3. Nuklearność

Robienie backupu jest bardzo proste, ciężko natomiast poradzić sobie z jego następstwami.

Trzeba znaleźć bramkę A z możliwością robienia backupu (co oznacza po prostu, że kabina musi być na tyle duża, żeby zmieścił się w niej człowiek, i nie może to być bramka do specjalnych zastosowań, na przykład wojskowa). Jest w każdym mieszkaniu w kompleksie rehabilitacyjnym, korzysta się z niej do robienia kopii mebli i przygotowywania kolacji, a także do rozbioru ludzi do poziomu atomowego, robienia im mapowania i składania z powrotem. Żeby zrobić sobie kopię zapasową, po prostu siada się w tym czymś i mówi netlinkowi, że ma cię zbackupować. Trwa to czas jakiś (to nie magia tuneli czasoprzestrzennych, lecz siłowa rozbiórka w nanoskali), ale nie poczujesz tego potencjalnie nieprzyjemnego wrażenia, że toniesz w niebieskiej mazi, która cię zżera, digitalizuje i składa na nowo, gdyż netlink wyłączy cię, gdy tylko zacznie przepisywać twój wektor stanu do bufora bramki.

Właśnie ta luka czasowa mnie niepokoi. Nie podoba mi się, że przez jakiś czas będę wyłączony, kiedy pewna nieznana siła usiłuje ukraść mi tożsamość. Z drugiej strony, zrezygnowanie z backupu przy takich podejrzeniach byłoby lekkomyślnością. Skoro udało się im mnie dopaść, chciałbym, żeby moja następna kopia wiedziała, o co chodzi. (I pamiętała o Kay). Pauza jest jednak nie do ominięcia, podejmuję zatem pewne środki ostrożności. Zanim wejdę do kabinki, każę asemblerowi wyprodukować parę niewinnych rzeczy, z których można zrobić bardzo nieprzyjemną minę-pułapkę. Instaluję ją, biorę głęboki wdech i przez prawie minutę stoję bez ruchu, patrząc w otwarte drzwi bramki. Rozumiecie, żeby po prostu uspokoić nerwy.

Wchodzę do środka.

— Zrób mi backup — mówię.

Kabina wypączkowuje siedzenie, siadam, drzwi uszczelniają się i zapalają sygnał ZAJĘTE. Zdążam tylko zobaczyć mlecznobłękitną ciecz wpadającą wirem przez szczeliny na poziomie podłogi, po chwili wszystko szarzeje i czuję się niezwykle zmęczony.

A teraz a propos następstw. Po chwili nieświadomości powinieneś obudzić się oszołomiony i trochę wilgotny. Drzwi się otworzyły, idziesz pod prysznic zmyć z siebie pozostałości wydzielonego przez bramkę żelu. Straciłeś może z tysiąc sekund, podczas których błona wysadzana jakimś tysiącem bilionów automatycznych głowic dezasemblacyjnych wielkości większych białek przeżuła cię nanometr za nanometrem, sprowadzając cię do molekularnego surowca, zapisując twój wewnętrzny wektor stanu, a jednocześnie montując w tle procesu skanowania świeżą kopię. Nie zauważasz jednak tego, bo przez cały czas jesteś w stanie śmierci mózgowej i kiedy drzwi bramki A się otwierają, możesz kontynuować życie od momentu sprzed backupu. Oczywiście czujesz się trochę niewyraźnie, ale jesteś sobą. A twoje ciało jest…

Inne.

Próbuję wstać za szybko i uginają się pode mną kolana. Kręci mi się w głowie, padam na ścianę kabiny, ale, uderzając w nią, zdaję sobie sprawę, że jestem za niski. Na tym etapie wciąż tylko czuję, a nie myślę. Kolejna sprawa: znów siadam, a kabinka jest nieprzyjemnie wąska, bo jestem za szeroki w biodrach, a tułów mam za krótki. To nie wszystko. Ręce są dziwne: ludzkie, ale po prostu inne. Unoszę rękę, kładę ją na kolanach, uda wydają mi się zbyt grube, lecz jest coś jeszcze. Oj, uświadamiam sobie, wsuwając dłoń między nogi. Nie jestem facetem. Jestem kobietą. Unoszę drugą rękę, macam pierś. Kobieta, ortohumanoidalna.

To jeszcze nic takiego. Bywałem już kobietą orto; nie za bardzo wiem kiedy i jak długo, zresztą to nie jest mój ulubiony plan ciała, jakiś czas jednak przeżyję. Dopiero oczywisty wniosek sprawia, że zrywam się na nogi z przerażeniem, ciemnieje mi przed oczyma i niemal padam znów. Ktoś zmanipulował mi backup! A potem spóźniona myśl: To ja jestem backupem. Gdzieś właśnie umarła pierwsza kopia mnie.

— Cholera — mówię, opierając się o mleczne drzwi kabinki. Głos mam obcy, wyższy o oktawę i cieplejszy. — Ciężka cholera.

Nie mogę siedzieć tu bez końca, ale na pewno po otwarciu drzwi nie zobaczę nic dobrego. Opanowując rosnące przerażenie, naciskam zamek. I mniej więcej wtedy zdaję sobie sprawę, że nic na sobie nie mam. To żadna niespodzianka — moja kurtka-rozmaitość była zrobiona z bramek T, one zaliczają się do rzeczy, których bramka A nie potrafi wyprodukować — jednak legginsy też znikły, a były ze zwykłego materiału. Ktoś mnie zhackował ładnie i dokładnie, uświadamiam sobie z narastającym lękiem. Drzwi się odsuwają, wpuszczając powiew powietrza, chłodny na wilgotnej skórze. Mrugam i rozglądam się. Całkiem jak moje mieszkanie, tyko na niskim stoliku obok krzesła leży czysty biały tablet, nie ma pułapki, a w ścianie z powrotem są drzwi. Przyglądając się uważniej, widzę, że mają inny kolor, a krzesło też nie jest takie, jak to, które z rana wyciągnąłem sobie z bramki.

