ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kapitan Cordelia Naismith z Betańskich Sił Ekspedycyjnych przekazała ostatnie dane nawigacyjne z normalnej przestrzeni do komputera statku. Siedzący obok niej pilot, oficer Parnell, poprawił przewody i cewki swego hełmu, po czym usadowił się wygodniej w wyściełanym fotelu, gotowy do przejęcia kontroli neurologicznej podczas nadchodzącego skoku przestrzennego.

Dowodziła teraz wolnym, ociężałym frachtowcem, pozbawionym jakiegokolwiek uzbrojenia, typowym statkiem dostawczym w handlu pomiędzy Kolonią Beta a Escobarem. Jednak od ponad sześćdziesięciu dni nie mieli żadnej łączności z dawnym partnerem, bowiem barrayarska flota inwazyjna zablokowała escobarską stronę tunelu podprzestrzennego równie skutecznie, jak korek butelkę. Ostatnie wieści głosiły, że floty Barrayaru i Escobaru wciąż jeszcze tańczą w przestrzeni powolny śmiercionośny taniec, usiłując zająć możliwie najlepsze pozycje taktyczne przed zbliżającym się starciem. Nie spodziewano się, by Barrayarczycy rozpoczęli działania na planecie, zanim nie uzyskają całkowitej kontroli nad przestrzenią wokół Escobaru.

Cordelia połączyła się z maszynownią.

— Tu Naismith. Jesteście już gotowi?

Na ekranie pojawiła się twarz inżyniera, mężczyzny, którego poznała zaledwie dwa dni wcześniej. Był młody i podobnie jak ona sama został ściągnięty ze Zwiadu. Nie ma sensu marnować doświadczonego personelu wojskowego na tę misję. Tak jak Cordelia, inżynier miał na sobie kombinezon Zwiadu. Podobno w użyciu pojawiły się już mundury Sił Ekspedycyjnych, ale nie spotkała nikogo, kto by je widział.

— Wszystko gotowe, pani kapitan.

W jego głosie nie dosłyszała nawet śladu strachu. Cóż, pomyślała, może jest jeszcze zbyt młody, by naprawdę uwierzyć w to, że po życiu następuje śmierć. Raz jeszcze rozejrzała się, usiadła wygodniej i odetchnęła głęboko.

— Pilocie, statek należy do was.

— Statek przejęty, pani kapitan — odparł oficjalnie.

Minęło kilka sekund. Cordelia poczuła nieprzyjemną falę mdłości; przez moment miała wrażenie, jakby obudziła się właśnie z nieprzyjemnego snu, którego nie może sobie przypomnieć. Skok był skończony.

— Statek należy do pani, pani kapitan — mruknął ze znużeniem pilot.

Kilka sekund, których doświadczyła, dla niego trwało parę subiektywnych godzin.

— Przyjęty, pilocie.

Gorączkowo sięgnęła do konsoli i wywołała obraz sytuacji taktycznej, w której się znaleźli. Przez ostatni miesiąc nikt nie przedostał się przez ten tunel. Miała gorącą nadzieję, że barrayarskie załogi będą znudzone i zareagują z opóźnieniem.

Ujrzała ich. Sześć statków, dwa już leciały ku nim. To tyle, jeśli chodzi o spowolnione reakcje.

— Przez sam środek formacji, pilocie — poleciła, przekazując mu dane. — Najlepiej byłoby, gdybyśmy zdołali ściągnąć wszystkich z posterunku.

Dwa pierwsze statki zbliżały się szybko, strzelając z nonszalancką celnością. Nie spieszyli się zbytnio, uważnie planując każdy cios. Tarcza strzelnicza — tylko tym dla nich jesteśmy, pomyślała Cordelia. Dam ja wam ćwiczenia. Cała dostępna energia podtrzymywała słabnące osłony, wszystkie pozostałe układy zasilania przygasły i statek niemalże jęczał, otoczony plazmowym ogniem. Po chwili przekroczyli zasięg broni Barrayarczyków.

Cordelia wezwała maszynownię.

— Czy projektor jest już gotowy?

— Gotowy.

— Odpalać.

Dwanaście tysięcy kilometrów za nimi w przestrzeni pojawił się nagle betański pancernik, zupełnie jakby właśnie wynurzył się z tunelu przestrzennego. Przyspieszył gwałtownie, lecąc zdumiewająco szybko jak na statek tej wielkości. W istocie jego prędkość odpowiadała dokładnie ich własnej. Podążał za nimi niczym strzała.

— Aha! — z radości aż klasnęła w dłonie i wykrzyknęła do interkomu. — Mamy ich! Wszyscy ruszyli. Coraz lepiej!

Ścigające ich statki zwolniły, szykując się do zwrotu, aby zaatakować znacznie większą zdobycz. Cztery dalsze, które wcześniej pozostały na swych posterunkach, także zaczęły zawracać. Przez kilka następnych minut manewrowały, usiłując zająć jak najkorzystniejsze pozycje. Ostatnie barrayarskie statki pożegnały ich słabą salwą, niemal przypominającą salut, po czym skoncentrowały swe wysiłki na lecącym z tyłu wielkim bracie. Barrayarscy dowódcy niewątpliwie uznali, że dysponują sporą przewagą taktyczną — rozproszeni wokół rozpoczynali właśnie ostrzał. Ich okręty zagradzały małemu, wyprzedzającemu pancernik stateczkowi drogę na planetę. Nie miał dokąd uciekać, mogli schwytać go później.

Jej własne osłony znacznie osłabły, zaczynały też zawodzić silniki, wyczerpane gigantycznym poborem mocy koniecznej do uruchomienia projektora, lecz z każdą bezcenną minutą Barrayarczycy oddalali się coraz bardziej od wyznaczonych im pozycji w blokadzie.

— Zdołamy podtrzymać projekcję jeszcze przez jakieś dziesięć minut — zawiadomił ją inżynier.

