ROZDZIAŁ DRUGI

Podzielili skromne łupy z obozu na dwa zaimprowizowane plecaki i szarym mglistym rankiem ruszyli ku nizinom. Cordelia prowadziła Dubauera za rękę i podtrzymywała go, kiedy się potykał. Nie była pewna, czy ją poznawał, niemniej lgnął do niej i bał się Vorkosigana.

W miarę schodzenia na dół otaczający ich las stawał się coraz gęstszy, a drzewa — coraz wyższe. Z początku Vorkosigan wyrąbywał drogę w poszyciu swym nożem, później jednak poprowadził ich korytem strumienia. Przez baldachim gałęzi zaczynały już prześwitywać słoneczne rozbryzgi. W ich blasku aksamitne kępy mchu rozjarzyły się jaskrawą zielenią, zawirowania wody rozbłysły oślepiająco, a kamienie na dnie nabrały barwy starych monet z brązu.

Wśród maleńkich stworzeń, zajmujących nisze ekologiczne, odpowiadające tym należącym do owadów na Ziemi, najpopularniejsza była symetria promieniowa. Niektóre odmiany latające, przypominające napełnione gazem meduzy, szybowały nad strumieniem całymi lśniącymi chmurami, ciesząc oczy Cordelii, której kojarzyły się z ławicami delikatnych baniek mydlanych. Najwyraźniej ich widok wywarł też zbawienny wpływ na Vorkosigana, bowiem Barrayarczyk zarządził postój, przerywając morderczy — przynajmniej w opinii Cordelii — marsz.

Napili się wody ze strumienia i przez jakiś czas siedzieli w milczeniu, obserwując latające bańki, śmigające tam i z powrotem wśród pyłu wodnego nad wodospadem. Vorkosigan przymknął oczy i oparł się o drzewo. On także balansuje na krawędzi wyczerpania, uświadomiła sobie Cordelia. Nie strzeżona, przyjrzała mu się z uwagą. Przez cały czas traktował ją z szorstkim, lecz pełnym szacunku, typowo wojskowym profesjonalizmem. Jednak coś ją niepokoiło, niejasne wrażenie, że przeoczyła coś istotnego. Nagle potrzebna informacja pojawiła się w jej pamięci niczym piłka, która — przytrzymana pod wodą — śmiga w końcu w górę, wystrzeliwując na powierzchnię.

— Wiem, kim jesteś. Vorkosiganem, Rzeźnikiem Komarru. — Natychmiast pożałowała, że odezwała się na głos, bowiem mężczyzna otworzył oczy i spojrzał wprost na nią. Jego twarz wyrażała całą gamę uczuć.

— Co możesz wiedzieć o Komarrze? — ton jego głosu wyraźnie mówił: “Betańska ignorantka”.

— Tyle, co wszyscy. To był bezwartościowy kawał skały, który wasi ludzie zaanektowali siłą po to, by przejąć kontrolę nad pobliskim skupiskiem korytarzy przestrzennych. Rządzący tam senat przyjął warunki kapitulacji i natychmiast potem jego członkowie zostali wymordowani. Ty dowodziłeś tą ekspedycją, ale… — Z pewnością Vorkosigan z Komarru był admirałem. — Czy to byłeś ty? Mówiłeś chyba, że nie zabijasz jeńców.

— Tak, to byłem ja.

— Czy za to właśnie cię zdegradowali? — spytała zdumiona. Myślała, że podobne zachowanie nie odbiega od barrayarskich standardów.

— Nie. Za to, co nastąpiło potem — wyraźnie nie odpowiadał mu temat tej rozmowy, lecz Barrayarczyk ponownie zaskoczył Cordelię, dodając: — Ta część historii została skutecznie wyciszona. Dałem moje słowo — słowo Vorkosigana — że darujemy im życie. Oficer polityczny unieważnił mój rozkaz i za moimi plecami polecił ich stracić. Zabiłem go za to.

— Dobry Boże!

— Własnoręcznie skręciłem mu kark, na mostku mojego statku. Rozumiesz, to była sprawa osobista — chodziło o mój honor. Nie mogłem postawić go przed plutonem egzekucyjnym — wszyscy żołnierze obawiali się reakcji Ministerstwa Edukacji Politycznej.

Cordelia przypomniała sobie, że ów oficjalny eufemizm oznaczał w istocie tajną policję. Oficerowie polityczni stanowili jej odnogę militarną.

— A ty się nie boisz?

— To oni boją się mnie — uśmiechnął się kwaśno. — Jak padlinożercy wczoraj w nocy, oni także uciekają przez śmiałym atakiem. Nie wolno tylko odwracać się do nich plecami.

— Dziwne, że nie kazali cię powiesić.

— Rozpętało się prawdziwe piekło. — Za zamkniętymi drzwiami — dodał, zatopiony we wspomnieniach, odruchowo macając naszywki na kołnierzu. — Ale Vorkosigan nie może tak po prostu zniknąć, jeszcze nie teraz. Niemniej zyskałem paru potężnych nieprzyjaciół.