Patrzę na tablet. U góry miga czerwony napis: PRZECZYTAJ TO TERAZ.

— Później. — Zerkam na drzwi, wzdrygam się i idę do łazienki. Ten, kto mnie dopadł, wyraźnie się nie śpieszy, więc ja też nie będę; zbiorę myśli, zanim stawię im czoła.

Łazienki w pokojach rekonwalescentów są nieodróżnialne — białe, ceramiczne jajo z dyszami wodnymi, powietrznymi, bezkierunkowym, śledzącym twoje ruchy oświetleniem, odpływami i składanymi, chowanymi w ścianach urządzeniami. Ustawiam prysznic na gorący i silny strumień. Stoję pod nim, dygocąc ze strachu, aż skóra robi mi się czerwona i czysta.

Ktoś mnie zhackował i nie da się z tym nic zrobić, mogę tylko skakać przez przeszkody, które dla mnie przygotował, i liczyć, że na końcu przyzwoicie mnie zabije albo wypuści. Opór, jak to mówią, jest bezcelowy. Skoro złamali mój backup tak dogłębnie, że mogli wcisnąć mi nowy plan ciała, to mogą zrobić ze mną co zechcą. Namieszać mi w głowie, wygenerować mnie w wielu kopiach, dobrać się do moich prywatnych kluczy, a nawet zrobić ze mnie ciało-zombiaka i kazać mu robić co zechcą — a wszystkim tym obciążą potem mnie. Skoro potrafią obudzić mnie w bramce A w innym pokoju, położyli łapę na moim wektorze stanu. Mogę tysiąc razy uciec, sto razy zostać zamęczony na śmierć i dalej będę się budzić w tej budce, więzień po raz kolejny.

Kradzież tożsamości to paskudne przestępstwo.

Przed opuszczeniem łazienki przyglądam się uważnie mojemu nowemu ciału. W końcu widzę je pierwszy raz i mam przykre przeczucie, że powie mi coś o oczekiwaniach moich porywaczy.

Okazuje się, że mam cechy ortohumanoidalnej kobiety, ale nie nachalne. Jestem jakieś piętnaście centymetrów niższa niż przedtem, symetryczna osiowo, mam niezłą cerę i włosy. Ciało wygląda całkiem dobrze, nie narzucili mi przesadnych seksualnych atrybutów — lalą nie jestem. Mam szerokie biodra, wąską talię, piersi większe, niżbym sobie wybrał, wysokie kości policzkowe i pełne usta, skórę bledszą, niż sam bym chciał. Nowe czoło jest gładkie i wysokie, ponad niebieskimi oczyma w stylu zachodnim, bez zmarszczek nakątnych — dziwnie okrągłymi i wytrzeszczonymi, niemal mangowymi — i mam kasztanowe włosy, oblepiające mi teraz ramiona. Ramiona? Aż takie długie. Czemu mam długie włosy? Paznokcie na rękach i nogach są krótkie. To się nie trzyma kupy. Wyciągam ręce nad głowę i czuję nieprzyjemny szok. Jestem słaba — górna część ciała prawie nie ma mięśni. Pewnie nie utrzymałabym miecza w wyciągniętej ręce przez pół kilosekundy.

Zatem, reasumując: jestem niska, słaba i nieuzbrojona, za to ładna, jeśli wasze poczucie estetyki opiera się na staromodnych planach ciała.

— Co za ulga — warczę do odbicia w lustrze. Potem wracam do sypialni, siadam i patrzę na tablet.

— PRZECZYTAJ TO — mówi.

— No to dawaj — odpowiadam i słowa układają się w nowe kształty.

Szanowny uczestniku!

„Dziękujemy, że zgodziłeś się uczestniczyć w eksperymentalnym ustroju Yourdona-Fiorego-Hanty. (Jeśli nie pamiętasz, że wyrażałeś zgodę, dotknij TUTAJ, aby przeczytać oświadczenie, jakie podpisałeś po swoim ostatnim backupie). Liczymy, że będziesz zadowolony z pobytu w naszym ustroju. Przygotowaliśmy dla Ciebie wykład wprowadzający doktora Fiorego. Kolejna prezentacja nastąpi za 1294 sekundy. Aby zachować właściwą atmosferę, prosimy o przyjście w przygotowanym kostiumie z epoki (patrz pudełko pod krzesłem).

Po wykładzie przewidziana jest powitalna impreza z serem i winem, która ma być okazją do zapoznania się z innymi aktualnie wchodzącymi uczestnikami”.

Mrugam. Potem czytam tablet jeszcze raz, szukając w popłochu dwuznaczności. Nie podpisałem tego. A może? Wygląda na to, że tak — albo zostałem zhackowany, ale bardziej prawdopodobne, że faktycznie to podpisałem. Naciskam łącze, i proszę: czarno i czerwono na białym, a szesnastocyfrowa liczba działa, kiedy weryfikuję ją na netlinku odciskiem palca. Podpisałem umowę, która mówi, że zobowiązałem się żyć w Ustroju YFH pod przybraną tożsamością, imieniem Reeve, przez następne… sto megasekund? Trzy lata? A podczas pobytu moje prawa obywatelskie będą ograniczone na mocy dwustronnej umowy — nie zrzekam się podstawowych praw istoty rozumnej, nie wolno im mnie torturować ani prać mi mózgu — i nie mogę być zwolniony z tego zobowiązania bez zgody zarządzających eksperymentem.

