoby po prostu dać mi inne ciało. Tylko że oni nawet nie pozwolili mi…

Czuję ukłucie złości, nie na Sama, lecz na Fiorego i resztę kretynów.

— Masz dysforię dużego ciała, tak?

Kiwa głową.

— No jasne. — Kay spędziła całe życie pod postacią obcego, prawda? I ciągle zmieniała ciała, jakby nie mogła znaleźć kształtu, w którym będzie jej wygodnie. To na pewno dałoby się naprawić terapią, ale ten ustrój nie służy rozwiązywaniu problemów ludzi.

— Sam. — Całuję go w policzek. — Musimy stąd uciec. Gdzie ten twój tablet?

— Tu.

— Muszę ci coś pokazać. — Puszczam go, przynoszę tablet, chcąc pokazać mu w konstytucji ustroju milion sposobów na uczynienie z nas ofiar tyranii biologicznego determinizmu. — Zobacz… — Przewijam pośpiesznie. — O, a tego wcześniej nie widziałam!

— A co to? — Zagląda mi przez ramię.

— Ujawnili punktację behawioralną. W zależności od płci. Hm. — Wytrzeszczam oczy. — Seks z partnerem daje pięć punktów za pierwszy raz, a po jakimś czasie spada do jednego punktu. Innymi słowy, malejąco. „Cudzołóstwo”, to brzydkie słowo, daje minus sto. I parę jeszcze niezdrowych rzeczy. Zajście w ciążę, pięćdziesiąt, urodzenie dziecka, kolejne pięćdziesiąt. A co to aborcja? Cokolwiek to jest, walą w to tak samo, jak w cudzołóstwo, przez które Esther i Phil… a, mniejsza. Za jakieś nieprawdopodobne rzeczy są jeszcze wyższe kary. Ale gwałtu nie ma. Za morderstwo traci się ledwo siedemdziesiąt. To się nie trzyma kupy! To absurd! Albo próbują wychować sobie ustrój psychotyków, albo to społeczeństwo, na którym wzorowali swoje punkty, było zdrowo walnięte.

— Albo jedno i drugie. — Sam ziewa. — Późno już. Trzeba iść spać. Przegadamy to jutro, dobra? Z resztą ludzi.

— Dobrze. — Odkładam tablet, nie wspominając, że mam na jutro inne plany, bo Fiore znowu przyjdzie do biblioteki. — Jutro zapowiada się bardzo interesująco.

Загрузка...