— Nic dziwnego — ta prosta, pozbawiona upiększeń i usprawiedliwień historia zabrzmiała w jej uszach prawdziwie, choć Cordelia nie miała żadnych podstaw, by mu zaufać. — Czy może wczoraj przypadkiem odwróciłeś się plecami do jednego z owych nieprzyjaciół?

Rzucił jej ostre spojrzenie.

— Możliwe — odparł powoli. — Jednak ta teoria ma pewne wady.

— Na przykład?

— Ciągle jeszcze żyję. Nie przypuszczam, żeby zaryzykowali podobną akcję, nie doprowadzając jej do finału. Bez wątpienia podchwycili sposobność, by winą za moją śmierć obciążyć Betan.

— O rany. A ja sądziłam, że mam problemy z dowodzeniem. Wystarczy mi zmuszanie grupy betańskich primadonn naukowych do zgodnej współpracy choćby przez parę miesięcy. Boże, chroń mnie od polityki.

Vorkosigan uśmiechnął się lekko.

— Z tego, co słyszałem o Betanach, to raczej niełatwe zadanie. Nie sądzę, abym chciał się z tobą zamienić. Dyskusje nad każdym rozkazem doprowadzałyby mnie do szału.

— Nad każdym nie dyskutują. — Posłała mu szeroki uśmiech, bowiem poruszony temat przywołał kilka zabawnych wspomnień. — Szybko uczysz się, jak ich podpuszczać.

— Jak myślisz, gdzie jest teraz twój statek?

Rozbawienie Cordelii zniknęło jak zdmuchnięte, zastąpione nagłą czujnością.

— Przypuszczam, że to zależy od tego, gdzie się podziewa twój.

Vorkosigan wzruszył ramionami i wstał, ściągając paski plecaka.

— Zatem nie traćmy czasu. Wkrótce się dowiemy — podał jej rękę i pomógł wstać. Jego twarz znowu była twarzą służbisty.

Zejście z wielkiej góry na czerwone ziemie niziny zajęło im cały długi dzień. Z bliska okazało się, że równinę przecinają liczne potoki, mętne po niedawnych deszczach. Gdzieniegdzie wyrastały grupki niegościnnych skał. W dali dostrzegli stada sześcionogich trawożerców. Z ich płochliwości Cordelia wydedukowała, że w pobliżu czają się liczni drapieżcy.

Vorkosigan maszerowałby dalej, lecz Dubauer dostał długiego, gwałtownego ataku drgawek, a następnie stał się apatyczny i senny. Cordelia zażądała, aby zatrzymać się na noc. Rozbili zatem obóz, jeśli oczywiście określenie to oddaje siedzenie na ziemi na niewielkiej łące wśród drzew. W znużonej ciszy spożyli skromny posiłek, składający się z owsianki i sosu z pleśniowego sera. Gdy ostatnie ślady barwnego zachodu słońca spłynęły z nieba, Vorkosigan przełamał kolejne zimne światło i usiadł na płaskim głazie. Cordelia położyła się i obserwowała czuwającego Barrayarczyka, póki sen nie uwolnił jej od bólu nóg i głowy.

Vorkosigan zbudził ją, gdy minęła połowa nocy. Jej mięśnie zdawały się skrzypieć i trzeszczeć od nadmiaru kwasu mlekowego, gdy Cordelia wstawała sztywno, aby objąć wartę. Tym razem Vorkosigan oddał jej paralizator.

— Nic nie widziałem — powiedział — ale coś tam chwilami okropnie hałasuje. — Wydawało się to wystarczającym wyjaśnieniem dla okazanego jej zaufania.

Sprawdziła, co słychać u Dubauera, po czym zajęła miejsce na głazie i zapatrzyła się na ogromną bryłę góry. Gdzieś tam Rosemont leżał w swym głębokim grobie, bezpieczny od dziobów i żołądków padlinożerców, nadal jednak skazany na powolny rozkład. Cordelia skupiła swe rozbiegane myśli na osobie leżącego na granicy błękitnozielonego światła Vorkosigana, niemal niewidocznego w mundurze maskującym.

Stanowił dla niej prawdziwą zagadkę. Bez wątpienia był jednym z barrayarskich arystokratów-wojowników, wychowanków starej szkoły, pozostających w konflikcie z młodymi przedstawicielami rządowej biurokracji. Militarystyczne skrzydła obu frakcji zawiązały wprawdzie niepewny, sztuczny sojusz, kontrolujący zarówno ośrodki władzy, jak i siły zbrojne, jednakże w gruncie rzeczy oba stronnictwa były naturalnymi nieprzyjaciółmi. Cesarz zręcznie utrzymywał delikatną równowagę sił, lecz nikt nie miał wątpliwości, że po śmierci przebiegłego starca Barrayar w najlepszym razie czeka okres politycznego kanibalizmu, jeśli nie wojna domowa — chyba że jego następca okaże się silniejszy, niż sądzono. Cordelia żałowała, że wie tak mało o skomplikowanych zależnościach rodzinnych i politycznych na Barrayarze. Umiała podać nazwisko rodowe cesarza — Vorbarra — bowiem kojarzyło się z nazwą planety, ale poza tym miała dość mętne pojęcie o tamtejszych złożonych stosunkach.