Zauważam, że zaczynam się hiperwentylować, kiedy oscyluję między uginającą kolana ulgą, że nie padłem ofiarą kradzieży tożsamości, i przerażeniem skalą tego, na co się zgodziłem. Mają prawo eksmitować mnie według własnego uznania (O, to nie ma sprawy, kiedy będę chciał wyjść, po prostu muszę ich wkurzyć), wolno im decydować, w jakim ciele mam mieszkać! Wygląda to potwornie, a wśród drakońskich zapisów dostrzegam również, że pozwoliłem im monitorować wszystkie swoje czynności. Permanentna inwigilacja. Właśnie zameldowałem się w hotelu z motywem przewodnim „Panoptikon z ciemnego wieku”. Co mi odbiło, że… o. W zapisach drobnym drukiem jest aneks pod tytułem „Dodatki wyrównawcze”.

Oho.

Po pierwsze, Scholastium przejmuje wszelką odpowiedzialność eksperymentatorów i wszelkie roszczenia z tego tytułu. Zatem, jeśli naruszą ograniczone prawa, jakie mi przyznali, mogę ich pozwać, a Scholastium ma kieszenie bez dna. Po drugie, wynagrodzenie jest bardzo satysfakcjonujące. Po szybkim przeliczeniu wychodzi mi, że to, co zapłacą mi za trzy ziemskie lata w klatce na szczury, pozwoli mi po wyjściu na komfortowe życie co najmniej trzykrotnie dłużej.

Powoli się uspokajam. Nie zhackowali mnie; sam to sobie zrobiłem, z własnej woli, a sytuacja ma też pewne jaśniejsze strony. Moje drugie ja nie całkiem postradało zmysły. Przychodzi mi do głowy, że złym ludziom, kimkolwiek są, bardzo trudno będzie mnie dopaść w środku eksperymentalnego ustroju, do którego można wejść tylko przez jedną bramkę T, pilnowaną przez firewall i oddziały szturmowe Scholastium.

Mam za zadanie trzymać się roli osadzonej w historycznym okresie, w którym będę żyć na niby, nosząc ciało, które mnie nie przypomina, korzystając z pseudonimu i tożsamości o fałszywej historii oraz nie rozmawiając o świecie zewnętrznym z innymi badanymi. To oznacza, że zamachowiec, który tu za mną wejdzie, ma na starcie potężny handicap: nie wie, jak wyglądam, nie wolno mu o to pytać i nie może zabrać ze sobą żadnej broni. Przy odrobinie szczęścia, moje ja, które tu nie siedzi, w ciągu stu mega zdąży załatwić tę sprawę, tak że kiedy wyjdę i scalimy nasze delty, pójdę do domu wolny oraz bogaty. A jeśli mu się nie uda, no cóż, pogadam, może pozwolą mi zachować po wyjściu tę przybraną tożsamość…

Wyciągam karton z ubraniami spod łóżka i marszczę nos. Nie pachną brzydko ani nic takiego, ale są trochę dziwne — tablet powiedział, że zgodne z realiami epoki. Jest tu dziwaczna prosta czarna tunika do kolan, odsłaniająca ramiona, oraz czarna marynarka. W charakterze butów mam parę błyszczących czarnych czółenek, sugerujących strefę silnej grawitacji, ale z dziwacznymi, spiczastymi czubkami i obcasami zwężającymi się do trzy-, czterocentymetrowego szpica. Bielizna jest w miarę prosta, ale trochę trwa nim pojmuję, że błoniaste szare rurki mam nałożyć na nogi, które, jak zauważam, są pozbawione włosów — nie mam ich zresztą nigdzie poza głową. Tak więc ciało mam orto, lecz nie całkiem niecywilizowane. Kręcę głową.

Najdziwniejsze ze wszystkiego jest to, że wszystkie tkaniny są głupie — zbyt głupie, żeby odpychać brud albo zjadać naskórne bakterie, nie wspominając już o aktualizacji stylu czy udziale w rozmowie. I cały ten kostium nie ma ani jednej kieszeni, nawet dyskretnej bramki T wszytej w podszewkę marynarki. Kiedy je wynaleźli? — zastanawiam się. Muszę potem poszukać jakiegoś ubrania, które ma trochę mózgu. Wkładam to wszystko i oglądam się w łazienkowym lustrze. Problem będzie z włosami. Szukam wszędzie, ale znajduję tylko elastyczną gumkę, żeby je związać. Na razie musi wystarczyć, dopóki nie przystrzygę ich na sensowną długość.

Po tym wszystkim nie pozostaje mi nic innego, jak pójść na ten wykład wprowadzający oraz „imprezę powitalną z serem i winem”. Biorę więc tablet, otwieram drzwi i idę.


* * *

Po drugiej stronie drzwi znajduje się długi i wąski pokój. Wyszłam właśnie z jednych spośród dwanaściorga drzwi na trzech spośród jego ścian, pomalowanych na bezpłciową biel. Podłoga jest wyłożona czarnymi i białymi kwadratami marmuru. Czwartą ze ścian, naprzeciwko moich drzwi, pokrywa coś, w czym po chwili rozpoznaję arkusze drewna — prawdziwe martwe drzewa, zabite i pocięte na deski — z dwojgiem otwartych i podpartych po obu stronach drzwi. Domyślam się, że tam odbędzie się wykład, choć nie rozumiem, dlaczego nie mogą zrobić go w sieci. Podchodzę do najbliższych otwartych drzwi, zirytowana, że moje buty paskudnie stukają przy każdym kroku.