— W porządku. Zachowaj dość mocy, by zniszczyć wszystko, kiedy już skończysz. Jeśli zostaniemy schwytani, dowództwo nie chce, aby w ręce Barrayarczyków wpadła choćby cząstka urządzenia, z której mogliby złożyć coś do kupy.

— Co za zbrodnia. To taka piękna maszyna. Umieram z ciekawości, by do niej zajrzeć.

Rzeczywiście mógłbyś umrzeć, jeżeli Barrayarczycy nas schwytają, pomyślała. Zwróciła wszystkie oczy swego statku do tyłu. Daleko za nimi, u wylotu tunelu przestrzennego, pojawił się pierwszy prawdziwy betański frachtowiec i natychmiast zaczął przyspieszać w stronę Escobaru. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Statek ów stanowił najnowszy dodatek do floty handlowej. Był pozbawiony broni i osłon, przebudowany tak, by służyć jedynie dwóm celom: mieścić ciężki ładunek i rozwijać jak największą prędkość. Za moment pojawił się drugi, potem trzeci. To wszystko. Frachtowce zdołały uciec, zyskując wyprzedzenie, którego Barrayarczycy nigdy nie nadrobią.

Betański pancernik eksplodował w niezwykłym radioaktywnym fajerwerku. Niestety, nie potrafili jeszcze symulować odłamków. Ciekawe, jak szybko Barrayarczycy zorientują się, że zostali wystrychnięci na dudka, zastanawiała się Cordelia. Mam nadzieję, że nie brak im poczucia humoru…

Jej statek dryfował bezradnie w przestrzeni. Jego zapas mocy był bliski zeru. Cordelia poczuła lekkość w głowie i uświadomiła sobie, że to nie efekt autosugestii. Nie działała sztuczna grawitacja.

Spotkali się z inżynierem i jego dwoma asystentami przy włazie lądownika, posuwając się skokami godnymi gazeli. Nieco później, gdy grawitacja wydała ostatnie tchnienie, skoki zamieniły się w ptasie polatywania. Lądownik, który miał stać się ich łodzią ratunkową, był najprostszym modelem — ciasnym i pozbawionym jakichkolwiek wygód. Wpłynęli do środka i zamknęli za sobą właz. Pilot usiadł w swym fotelu, założył hełm i lądownik oderwał się od umierającego statku. Inżynier podpłynął do niej i podał jej niewielką czarną skrzynkę.

— Pomyślałem, że to pani winien przypaść ten zaszczyt, pani kapitan.

— Ha. Założę się, że nie potrafiłbyś też zabić swego własnego obiadu — odparła, próbując rozluźnić atmosferę. Służyli razem na tym statku zaledwie pięć godzin, nadal jednak czuła ból. — Czy jesteśmy już poza zasięgiem, Parnell?

— Tak, pani kapitan.

— Panowie — powiedziała i urwała, mierząc ich wzrokiem. — Dziękuję wam wszystkim. Proszę, nie patrzcie na lewą stronę — pociągnęła dźwignię na skrzynce. W przestrzeni zajaśniał bezdźwięczny rozbłysk jaskrawobłękitnego światła i cała załoga rzuciła się do niewielkiego iluminatora, aby spojrzeć na ostatnią czerwoną łunę pozostałą po statku, który zapadł się w sobie, zabierając ze sobą do kosmicznego grobu wszystkie sekrety wojskowe.

Członkowie załogi uścisnęli się z powagą za ręce, część z nich unosiła się swobodnie w powietrzu, część stała na ścianach. Po chwili wszyscy usiedli w fotelach. Cordelia poszybowała do stanowiska nawigacyjnego obok Parnella, zapięła pasy i pospiesznie sprawdziła wszystkie systemy.

— Teraz zaczyna się zabawa — mruknął Parnell. — Nadal wolałbym wrzucić maksymalne przyspieszenie i spróbować im uciec.

— Może zdołalibyśmy wyprzedzić transportowce bojowe — stwierdziła Cordelia — ale pospieszne statki kurierskie pożarłyby nas żywcem. W ten sposób przynajmniej przypominamy kawał skały — dodała, wspominając artystyczną, nieprzenikliwą dla sond powłokę kamuflującą, która niczym muszla otaczała ich szalupę.

Na kilkanaście minut zapadła cisza, Cordelia tymczasem skoncentrowała się na swych zajęciach.

— W porządku — rzuciła wreszcie. — Znikajmy stąd. Wkrótce będzie tu panował okropny tłok.

Nie starała się walczyć z przyspieszeniem, pozwalając mu wgnieść się w fotel. Ogarnęło ją znużenie. Przedtem nie wydawało się jej możliwe, by mogła być bardziej zmęczona niż przestraszona. Te wojenne bzdury okazały się znakomitą szkołą psychologii. Chronometr musiał się mylić. Z pewnością minął co najmniej rok, a nie zaledwie godzina…

Na tablicy kontrolnej zamrugało małe światełko. Strach natychmiast przegnał z jej ciała znużenie.

— Wyłączyć wszystko — poleciła, sama także stukając w klawisze i natychmiast ogarnęła ją nieważka ciemność. — Parnell, pokręć nas nieco, tylko realistycznie.

Ucho wewnętrzne i nagłe poruszenie w żołądku poinformowały ją, że rozkaz został wysłuchany.

Odtąd już zupełnie straciła poczucie czasu. Wokół panowały mrok i cisza, przerywane jedynie delikatnym szmerem tkaniny na plastyku, gdy ktoś poruszał się w fotelu. W wyobraźni Cordelia czuła barrayarskie sondy, obmacujące statek i ją samą, dotknięcia lodowatych palców na plecach. Jestem skałą. Jestem próżnią. Jestem milczeniem… Nagle usłyszała z tyłu odgłosy towarzyszące wymiotom i stłumione przekleństwa. Niech diabli porwą obroty. Miała nadzieję, że zdąży złapać torebkę…

Wreszcie poczuła szarpnięcie i ciężar naciskający na nią pod dziwnym kątem. Parnell wyrzucił z siebie przekleństwo, dziwnie przypominające szloch.

— Promień holowniczy! To już koniec.

Cordelia odetchnęła, nie czując żadnej ulgi, i wyciągnęła rękę, aby ożywić szalupę. Zamrugała, oślepiona blaskiem małych lampek.

— Cóż, zobaczmy kto nas złapał.

Jej ręce zatańczyły na tablicy kontrolnej. Zerknęła na monitory zewnętrzne i pospiesznie nacisnęła czerwony guzik, który wymazywał pamięć komputera szalupy, a wraz z nią wszystkie kody identyfikacyjne.

— Co my tam mamy? — spytał, dostrzegając jej gest inżynier, który tymczasem zbliżył się i stał tuż za nią.

— Dwa krążowniki i statek kurierski — poinformowała go. — Najwyraźniej mają nad nami sporą przewagę.

Inżynier prychnął ponuro. W komunikatorze zabrzmiał nagle obcy głos, stanowczo zbyt głośny; pospiesznie zmniejszyła natężenie dźwięku.

— … nie poddacie się natychmiast, zniszczymy was.

— Tu łódź ratunkowa A5A — odparła starannie kontrolując swój głos — pod dowództwem kapitan Cordelii Naismith z Betańskich Sił Ekspedycyjnych. Jesteśmy nieuzbrojoną szalupą ratunkową.

Z komunikatora dobiegło zdumione “Phh!”, po czym głos dodał:

— Jeszcze jedna cholerna kobieta! Nie nabraliście rozumu.

Przez chwilę słychać było tylko niewyraźny szum w tle, po czym głos wrócił do poprzedniego oficjalnego tonu.

— Zostaniecie wzięci na hol. Na pierwszy znak oporu zniszczymy was. Zrozumiano?

— Przyjęłam — odparła Cordelia. — Poddajemy się.

Parnell gniewnie potrząsnął głową. Cordelia wyłączyła komunikator i uniosła brwi.

— Uważam, że powinniśmy spróbować ucieczki — powiedział.

— Nie. Ci faceci to zawodowi paranoicy. Najnormalniejszy, jakiego kiedykolwiek spotkałam, nie lubił przebywać w pomieszczeniach z zamkniętymi drzwiami — twierdził, że nigdy nie wiadomo, co czyha po drugiej stronie. Jeśli powiedzieli, że będą strzelać, należy im wierzyć.

Inżynier i Parnell wymienili spojrzenia.

— No dalej, ‘Nell — odezwał się inżynier. — Powiedz jej.

Parnell odchrząknął i oblizał spieczone wargi.

— Chcemy, żeby pani wiedziała, kapitanie, iż jeśli sądzi pani, że wysadzenie tej szalupy byłoby najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich zainteresowanych, jesteśmy z panią. Nikt nie ma ochoty zostać ich jeńcem.

Cordelia zdumiona zamrugała oczami.

— To bardzo odważne z waszej strony, pilocie, ale zupełnie zbędne. Nie pochlebiajcie sobie. Zostaliśmy specjalnie wybrani ze względu na naszą ignorancję, nie wiedzę. Możemy jedynie zgadywać, co przewoził ów konwój. Nawet ja nie znam żadnych szczegółów technicznych. Jeśli przynajmniej z pozoru będziemy współpracować, mamy jakąś szansę, by wyjść z tego z życiem.

— Nie myśleliśmy o informacjach, proszę pani. Chodzi o ich inne zwyczaje.

Zapadła ciężka cisza. Cordelia westchnęła; czuła, jak zanurza się coraz głębiej w otchłań wątpliwości.

— Wszystko w porządku — powiedziała w końcu. — Ich reputacja jest mocno przesadzona. Niektórzy z nich to całkiem przyzwoici faceci. — Zwłaszcza jeden, dodał drwiąco głos w jej głowie. Ale nawet zakładając, że wciąż jeszcze żyje, czy naprawdę masz nadzieję znaleźć go wśród tego wszystkiego? Zaś znalazłszy, jak go ocalisz przed działaniem podarków, które sama przywiozłaś z piekielnych wytwórni, nie zdradzając przy tym wszystkiego? A może to tajemny pakt samobójczy? Czy w ogóle znasz samą siebie? Samą siebie…

Parnell, obserwując jej twarz, ponuro potrząsnął głową.

— Jest pani pewna?

— Nigdy jeszcze nikogo nie zabiłam i, na miłość boską, nie zamierzam zaczynać od moich własnych ludzi.

Parnell przyjął to do wiadomości, lekko wzruszając ramionami. Nie do końca udało mu się ukryć ulgę, jaka go ogarnęła.

— Poza tym mam po co żyć. Ta wojna nie może trwać wiecznie.

— Ktoś w domu? — spytał. A kiedy jej oczy powróciły do ekranów czytników, dodał w przebłysku intuicji: — A może gdzieś tam, w przestrzeni?

— Właśnie. Gdzieś tam.

Ze współczuciem pokiwał głową.

— Ciężko to znieść. — Badając wzrokiem nieruchomy profil Cordelii, dodał pocieszająco: — Ale ma pani rację, wcześniej czy później nasi chłopcy zdmuchną z nieba tych drani.

Cordelia odruchowo odparła “Ha!” i potarła twarz palcami, próbując pozbyć się napięcia. Przed jej oczami pojawiła się nagle wizja wielkiego okrętu wojennego pękniętego na pół, wysypującego z siebie żywe wnętrzności niczym monstrualny strąk. Zamarznięte sterylne nasiona, szybujące w bezwietrznej przestrzeni, wydęte po dekompresji, wirujące na wieki. Czy po czymś takim dałoby się rozpoznać twarz? — pomyślała. Razem z fotelem odwróciła się od Parnella dając mu znać, że rozmowa skończona.

Po godzinie wziął ich na hol barrayarski statek kurierski.