W środku dużego pomieszczenia jest już siedem czy osiem osób oraz kilka rzędów na oko niewygodnych krzeseł ustawionych frontem do podium umieszczonego na tle pomalowanej na biało ściany. Jest wśród nas — muszę przyzwyczajać się do faktu, że zgłosiłam się na ochotnika, choć zupełnie się tak teraz nie czuję — mniej więcej po równo mężczyzn i kobiet, i wszyscy noszą kostiumy z epoki. Wygląda na to, że rządzi nimi zawiły zestaw reguł, mówiących, komu wolno nosić jaki strój, a do tego wszyscy mamy na sobie zadziwiającą masę szmat, zważywszy, że jesteśmy w habitacie o kontrolowanej atmosferze. Ci, którzy są kobietami, dostali jednoczęściowe sukienki albo sięgające do kolana spódnice w połączeniu z bluzkami zakrywającymi górną część tułowia. Mężczyźni noszą pasujące kolorystycznie zestawy spodni i marynarek, a pod spodem koszule, mające przy szyi jakieś niewygodne z wyglądu połączenie kołnierzyka i szarfy. Większość ubrań jest albo czarno-biała, albo szaro-biała i niesamowicie bezbarwna.

Poza historycznymi strojami jest jeszcze parę anomalii — żaden z mężczyzn nie ma długich włosów, a żadna kobieta krótkich, o ile widzę. Kiedy wchodzę, odwraca się parę głów, ale nie czuję się nie na miejscu, nawet z moimi związanymi w kucyk długimi włosami. Po prostu kolejna anonimowa postać w historycznym przebraniu.

— Czy to tutaj ma być wykład? — pytam najbliższej osoby, wysokiego mężczyzny, pewnie nie wyższego niż ja przedtem, lecz teraz patrzę nań z dołu. Ma czarne włosy i elegancko przycięty zarost na twarzy.

— Chyba tak — odpowiada wolno, wzruszając ramionami, po czym robi niepewną minę. Nic dziwnego, jego strój wygląda, jakby powoli go dusił. — Dopiero weszłaś? Po ostatnim backupie znalazłem w pokoju tablet do przeczytania…

— Tak, ja też — mówię. Ściskam tablet pod pachą i uśmiecham się do niego, zadzierając głowę. Potrafię rozpoznać nerwową paplaninę, a Duży czuje się dokładnie tak nieswojo, jak ja. — Pamiętasz, że podpisałeś albo zrobiłeś to po ostatnim backupie?

— Czyli nie tylko ja? — Na jego twarzy maluje się ulga. — Byłem na rehabilitacji — mówi pośpiesznie. — Wychodziłem właśnie z tego początkowego szaleństwa. I obudziłem się tutaj…

— No, zresztą. — Kiwam głową, tracąc zainteresowanie. — Ja też. Kiedy się zaczyna?

W białej ścianie z tyłu otwierają się drzwi, których wcześniej nie zauważyłam, wchodzi pulchny mężczyzna, orto. Ma na sobie długi biały płaszcz pozapinany z przodu na archaiczne guziki, a idąc, kołysze się na boki, jak spasiony, zadowolony z siebie płaz. Czarne włosy opadają rzadkimi, tłustymi z wyglądu pasmami po obu stronach twarzy, dłuższe niż u wszystkich innych mężczyzn tutaj. Podchodzi do podium i obrzydliwie chrząka, żeby zwrócić na siebie uwagę.

— Witam wszystkich. Cieszę się, że zgodziliście się przyjść na moją małą wprowadzającą pogadankę. Chciałbym przeprosić, że kazaliśmy wam przyjść osobiście, nasz projekt badawczy jest jednak prowadzony w warunkach rygorystycznej spójności, uznaliśmy więc, że nie powinniśmy wykraczać poza parametry funkcjonalne symulowanego społeczeństwa. Oni zorganizowaliby to właśnie tak, jako osobiste spotkanie, więc… czy moglibyście usiąść?

Chwilę trwa zajmowanie przez wszystkich miejsc. Ląduję w pierwszym rzędzie, między Dużym i kobietą o bladej, piegowatej cerze i rudych włosach, całkiem jak Linn, ale ubraną w kremową bluzkę, ciemnoszary żakiet i spódnicę. Nie rozumiem tego stylu — jest niezrównoważony w pionie i szczerze mówiąc, trochę dziwaczny. Nie różni się jednak za bardzo od tego, co mi dali do włożenia, więc pewnie jest zgodny z realiami epoki. To nasze poczucie estetyki tak bardzo się zmieniło? — zachodzę w głowę.