Najpierw poczuła znajomą woń — zapach metalu i oleju maszynowego oraz ozonu, przywodzący na myśl męską szatnię — przesycającą atmosferę barrayarskiego krążownika. Dwaj wysocy, odziani w czerń żołnierze, którzy eskortowali ją, trzymając mocno pod ramię, przeprowadzili Cordelię przez ostatnie wąskie owalne drzwi. Domyśliła się, że dotarli do więziennej części okrętu flagowego. Cała piątka Betan została bezlitośnie rozebrana, szczegółowo, wręcz z paranoiczną dokładnością, przeszukana i zbadana przez lekarzy. Następnie holografowano ich, pobrano wzory siatkówki, zidentyfikowano i wydano bezkształtne pomarańczowe piżamy. Mężczyźni zostali pojedynczo odprowadzeni do swych cel. Mimo pocieszających słów, jakimi wcześniej starała się uspokoić Parnella, Cordelia z przerażeniem wyobraziła sobie, jak Barrayarczycy poddają jej ludzi przesłuchaniom, wdzierając się coraz głębiej w poszukiwaniu informacji, których tamci nie posiadali. Tylko spokojnie, podpowiadał rozsądek. Z pewnością oszczędzą ich, aby dokonać wymiany jeńców.

Strażnicy wyprężyli się nagle. Odwróciwszy głowę, Cordelia ujrzała wysokiego barrayarskiego oficera wkraczającego do komory przejściowej. Dostrzegła nigdy dotąd nie widziane jaskrawożółte naszywki na kołnierzu ciemnozielonego munduru. Wstrząśnięta uświadomiła sobie, że oznaczają kontradmirała. Wiedząc, jaki ma stopień, natychmiast zorientowała się, z kim ma do czynienia i uważnie przyjrzała się mężczyźnie.

Vorrutyer, tak się nazywał. Współdowódca floty barrayarskiej, wraz z następcą tronu, księciem Sergiem Vorbarrą. Przypuszczała, że to on naprawdę dowodzi. Słyszała, że ma zostać następnym ministrem wojny Barrayaru. A zatem tak wygląda wschodząca gwiazda.

W pewnym sensie nieco przypominał Vorkosigana. Był troszkę wyższy przy podobnej wadze, choć u niego w mniejszym stopniu składały się na nią kości i mięśnie, zastąpione tłuszczem. Miał także ciemne włosy, nieco bardziej skręcone i nie tak mocno poznaczone siwizną. Był w podobnym wieku i zdecydowanie przewyższał Vorkosigana urodą. Miał także zupełnie inne oczy. Ciemne, aksamitnobrązowe, otoczone długimi czarnymi rzęsami; zdecydowanie najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziała w męskiej twarzy. Ich widok uruchomił w jej mózgu cichy, podświadomy alarm. Myślałaś, że stawiłaś już dziś czoło strachowi, ale myliłaś się. Dopiero teraz poznasz prawdziwe przerażenie. Strach pozbawiony podniecenia i nadziei. Dziwne, bowiem oczy te winny ją pociągać. Odwróciła wzrok, powtarzając stanowczo w duchu, że niepokój i natychmiastowa niechęć do tego człowieka to tylko nerwy. Czekała.

— Jak się nazwasz, Betanko? — warknął. Cordelia poczuła, że ogarniają dziwne wrażenie déjà vu.

Usiłując odzyskać równowagę zasalutowała i oznajmiła energicznie:

— Kapitan Cordelia Naismith, Betańskie Siły Ekspedycyjne. Wypełniamy misję bojową. Jesteśmy żołnierzami. — Rzecz jasna nie zrozumiał tego prywatnego dowcipu.

— Ha. Rozbierzcie ją i odwróćcie.

Cofnął się, nie spuszczając z niej oczu. Dwóch uśmiechniętych żołnierzy posłuchało rozkazu. Nie podoba mi się to wszystko… Zmusiła się do przybrania obojętnej miny, sięgając po ukryte źródła opanowania. Spokojnie. Spokojnie. Ten człowiek chce cię zdenerwować. Widzisz to w jego oczach, jego głodnych oczach. Spokojnie.

— Trochę stara, ale nada się. Przyślę po nią później.

Strażnik cisnął jej piżamę. Cordelia ubierała się powoli, aby zirytować ich tą odwrotnością striptizu, dokładnymi, kontrolowanymi ruchami, pasującymi bardziej do japońskiej ceremonii parzenia herbaty. Jeden z żołnierzy warknął, drugi pchnął ją szorstko w plecy prowadząc do celi. Uśmiechnęła się kwaśno, widząc, że odniosła sukces i pomyślała: cóż, przynajmniej choć trochę kontroluję jeszcze swoją przyszłość. Czy mam przyznać sobie dodatkowe punkty, jeśli uda mi się ich zmusić do pobicia mnie?

Strażnicy wepchnęli ją do metalowej klitki i zostawili samą. Cordelia dla własnej rozrywki kontynuowała swą grę. Klęknęła wdzięcznie na podłodze, poruszając się tak samo jak przedtem. Prawy palec u nogi spoczął na lewym, tak jak powinien, ręce leżały bez ruchu na udach. Ich dotknięcie przypomniało Cordelii o miejscu na lewej nodze pozbawionym wszelkiej wrażliwości na ciepło, zimno, ból, nacisk. Zawdzięczała je swemu ostatniemu zetknięciu z barrayarską armią. Siedząc z półprzymkniętymi oczami pozwoliła swym myślom odpłynąć w nadziei, że jej prześladowcy uznają to za głęboką, może wręcz niebezpieczną medytację. Nawet udawana agresja jest lepsza niż nic.

Po jakiejś godzinie ciszy, kiedy nie przywykłe do klęczącej pozycji mięśnie protestowały coraz bardziej, strażnik powrócił.

— Admirał cię wzywa — stwierdził lakonicznie. — Chodź.

Ze strażnikami u boków ponownie odbyła wędrówkę przez cały statek Jeden z żołnierzy uśmiechał się szeroko i rozbierał ją wzrokiem, drugi patrzył z litością, co było znacznie bardziej niepokojące. Zaczęła się zastanawiać czy przypadkiem czas spędzony z Vorkosiganem nie sprawił, że zaczęła lekceważyć ryzyko związane z niewolą. Wreszcie dotarli na teren kwater oficerskich i zatrzymali się przed owalnymi metalowymi drzwiami, jednymi z rzędu identycznych drzwi. Uśmiechnięty strażnik zapukał i głos ze środka polecił mu wejść.