— Jestem doktor major Fiore — zaczyna facet na podium. — Razem z profesorem pułkownikiem Yourdonem opracowałem protokół tego eksperymentu. Przyszedłem tutaj, aby wyjaśnić wam, co próbujemy osiągnąć, chociaż — liczę tu na zrozumienie — przemilczę kwestie, które mogą wpłynąć na wasze zachowanie w doświadczalnym ustroju. — Uśmiecha się, jakby właśnie rzucił żart. — Pierwsze ciemne wieki. — Kiedy ma powiedzieć coś, co wydaje mu się znaczące, nadyma pierś i bierze głęboki wdech. — Pierwsze ciemne wieki trwały około trzech gigasekund, dla porównania, wojny cenzorskie zajęły siedem. Ale, dla perspektywy, one zajęły niemal połowę Akceleracji, tak zwany późny wiek dwudziesty i wczesny dwudziesty pierwszy według historycznej chronologii. Badając zapisy od ery przedtechnologicznej aż po pierwszy ciemny wiek, stwierdzamy, że patrzymy na ludzi żyjących jak wspomagane techniką małpy — bardzo inteligentne naczelne posiadające skomplikowane mechaniczne narzędzia, ale w zasadzie niezmienione od czasu wykształcenia się gatunku. A potem, gdy patrzymy na ludzi po pierwszym ciemnym wieku, widzimy istoty bardzo podobne do nas, żyjących w erze nowożytnej, erze „maszyn emocjonalnych”, jak to ujął pewien ciemnowieczny szaman. Mamy lukę w zapisach historycznych, nagły przeskok z węglowego atramentu na zmacerowanej pulpie drzewnej do diamentów pamięciowych czytelnych dla wczesnej, acz rozpoznawalnej wersji naszego protokołu intencjonalności.

Duży mruczy coś pod nosem. Nie od razu to rozszyfrowuję: „Co za nadęty bufon”. Powstrzymuję parsknięcie śmiechem, bo sytuacja wcale nie jest do śmiechu. Ten nadęty bufon przez następną dziesiątą gigasekundy trzyma w rękach moją przyszłość. Chciałabym usłyszeć, co jeszcze ma do powiedzenia.

— Wiemy, dlaczego doszło do tego ciemnego wieku — ciągnie Fiore. — Nasi przodkowie pozwolili swojej architekturze przechowywania i przetwarzania danych rozmnażać się w niekontrolowany sposób, mieli też skłonność do wyrzucania starych technologii, zamiast je wirtualizować. Dla korzyści handlowych niektóre ich największe organizacje umyślnie tworzyły niekompatybilne formaty danych i zamykały w nich ogromne ilości cennych materiałów, tak że kiedy nowe architektury wyparły stare, pewne dane stały się niedostępne. Szczególnie wpłynęło to na zapisy dotyczące życia osobistego i domowego z drugiej połowy ciemnego wieku. Mamy dużo informacji na filmach, robionych przez amatorów i zapaleńców z początków tego wieku. Korzystali z tak zwanej „kamery filmowej”, zapisującej obrazy na nośniku fotochemicznym. Można było je zdekodować ludzkim okiem. W jednej trzeciej ciemnego wieku przeszli jednak na zapis na taśmie magnetycznej, która szybko się rozkłada, a potem na zapis cyfrowy, z którym jest jeszcze gorzej, gdyż z niewiadomego powodu wszystko szyfrowali. To samo stało się z zapisami dźwiękowymi oraz tekstami. Dlatego, paradoksalnie, wiemy o wiele więcej o ich kulturze z początku wieku ciemnego, w starej rachubie — około roku 1950, niż z końca — około roku 2040.

Fiore przerywa. Parę osób za mną zaczęło cicho rozmawiać. Wygląda na lekko zirytowanego, że ludzie nie spijają mu słów z ust. Ja natomiast jestem zafascynowana — ale ja także byłam historykiem, choć specjalizowałam się w całkiem innej działce.

— Da mi pani dokończyć? — pyta ostro Fiore, wbijając wzrok w kobietę w rzędzie za mną.

— Tylko jeśli powie pan, co to ma z nami wspólnego — odpowiada tamta bezczelnie.

— Ja zaraz… — Fiore urywa. Znów robi głęboki wdech i cofa ramiona. — Wy będziecie żyć w ciemnym wieku, w symulowanej kulturze euroamerykańskiej podobnej do istniejącej w latach 1950-2040. Usiłuję wam powiedzieć, że to najlepsza rekonstrukcja tego środowiska, na jaką stać nas na podstawie dostępnych źródeł. To eksperyment socjologiczny i psychologiczny w pełnym zanurzeniu, oznacza to, że będziemy obserwować wasze wzajemne interakcje. Będziecie otrzymywać punkty za trzymanie się roli, to znaczy przestrzeganie podstawowych społecznych reguł, oraz tracić punkty za wychodzenie z roli.

Prostuję się.

— Wasz indywidualny wynik wpływa na całą grupę — kontynuuje Fiore — to znaczy, na wszystkich. Wasza kohorta, czyli cała dziesiątka, jedna z dwudziestu grup, które przez pięć mega wprowadzimy do tego segmentu ustroju, będzie spotykać się raz w tygodniu, w niedziele, w dzielnicowym ośrodku zwanym Kościołem Nazareńskim, i omawiać, czego się nauczyliście. Aby symulacja lepiej funkcjonowała, jest w niej dużo postaci niezależnych, zombiaków sterowanych przez Mistrza Gry i w znacznym procencie będziecie kontaktować się z nimi, a nie z innymi badanymi. Całe środowisko mieści się w szeregu segmentów mieszkalnych, które są połączone bramkami tak, aby powstało wrażenie ciągłości geograficznej, jak na powierzchni tradycyjnej planety. — Uspokaja się trochę. — Są pytania?

— Jakie są podstawowe reguły? — pyta śniadoskóry mężczyzna w jasnym garniturze z drugiego rzędu. Wygląda na zdezorientowanego.

— Dowie się pan. W dużej mierze są narzucone przez środowiskowe ograniczenia. Jeśli trzeba będzie coś wam powiedzieć, przekażemy to netlinkiem albo przez któregoś zombiaka. — Teraz wydaje się jeszcze bardziej zadowolony z siebie.