Ta kabina admiralska bardzo różniła się od jej surowej kwatery na pokładzie “Generała Vorkrafta”. Po pierwsze, między dwoma sąsiednimi pokojami usunięto ściany, potrójnie powiększając kajutę, którą wypełniały luksusowe osobiste sprzęty. Kiedy weszła, admirał Vorrutyer podniósł się z wyściełanego aksamitem fotela, jednakże Cordelia wiedziała, że nie jest to oznaka szacunku.

Z chytrą miną obszedł ją naokoło, podczas gdy stała w milczeniu; Vorrutyer obserwował, jak jej spojrzenie wędruje po pokoju.

— Spora odmiana po celi, prawda? — zagadnął.

Na użytek strażników odparła:

— Czuję się jak w buduarze ladacznicy.

Uśmiechnięty strażnik zakrztusił się, drugi roześmiał się w głos, urwał jednak szybko, dostrzegając wściekłe spojrzenie Vorrutyera. Nie było to aż tak zabawne, pomyślała ze zdziwieniem Cordelia. Jej uwagę przyciągnęły pewne szczegóły wyposażenia i po chwili uświadomiła sobie, że stwierdzenie było celniejsze niż sądziła. Na przykład ta rzeźba, w kącie. Cóż za osobliwy posążek, choć przypuszczała, że miał też jakąś wartość artystyczną.

— I to ladacznicy przyjmującej bardzo nietypowych klientów — dodała.

— Przypnijcie ją — polecił Vorrutyer — i wracajcie na posterunki. Zawołam was, gdy skończę.

Strażnicy położyli ją na plecach na szerokim nieregulaminowym łożu. Jej rozłożone ręce i nogi obejmowały ciasne miękkie bransolety, umocowane do krótkich łańcuchów przytwierdzonych z kolei do ramy łoża. Proste, skuteczne i złowrogie. W żaden sposób nie zdołałaby zerwać tych więzów.

Strażnik, który wcześniej okazał jej litość, szepnął “przepraszam” zapinając jej bransoletę wokół przegubu. Westchnienie niemal zagłuszyło jego głos.

— W porządku — odszepnęła.

Ich oczy spotkały się w cichym porozumieniu.

— Ha. Teraz tak myślisz — mruknął drugi mężczyzna nie przestając się uśmiechać, po czym zaciągnął kolejny pasek.

— Zamknij się — warknął pierwszy, rzucając mu ostre spojrzenie. W pokoju zapadła cisza. Po chwili strażnicy odeszli.

— Wygląda to na trwałą konstrukcję — zauważyła Cordelia ze złowieszczą fascynacją. Zupełnie jakby ktoś zamierzał zrealizować dowcip. — Co robisz, kiedy nie masz pod ręką Betan? Wzywasz ochotników?

Przez moment między brwiami Vorrutyera pojawiła się pionowa zmarszczka. Potem jednak czoło admirała wygładziło się.

— No, dalej — zachęcał. — Żartuj sobie. To mnie bawi. Nada twojemu ostatecznemu upadkowi więcej pikanterii.

Mężczyzna rozluźnił kołnierz munduru, nalał sobie kieliszek wina ze zdecydowanie nieregulaminowego przenośnego barku i usiadł obok niej na łóżku niczym zwykły znajomy, odwiedzający chorą przyjaciółkę. Uważnie zmierzył ją wzrokiem. W jego brązowych oczach dostrzegła podniecenie.

Próbowała się uspokoić. Może to tylko gwałciciel? Powinna dać sobie radę z prostym gwałcicielem. Prostym, dziecinnym, niemal niewinnym. Nawet zło miewa różne odcienie…

— Nie znam żadnych sekretów wojskowych — stwierdziła. — Szkoda na mnie czasu.

— Wcale cię o to nie podejrzewałem — odparł spokojnie. — Choć bez wątpienia w ciągu najbliższych paru tygodni i tak powiesz mi wszystko, co wiesz. Co za nuda; zupełnie mnie to nie interesuje. Gdybym pragnął informacji, moi medycy wydobyliby je z ciebie w mgnieniu oka. — Pociągnął łyk wina. — Choć to ciekawe, że poruszyłaś ten temat. Może później odeślę cię do izby chorych.

Żołądek Cordelii ścisnął się gwałtownie. Idiotko, jęknęła w duchu, czy właśnie zmarnowałaś szansę uniknięcia przesłuchań? Ale nie, to musi być standardowy sposób postępowania — próbuje cię złamać. Subtelnie. Tylko spokojnie…

Vorrutyer pociągnął kolejny łyk.

— Wiesz, chyba podoba mi się perspektywa wzięcia starszej kobiety. Przyda się pewna odmiana. Młódki może i wyglądają ładniej, ale są zbyt łatwe. To żadne wyzwanie. Od początku wiedziałem, że ty będziesz inna. Prawdziwy upadek wymaga wielkich wyżyn, z których można by upaść, prawda?

Westchnęła, spoglądając w sufit.

— Cóż, jestem pewna, że będzie to pouczające przeżycie.

Próbowała przypomnieć sobie, o czym myślała podczas seksu ze swym ostatnim kochankiem, dawno temu, zanim wreszcie się od niego uwolniła. Z pewnością to, co ją czeka, nie może być gorsze…

Vorrutyer z uśmiechem odstawił kieliszek na stolik przy łóżku i wyjął z szuflady niewielki nóż, ostry niczym staroświecki skalpel. Wysadzana klejnotami rękojeść zabłysła przez moment, po czym zniknęła w dłoni mężczyzny. Powoli i kapryśnie począł rozcinać pomarańczową piżamę, zdejmując ją z Cordelii niczym skórkę z owocu.

— Czy to przypadkiem nie własność rządowa? — spytała Cordelia, zaraz jednak pożałowała, że się odezwała, bowiem jej głos załamał się w połowie słowa “własność”. Przypominało to rzucenie smacznego kąska zgłodniałemu psu po to, aby skoczył jeszcze wyżej.

Vorrutyer zachichotał, wyraźnie zadowolony.

— Oho — z rozmysłem nacisnął nóż pozwalając mu wbić się na centymetr w jej udo. Łakomym wzrokiem wpatrywał się w twarz Cordelii, czekając na jej reakcję. Nóż trafił w miejsce pozbawione czucia; nie czuła nawet ciepłej wilgoci krwi wypływającej z ranki. Oczy admirała zwęziły się, był wyraźnie zawiedziony. Cordelii udało się nawet powstrzymać od zerknięcia w dół. Szkoda, że nie interesowałam się metodami wpadania w trans, pomyślała.

— Nie zamierzam dzisiaj cię zgwałcić — podjął rozmowę — jeśli tego się spodziewałaś.

— Przyszło mi to na myśl. Nie mam pojęcia, dlaczego.

— Nie starczy mi czasu — wyjaśnił. — Dzisiejszy dzień to dopiero przekąska, rozpoczynająca wielką ucztę, czy może talerz zwykłej klarownej zupy. Bardziej skomplikowane zabawy zatrzymam na deser, za kilka tygodni.

— Nigdy nie jadam deserów. Muszę uważać na linię.

Zaśmiał się ponownie.

— Jesteś czarująca. — Odłożył nóż i sięgnął po wino. — Jak wiesz, oficerowie zawsze przekazują część swych obowiązków innym. Osobiście jestem wielbicielem ziemskiej historii, szczególnie interesuje mnie osiemnasty wiek.

— Myślałam, że raczej czternasty. Albo może dwudziesty.

— Za parę dni nauczę cię, abyś mi nie przerywała. Gdzie to ja byłem? A, tak. W trakcie lektury natknąłem się na uroczą scenę, kiedy to pewna wielka dama — uniósł kieliszek w toaście — została zgwałcona przez chorego sługę, wykonującego polecenie pana. Bardzo pikantne. Niestety, choroby weneryczne należą już do przeszłości, ale mam do swej dyspozycji chorego sługę, choć jego dolegliwość nie jest natury fizycznej, ale psychicznej. To prawdziwy, stuprocentowy schizofrenik.

— Jaki pan, taki kram — odpaliła. Nie wytrzymam już długo, pomyślała, wkrótce zawiedzie mnie serce…

Odpowiedzią był kwaśny uśmiech.

— Słyszy głosy. Jak Joanna d’Arc. Tyle że według niego to nie święci, a demony. Od czasu do czasu nękają go także halucynacje. Poza tym to naprawdę wielki mężczyzna. Wykorzystywałem go już wcześniej wielokrotnie. Nie należy do ludzi, którzy cieszyliby się względami kobiet.

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi i Vorrutyer wstał.

— Wejdźcie, sierżancie. Właśnie o was mówiłem.

— Bothari! — westchnęła Cordelia. Istotnie, w drzwiach dostrzegła wysoką postać i znajomą chudą twarz żołnierza Vorkosigana. W jaki sposób trafił w sam środek jej osobistego koszmaru? W pamięci Cordelii zatańczył kalejdoskop obrazów; trzask porażaczy, twarze umarłych i półżywych ludzi, potężna sylwetka przypominająca cień śmierci.

Cordelia skupiła myśli na obecnej sytuacji. Czy Bothari ją pozna? Jak dotąd nawet nie spojrzał na nią; jego oczy skierowane były na Vorrutyera. Zbyt blisko osadzone, pomyślała, jedno nieco wyżej od drugiego. Zupełnie niszczyły symetrię jego twarzy, podkreślając jeszcze niezwykłą brzydotę sierżanta.

Oszalałe myśli Cordelii biegły w stronę jego ciała. Wydało jej się dziwnie obce, przygarbione w czarnym mundurze, nie przypominało prostej sylwetki, którą widziała nie tak dawno temu; postaci człowieka domagającego się z dumą należnego mu miejsca. Coś było z nim straszliwie nie tak. O głowę wyższy od Vorrutyera, zdawał się niemal czołgać przed swoim panem. Jego kręgosłup wygiął się, gdy Bothari spoglądał na swego — kata? Zastanawiała się, co taki jak Vorrutyer miłośnik tortur umysłowych mógłby począć z Botharim. Boże, admirale, czy w swej niemoralnej cielesnej występności, w swej potwornej próżności wyobrażasz sobie, że zdołasz kontrolować ten żywioł i śmiesz igrać z płonącym w jego oczach szaleństwem? Uporczywa myśl powracała do Cordelii z każdym uderzeniem roztrzepotanego serca. W tym pokoju są dwie ofiary. W tym pokoju są dwie ofiary. W tym pokoju…

— Proszę, sierżancie — Vorrutyer wskazał za siebie na Cordelię rozciągniętą na łóżku. — Zgwałć dla mnie tę kobietę. — Przyciągnął sobie krzesło i usiadł, aby z bliska przyglądać się przedstawieniu. — No dalej, ruszaj.

Bothari, z twarzą równie nieprzeniknioną co zawsze, rozpiął spodnie i podszedł do stóp łoża. Spojrzał na nią po raz pierwszy.

— Ostatnia kwestia, pani kapitan Naismith? — spytał sarkastycznie Vorrutyer. — A może w końcu zabrakło ci słów?

Cordelia patrzyła na Bothariego, ogarnięta litością niemal przypominającą miłość. Sierżant wyglądał jak pogrążony w transie pożądania bez rozkoszy, oczekiwania bez nadziei. Biedny sukinsynu, pomyślała, jakże cię zniszczyli. Nie próbując już zdobyć kolejnych punktów, szukała w głębi serca słów, przeznaczonych nie dla Vorrutyera, a dla Bothariego. Słów, które mogłyby choć trochę mu pomóc — nie chciała podsycać jego szaleństwa… Powietrze w pokoju wydało jej się nagle wilgotne i zimne. Cordelię ogarnęło niewypowiedziane znużenie, smutek i poczucie beznadziei. Mężczyzna nachylił się nad nią, ciężki i ciemny niczym ołów. Łóżko zaskrzypiało głośno.