— A co my mamy tu robić? — pyta ruda obok mnie. Brzmi trochę niespokojnie. — To znaczy, poza „przestrzeganiem reguł”. Sto mega to sporo czasu, nie?

— Przestrzegać reguł. — Fiore się uśmiecha. — Społeczeństwo, w którym będziecie żyć, było bardzo sformalizowane i zrytualizowane. Wielką wagę przywiązywano do relacji osobniczych oraz statusu, często wyznaczanych przez genetyczny przypadek. Podstawową jednostką tego społeczeństwa jest tak zwana rodzina nuklearna. To heteromorficzna struktura oparta na kobiecie i mężczyźnie, którzy mieszkają blisko siebie. Zwykle jedno z nich zajmuje się lekko zrytualizowaną pracą, żeby pozyskać środki pieniężne, a drugie — sprawami społecznymi, pracami domowymi oraz wychowywaniem dzieci. Powinniście się do tego dostosować, chociaż wychowywanie dzieci jest oczywiście opcjonalne. Interesuje nas badanie stabilności takich relacji. W waszych tabletach znajdziecie kopie paru książek, które przetrwały z czasu ciemnych wieków.

— No dobra, czyli tworzymy te, no, rodziny nuklearne! — woła kobieta z tyłu. — Co jeszcze musimy wiedzieć?

Fiore wzrusza ramionami.

— Już nic. No, może… że w tym świecie medycyna ma ciemnowieczne ograniczenia. Możecie się zabić w wypadku. Albo, co gorsza, doznać obrażeń. Podczas eksperymentu nie będziecie mieć dostępu do asemblerów. Raczej nie powinniście też próbować modyfikować swoich ciał, gdyż istniejące techniki są naprawdę bardzo prymitywne. Od teraz nie będziecie mieć także dostępu do swoich netlinków.

Próbuję sprawdzić, ale nic nie reaguje. Przez jedną paniczną chwilę zastanawiam się, czy nie ogłuchłam, potem uświadamiam sobie: Prawdę mówi! Tu nie ma sieci.

— Netlinki będą wam przekazywać punktację społeczną i nic poza tym. Istnieje wprawdzie prymitywna sieć komunikacyjna oparta na przewodowych terminalach, ale nie planujemy, abyście z niej korzystali. W sali obok urządziliśmy bufet. Proponuję, żebyście zapoznali się ze sobą, potem wybrali sobie partnera i weszli tam. — Wskazuje drzwi po drugiej stronie białej ściany. — Traficie do waszego głównego miejsca pobytu na inicjację. Pamiętajcie, żeby zabrać tablety, by móc przeczytać wprowadzenie do społeczeństwa ciemnego wieku. — Rozgląda się szybko po sali. — Skoro nie ma więcej pytań, idę.

Z tyłu podnosi się ręka czy dwie, ale zanim ktokolwiek się odezwie, Fiore odwraca się i znika w drzwiach, przez które wszedł. Patrzę na Rudą.

— To by było tyle wykładu — mówi. — I co teraz?

Oglądam się na Dużego.

— A ty, jak myślisz?

Wstaje.

— Chyba powinniśmy zrobić, jak mówił, i coś zjeść — odpowiada powoli. — I pogadać. Jestem Sam. A ty?

— Jestem R… Reeve — mówię, zacinając się na imieniu, które narzucił mi tablet. — A ty…? — Zerkam na Rudą.

— Możecie mówić mi Alice. — Wstaje. — No dobra. To chodźmy, zobaczymy, kto jeszcze tu jest, i się poznamy.


* * *

W drugiej sali stoją dwa długie stoły zastawione talerzami zimnych przekąsek, owoców i „sera” — mocno pachnącej skrzepłej substancji ze sfermentowanego czegoś, czego nie rozpoznaję — i kieliszkami wina. Jest nas dziesięcioro, pięciu mężczyzn i pięć kobiet. Rozdzielamy się na luźne grupki po dwóch stronach pomieszczenia. Oprócz rudej Alice jest Angel (ciemna skóra, kręcone włosy), Jen (pucołowata twarz, włosy jasnoblond i jeszcze bardziej zaokrąglona niż ja) oraz Cass (proste czarne włosy, cera koloru kawy, poważne oczy). Wszystkie czujemy się trochę nieswojo, ruchy mamy nerwowe i urywane, wiercimy się w nowych ciałach i paskudnych ubraniach. Mężczyźni to Sam (którego już poznałam), Chris (śniadoskóry z drugiego rzędu), El, Fer i Mick. Usiłuję odróżnić ich po kolorze garniturów i tych szarf pod szyją, ale ciężko mi to idzie, a krótkie włosy przydają im wszystkim mechanicznego, niemal owadziego podobieństwa. To musiała być bardzo konformistyczna epoka, myślę sobie.

— No dobra. — Alice popatruje na naszą małą grupkę i się uśmiecha, potem bierze z talerza z pulpy drzewnej kosteczkę „sera” i przeżuwa ją z namysłem. — Co robimy?

Angel wyciąga tablet z małej torby, którą ma przewieszoną przez ramię. Jeśli u mnie w pokoju było coś takiego, nie zauważyłam — w myślach daję sobie kopa, że nie pomyślałam ani nie zaimprowizowałam czegoś takiego.

— Tu jest lista lektur — mówi, starannie stukając w kolejne pozycje. Zaglądam jej przez ramię, ikonki zwojów rozwijają się w obrazy stron starożytnych manuskryptów. — O, i znowu to dziwne słowo. „Żona”. Co to „żona”?

— Ja chyba wiem — mówi Cass. — To coś z tą, hm, „rodziną”. Kiedy jest tylko dwóch uczestników i są morfologicznie związani, ten żeński to „żona”, a męski „mąż”. To pociąga za sobą jakieś stosunki seksualne, jeśli jest tak, jak u lodowych ghuli.

— Nie wolno gadać o świecie zewnętrznym — mówi zaniepokojona Jen.

— Ale wtedy nie będziemy mieli punktu odniesienia dla wszystkiego, co próbujemy tu zrozumieć, żeby mieszkać w tym świecie, nie? — mówię, powstrzymując się od gapienia się na Cass.

Czy to ty, Kay? To może być zbieg okoliczności, że wie coś o lodowych ghulach — jakieś dwie gigasekundy temu, kiedy ich odkryto, był wielki szał na ich punkcie. Możliwe też, że wrogowie zauważyli Kay i wysłali za mną łowcę głów, uzbrojonego na przynętę we wszystko, co dało się wyciągnąć z jej głowy…

— Ciekawe, skąd oni wzięli te książki — mówię. — Mają tylko daty wydania i przybliżone nakłady, więc wiadomo, że były popularne. Ale czy dokładnie opisują system społeczny — to zupełnie inna sprawa.

— A kogo to obchodzi? — obcesowo wtrąca Jen. Bierze kieliszek i chlapie do niego słomkowego koloru winem ze szklanego dzbanka. — Wezmę sobie jakiegoś „męża”, a szczegóły później. — Szczerzy zęby i opróżnia kieliszek.

— Jaki mamy dzień? — Cass marszczy brwi, walcząc z prymitywnym interfejsem tabletu. Uświadamiam sobie, że to nasz odpowiednik instrukcji obsługi. — O — mówi. — Mamy piąty dzień tygodnia. Mówili na to „czwartek”. Tydzień ma siedem dni, mamy się spotykać w pierwszy dzień, czyli za około dwieście pięćdziesiąt kilo, nie, trzy dni, od teraz.

— I co z tego? — Jen dolewa sobie wina.

Cass się zastanawia.

— Jeśli mamy odgrywać rodziny, pewnie powinniśmy dobrać się w pary i pójść do mieszkań, które nam przydzielili. Może z dobę pogrzebiemy w tych wszystkich notatkach, trochę się poznamy i dojdziemy, co właściwie mamy tu robić. A poza tym, zobaczymy, czy to partnerstwo do czegoś się nadaje.

Jen odchodzi z kieliszkiem w dłoni do gromadki mężczyzn po drugiej stronie sali. Angel bawi się tabletem, obraca go w kółko w rękach, z niepewną miną. Alice zjada następny kawałek sera. Niedobrze mi, kiedy na nią patrzę — to coś jest obrzydliwe w smaku.

— Nie jestem przyzwyczajona do mieszkania z kimś — mówię powoli.

— To nic strasznego. — Cass kiwa głową. — Ale sposób dobrania się w pary jest bardzo wymuszony i arbitralny. Alice kładzie jej rękę na ramieniu, dodaje otuchy.

— Stosunki seksualne są tylko w domyśle — mówi. — Jeśli wybierzesz sobie męża i nie będziesz się z nim dogadywać, na pewno na tym spotkaniu w kościele da się wybrać innego.

— No, może. — Cass odsuwa się i zerka nerwowo na grupkę mężczyzn i jedną kobietę, śmiejącą się głośno, kiedy dwóch z nich próbuje dolać jej wina. — A może i nie.

Alice ma niezadowoloną minę.

— Ja muszę się dowiedzieć, o co w tej imprezie chodzi. — Odwraca się, idzie do drugiej grupy. Zostaję więc z Cass i Angel. Angel, rozkojarzona, pośpiesznie przewija jakiś tekst na tablecie. Cass natomiast jest niespokojna.

— Spokojnie, nie będzie aż tak źle — mówię odruchowo.

Wzdryga się i obejmuje ramionami.

— Nie będzie? — pyta.

— No, nie wydaje mi się. — Starannie dobieram słowa. — To kontrolowany eksperyment. Jeśli czytałaś zgodę, widziałaś, że podstawowych praw się nie zrzekliśmy. Jeśli coś pójdzie bardzo źle, będą musieli interweniować.

— Co za ulga — mówi.

Patrzę na nią uważnie.

— Wiecie co, każda z nas musi sobie wybrać „męża” — zauważa Angel. — Ostatnia nie będzie miała specjalnego wyboru i zostanie jej ktoś, kogo wszystkie inne odrzuciły. Z dowolnego powodu. — Patrzy na nas z pokerową miną. — To na razie.

Wpatruję się w Cass.

— To, co wcześniej mówiłaś, o lodowych ghulach…

— Nieważne — ucina dyskusję, tnąc ręką powietrze. — Może Jen miała rację. — W jej głosie brzmi przygnębienie.

— Znałaś kogoś jeszcze, kto zgłosił się do eksperymentu? — pytam, a potem gryzę się w język.

Cass patrzy na mnie, marszcząc brwi.

— Oczywiście, że nie, inaczej by mnie nie dopuścili. — Potem odwraca wzrok, powoli i znacząco. Spoglądam tam, gdzie ona. W rogu sufitu wisi dyskretna czarna półkula. Cass prostuje ramiona. — Trzeba się przyłączyć do towarzystwa.