— Sądzę — powiedziała w końcu, powoli wymawiając każdy wyraz — że męczennicy są bardzo bliscy Bogu. Przykro mi, sierżancie.

Oddalony od niej zaledwie o trzydzieści centymetrów tak długo wpatrywał się jej w twarz, że Cordelia zastanawiała się, czy w ogóle ją usłyszał. Jego oddech był nieprzyjemny, nie skrzywiła się jednak. Wreszcie, ku jej zdumieniu, sierżant wstał i zapiął spodnie dygocząc lekko.

— Nie, panie — powiedział swym monotonnym basem.

— Co takiego? — Vorrutyer wyprostował się zdumiony. — Czemu nie? — spytał gwałtownie.

Sierżant wyraźnie szukał odpowiednich słów.

— Ta pani jest więźniem komandora Vorkosigana.

Vorrutyer wpatrywał się w nią najpierw oszołomiony, potem jakby przeżył nagłe objawienie.

— A zatem ty jesteś Betanką Vorkosigana! — Jego chłodne rozbawienie zniknęło w chwili, gdy wymawiał to imię. Zabrzmiało ono niczym syk wody na rozpalonej do czerwoności spirali.

Betanką Vorkosigana? Cordelia poczuła nagłą nadzieję, że to imię może stanowić przepustkę do bezpieczeństwa, jednakże po sekundzie nadzieja zniknęła. Szansę, aby ten stwór był jego przyjacielem z pewnością wynosiły mniej niż zero. W tej chwili Vorrutyer patrzył nie na nią, lecz przez nią, jakby stanowiła okno, za którym rozciągał się wspaniały widok. Betanką Vorkosigana?

— Teraz trzymam tego purytańskiego skurwysyna za jaja — mruknął z nienawiścią. — To może być nawet lepsze niż dzień, kiedy powiedziałem mu o jego żonie. — Wyraz twarzy admirała był naprawdę niezwykły. Jego maska światowca zaczęła się rozpływać. Cordelia miała wrażenie, że oboje runęli w głąb krateru wulkanu. Vorrutyer przypomniał sobie nagle o swej masce i pospiesznie zebrał ocalałe fragmenty, nie odniosło to jednak większego skutku.

— Wiesz, zupełnie mnie ogłuszyłaś. Pomyśleć tylko o wszystkich związanych z tobą możliwościach; osiemnaście lat czekania to niewielka cena za tak wspaniałą zemstę. Kobieta-żołnierz, ha! Prawdopodobnie uznał cię za idealne rozwiązanie naszych wspólnych trudności. Aral, mój doskonały żołnierz, mój drogi hipokryta. Założę się, że jeszcze niewiele o nim wiesz. Jestem jednak dziwnie pewien, iż nie wspomniał o mojej osobie.

— Nie wymienił cię z nazwiska — zgodziła się. — Może tylko wspomniał ogólną kategorię.

— To znaczy?

— Zdaje się, że użył określenia “szumowiny najgorszego rodzaju”.

Vorrutyer uśmiechnął się kwaśno.

— Kobieta w twojej sytuacji nie powinna powtarzać wyzwisk.

— A zatem uważasz, że obejmuje cię ta kategoria? — odpowiedź była automatyczna, lecz serce zamierało jej w piersi, pozostawiając i, po sobie dźwięczącą echem pustkę. Co Vorkosigan ma wspólnego z szaleństwem tego człowieka? W tej chwili oczy admirała przypominały jej oczy Bothariego…

Uśmiech mężczyzny stał się drapieżny.

— W swoim czasie obejmowało mnie wiele osób, między innymi twój purytański kochanek. Zastanów się nad tym, moja droga, moja i słodka, maleńka. Ponieważ poznałaś go niedawno, zapewne trudno będzie ci w to uwierzyć, ale zanim poddał się irytującym atakom prawości, Vorkosigan był całkiem wesołym wdowcem — Vorrutyer roześmiał się.

— Masz bardzo białą skórę. Czy dotykał jej w ten sposób? — przesunął paznokciem po wewnętrznej stronie jej ramienia. Cordelia zadrżała. — I te twoje włosy. Jestem pewien, że musiały go zafascynować twoje loki. Takie delikatne, takiej niezwykłej barwy. — Łagodnie owinął sobie kosmyk wokół palców. — Muszę się zastanowić, co zrobić z twoimi włosami. Oczywiście można usunąć cały skalp, ale z pewnością istnieje coś bardziej interesującego. Może zabiorę ze sobą jeden lok, po czym wyjmę go na naradzie sztabu i zacznę się bawić jak gdyby nigdy nic. Niech przesuwa się w moich dłoniach. Zobaczymy, jak szybko Vorkosigan zwróci na niego uwagę. Wtedy rzuconą mimowolnie uwagą podsycę dręczące go wątpliwości i rosnący strach. Ciekawe, jak długo wytrzyma, zanim zacznie wypisywać te swoje doskonale bezsensowne raporty. Potem wyślemy go gdzieś na jakiś tydzień, a on wciąż będzie się zastanawiał, wciąż wątpił…

Admirał uniósł wysadzany klejnotami nóż i odciął gruby kosmyk włosów Cordelii. Następnie zwinął go starannie i schował do kieszeni na piersi, przez cały czas uśmiechając się do niej.

— Oczywiście trzeba będzie uważać, aby nie doprowadzić go do wybuchu — czasami bywa bardzo trudny do opanowania — przesunął palcem wskazującym po twarzy, kreśląc po lewej stronie podbródka literę L, dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdowała się blizna Vorkosigana. — Znacznie łatwiej doprowadzić go do wybuchu niż powstrzymać. Choć ostatnio stał się zdumiewająco opanowany. Czy to pod twoim wpływem, skarbie? A może po prostu się starzeje?