— Jeśli boisz się implikacji tego kojarzenia w pary, to może pomieszkamy razem przez parę dób — proponuję z bijącym sercem i spoconymi dłońmi. To naprawdę ty, Kay? Jestem tego prawie pewna, ale ona nie odezwie się słowem, w żadnym miejscu, gdzie może być monitoring. A jeśli zapytam i okaże się, że to nie ona, ryzykuję zdemaskowanie się przed kimś, kto mnie ściga, jeśli tu za mną wszedł.

— To chyba będzie niedozwolone — mówi ostrożnie. Delikatnie kiwa głową w moją stronę, potem wskazuje podbródkiem resztę, teraz już całkiem rozgadaną. — Pójdziemy, zobaczymy, kogo nam załatwili?

Okazuje się, że po drugiej stronie sali Jen skruszyła lody, domagając się, by wszyscy mężczyźni konkurowali o nią, nalewając jej wina i elegancko podając kieliszek. Nie można powiedzieć, że jest nawalona, ale wesolutka. Chyba skupiła się na Chrisie-z-drugiego-rzędu — wygląda na to, że jest trochę zażenowany jej zachowaniem, lecz nie ma wyjścia, bo Alice i Angel wzięły na celownik trzech innych, zostawiając go w szponach Jen. Duży, Sam, stoi sztywno, podpierając ścianę, i jest niemal tak skrępowany jak Cass. Zerkam na nią i widzę, że została z tyłu, po czym w myślach wzruszam ramionami i podchodzę do Sama, omijając rozjazgotane stado wokół Jen.

— Dusza towarzystwa, co? — mówię, wskazując brodą Jen.

— Eee… no tak. — Trzyma pusty kieliszek i nieco się chwieje. Może bolą go stopy. Trudno odczytać wyraz jego twarzy, mięśnie zasłania grzywa czarnych włosów wokół ust, ale nie wygląda na zadowolonego. Właściwie, gdyby podłoga rozstąpiła mu się pod stopami i go pochłonęła, pewnie uśmiechnąłby się z ulgą.

— Posłuchaj. — Dotykam jego ramienia. Spina się, tak jak się spodziewałam. — Odejdźmy na chwilę, dobra?

Pozwala mi wyprowadzić się z roju ortohumanoidów usiłujących lawirować przez towarzyski pas asteroid.

— I jak ci się to podoba? — pytam cicho.

— Denerwuję się. — Jego wzrok biega ode mnie ku drzwiom i z powrotem.

To widać, myślę.

— Ja też się denerwuję. I Cass. — Wskazuję brodą gromadkę po drugiej stronie sali. — A pewnie nawet Jen.

— Czytałem część tego wprowadzenia. — Kręci głową. — Czegoś takiego się nie spodziewałem. I nie było tego…

— No. — Zaschło mi w ustach. Popijam wino i patrzę na Sama, kalkulując. Jest większy ode mnie. Jestem słaba fizycznie (niech no tylko dopadnę błazna, który ustawiał ten parametr), ale on wydaje się dobrze zsocjalizowany, chyba że bardzo grubo się mylę. — Możemy to sobie ustawić po swojemu. Oczekują, że zamieszkamy z osobą innej płci. Rozgościmy się, poczytamy materiały, porobimy, o co proszą, a w niedzielę pójdziemy do kościoła, żeby zobaczyć, co tam u innych. Myślisz, że dasz radę, jeśli potraktujesz to jak pracę?

Sam pieczołowicie odstawia pusty kieliszek na stół i wyciąga tablet.

— Pewnie tak, ale tutaj piszą, że ta „rodzina nuklearna” to nie tylko instytucja ekonomiczna, chodzi także o seks. — Waha się przez moment. — W kwestiach bliskości nie jestem za dobry. Zwłaszcza z obcymi.

Dlatego jesteś taki spięty?

— To nie musi być problem. — Upijam kolejny łyk wina. — Posłuchaj… — Zauważam, że zerkam na kopułkę z kamerą (dzięki, Cass). — Ten dobór w pary na pewno nie jest na zawsze. Będziemy mieć okazję naprawić wszystkie pomyłki w pierwszą tę… no, niedzielę. A na razie… taki układ mi nie przeszkadza. Nie musimy uprawiać seksu, jeśli oboje nie chcemy. Zgoda?

Przez moment patrzy na mnie z góry.

— Może i się uda — mówi cicho.

Uświadamiam sobie, że właśnie wybrałam męża. Pozostaje nadzieja, że nie jest jednym z łowców…

A zakończenie imprezy jest rozczarowujące. Ktoś chyba obserwował dynamikę grupy przez tę kamerę, bo po paru hektosekundach nasze tablety podzwaniają, zwracając na siebie uwagę. Polecają nam przejść przez drzwi z tyłu sali wykładowej, parami, w przynajmniej dwusekundowych odstępach. Jesteśmy już w Ustroju YFH, w podsieci administracyjnej, za długodystansową bramką łączącą nas z Niewidzialną Republiką, a za tamtymi drzwiami jest jakiś układ krótkodystansowych bramek T, gotowych do przeniesienia nas do domów. Biorę więc Sama za rękę — jest ogromna, ale nie trzyma mnie mocno, a skórę ma trochę lepką — i prowadzę do drzwi.

— Gotowy? — pytam.

Kiwa głową, z nieszczęśliwą miną.

— No, miejmy to za sobą.

Krok.

— Za sobą? To zajmie jeszcze — krok — co najmniej trzy lata, nim będziesz to mieć „za sobą”!

I już stoimy, twarzą do jeszcze jednych drzwi, w bardzo małym pokoju, wypełnionym niewyobrażalną ilością gratów, on puszcza moją rękę i odwraca się.

— To już? — pytam, a mój głos unosi się do pisku.

Загрузка...