Niedbale odrzucił nóż na stolik, po czym zatarł ręce, roześmiał się w głos i ułożył obok Cordelii, szepcząc jej czule do ucha.

— A po Escobarze, kiedy cesarski pies łańcuchowy przestanie się nami interesować, znikną wszelkie granice. Tak wiele możliwości… — Vorrutyer dał upust swym uczuciom, opisując z najdrobniejszymi obscenicznymi szczegółami kolejne tortury, jakim podda Vorkosigana za jej pośrednictwem. Wizja ta pochłonęła go całkowicie, jego twarz była blada i wilgotna.

— Niemożliwe, by coś takiego uszło ci na sucho — powiedziała słabo Cordelia. Z kącików oczu spływały łzy, kreśląc na skórze błyszczące ścieżki i mocząc splątane włosy wokół uszu. Bała się. Jednakże admirał nie zwracał na nią uwagi. Wcześniej wierzyła, że znalazła się w najgłębszej otchłani strachu, teraz jednak grunt pod jej stopami otwarł się i ponownie runęła w przepaść, bez końca obracając się w powietrzu.

Wreszcie Vorrutyer odzyskał panowanie nad sobą, wstał i okrążył łóżko przyglądając się Cordelii.

— No cóż, jakież to odświeżające. Wiesz, rozpiera mnie energia. Chyba jednak sam to zrobię. Powinnaś się cieszyć, jestem w końcu znacznie przystojniejszy niż Bothari.

— Nie dla mnie.

Vorrutyer zsunął spodnie i ruszył w jej stronę.

— Czy mnie także wybaczysz, moja droga?

Cordelia czuła się nieskończenie mała; ogarnął ją lodowaty chłód.

— Obawiam się, że może to uczynić jedynie Nieskończenie Miłosierny. Przekraczasz moje możliwości.

— Pod koniec tygodnia — obiecał, mylnie biorąc jej pełne rezygnacji słowa za drwinę. Wyraźnie podniecała go perspektywa nieustannych potyczek słownych.

Sierżant Bothari kręcił się po pokoju, bezustannie potrząsając głową. Jego wąska szczęka poruszała się. Cordelia widziała go już kiedyś w takim stanie — był to objaw największego wzburzenia. Vorrutyer, skupiony na jej osobie, nie zwracał uwagi na to, co dzieje się za plecami, toteż całkowicie zaskoczony nie zdążył nawet zareagować, kiedy sierżant chwycił go za kręcone włosy, szarpnął mu głowę w tył i fachowo przesunął wysadzanym klejnotami nożem po gardle admirała, dwoma zgrabnymi cięciami otwierając wszystkie cztery główne arterie. Cordelię zalała gwałtowna fontanna paskudnie ciepłej krwi.

Vorrutyer szarpnął się tylko raz i stracił przytomność, gdy ciśnienie krwi w jego mózgu błyskawicznie spadło do zera. Sierżant Bothari wypuścił jego włosy i admirał opadł między nogi Cordelii, po czym osunął się z łóżka na podłogę. Sierżant, dysząc ciężko, stał u stóp łoża. Cordelia nie pamiętała, czy krzyknęła. To zresztą nieistotne — najprawdopodobniej nikt nie zwracał uwagi na krzyki dochodzące z tej kwatery. Jej twarz, dłonie i ręce zesztywniały, serce waliło jak młot. Odchrząknęła.

— Dziękuję, sierżancie Bothari. To bardzo rycerskie z twojej strony. Czy byłbyś łaskaw mnie odpiąć? — Jej głos załamał się nagle. Zirytowana przełknęła ślinę.

Z przerażoną fascynacją obserwowała Bothariego. W żaden sposób nie zdołałaby przewidzieć, co uczyni ten człowiek. Mrucząc do siebie, z szaleństwem w oczach, rozpiął pas okalający lewy przegub Cordelii, która natychmiast przetoczyła się sztywno na bok i uwolniła prawą dłoń, po czym rozwiązała stopy. Przez moment siedziała ze skrzyżowanymi rękami na środku łóżka. Naga, ociekająca krwią, rozcierając kostki i przeguby, próbowała zmusić do pracy sparaliżowany mózg.

— Ubranie — mruknęła do siebie. Zerknęła na podłogę, na ciało byłego admirała Vorrutyera, leżące ze spodniami opuszczonymi do kostek i twarzą zastygłą w wyrazie zdumienia. Wielkie brązowe oczy straciły swój wilgotny połysk i zaczęły już zachodzić mgłą.

Cordelia zsunęła się z łóżka naprzeciw Bothariego i gorączkowo przeszukiwała kolejne szuflady i szafki. W szufladach znalazła kolekcje zabawek Vorrutyera, zatrzasnęła je pospiesznie, czując mdłości. Nareszcie zrozumiała, co oznaczały jego ostatnie słowa. Najwyraźniej perwersyjne upodobania admirała sięgały dalej, niż przypuszczała. Natknęła się na mundury, wszystkie ozdobione zbyt wielką ilością żółtych insygniów. W końcu trafiła na czarny mundur polowy. Miękkim szlafrokiem otarła z ciała krew i narzuciła na siebie ubranie.

Sierżant Bothari siedział na podłodze skulony, z głową spoczywającą na kolanach i mamrotał coś pod nosem. Uklękła obok niego. Czy miał halucynacje? Musiała postawić go na nogi i wydostać się stąd. Wiedziała, że wreszcie ktoś się nimi zainteresuje. Gdzie jednak mieliby się ukryć? A może to nie rozsądek, a jedynie adrenalina nakazywała natychmiastową ucieczkę? Czy istnieje inne wyjście?

Cordelia wciąż jeszcze zastanawiała się nad tym, gdy nagle drzwi rozwarły się gwałtownie. Po raz pierwszy krzyknęła w głos, jednakże mężczyzną, który z pobladłą twarzą stał w wejściu, trzymając w dłoni łuk plazmowy, był Vorkosigan.

Загрузка...