Z roztargnieniem pogładziła dłonią maleńki paralizator. Pokusa była wielka — kto właściwie jest w tej chwili panem, a kto jeńcem? Ale sama nie potrafiłaby zadbać o Dubauera w tej głuszy. Musiała mieć jakieś zapasy, a ponieważ Vorkosigan zachował dość ostrożności, by nie określić dokładnego położenia kryjówki, potrzebowała go, aby ją tam zaprowadził. Poza tym, dała słowo. Fakt, że Vorkosigan automatycznie zaakceptował je jako wiążące, wiele mówił o Barrayarczyku. Z pewnością sam traktował swe obietnice z równą powagą.

W końcu niebo na wschodzie zaczęło lekko szarzeć. Wkrótce pojawiły się zorze: beżowa, zielona i złota, odtwarzając w stonowanych barwach niewiarygodny spektakl z poprzedniego wieczoru. Vorkosigan ocknął się, usiadł, po czym wstał i pomógł jej zaprowadzić Dubauera nad strumień i umyć. Zjedli kolejny posiłek złożony z owsianki i sosu serowego. Tym razem Vorkosigan spróbował dla odmiany zmieszać oba składniki, natomiast Cordelia jadła po łyżce na zmianę. Żadne z nich nie skomentowało jadłospisu.


Vorkosigan poprowadził ich na północny zachód przez piaszczystą ceglastoczerwoną równinę. Podczas suchej pory roku zamieniała się ona niemal w pustynię, teraz jednak ozdabiały ją jaskrawe plamy świeżej, zielonej i żółtej roślinności, gęsto przetykanej licznymi odmianami małych dzikich kwiatów. Cordelia ze smutkiem zauważyła, że Dubauer zdawał się w ogóle ich nie dostrzegać.

Po jakichś trzech godzinach szybkiego marszu dotarli do pierwszej przeszkody tego dnia, stromej skalistej doliny, której środkiem rwała rzeka koloru kawy z mlekiem. Przez jakiś czas wędrowali wzdłuż krawędzi skarpy, szukając brodu.

— Tamten kamień w dole się poruszył — zauważyła nagle Cordelia.

Vorkosigan wyjął zza pasa polową lunetkę i przyjrzał się uważnie.

— Masz rację.

Pół tuzina kawowych garbów, wyglądających jak głazy na piaszczystym brzegu, okazało się przysadzistymi sześcionogami o grubych odnóżach, wygrzewającymi się w porannym słońcu.

— Sprawiają wrażenie stworzeń ziemiowodnych. Ciekawe, czy są mięsożerne — zainteresował się Vorkosigan.

— Szkoda, że tak wcześnie przerwaliście nasze badania. W przeciwnym razie potrafiłabym odpowiedzieć na wszystkie te pytania. O, tam widać kolejną grupkę tych nibybaniek mydlanych — do licha, nie przypuszczałam, że mogą dorosnąć do takich rozmiarów i nadal latać.

Stadko kilkunastu baniek, przejrzystych niczym szklane kieliszki i liczących sobie pełne trzydzieści centymetrów średnicy, płynęło nad rzeką jak pęk puszczonych z wiatrem balonów. Kilka z nich podleciało do sześcionogów i łagodnie osiadło na ich grzbietach. Lekko spłaszczone, przypominały niesamowite berety. Cordelia pożyczyła od swego towarzysza lunetkę i spojrzała uważniej.

— Czy nie sądzisz, że pełnią podobną rolę do ziemskich ptaków, zbierających pasożyty ze skóry bydła? Nie, chyba jednak nie.

Sześcionogi wstały, sycząc i poświstując i z ociężałym pośpiechem wsunęły się do wody. Bańki, teraz barwy kieliszków napełnionych burgundem, nadęły się i ponownie uniosły w powietrze.

— Bańki-wampiry? — spytał Vorkosigan.

— Najwyraźniej.

— Co za odrażające stworzenia.

Cordelia z trudem stłumiła śmiech, widząc malujące się na jego twarzy obrzydzenie.

— Jako mięsożerca nie powinieneś ich potępiać.

— Potępiać — nie; unikać — owszem.

— Tu się z tobą zgodzę.

Podążali dalej w górę strumienia, mijając spieniony brązowy wodospad. Po mniej więcej półtora kilometra dotarli do miejsca, w którym łączyły się dwa dopływy. Rzeka była tu zachęcająco płytka. Podczas przeprawy przez drugie odgałęzienie Dubauer stracił równowagę, stawiając nogę na śliskim kamieniu i z nieartykułowanym okrzykiem zniknął pod wodą.

Cordelia gwałtownie zacisnęła palce na jego ramieniu i siłą rzeczy upadła wraz z nim, osuwając się w głębsze miejsce. Ogarnęło ją przerażenie, że nurt porwie go w dół rzeki, gdzie czekały te wielkie sześcionogi, ostre skały i wodospad. Nie dbając o wlewającą się do ust wodę, pochwyciła go obiema rękami. Zaraz będzie za późno — nie!

Coś szarpnęło nią gwałtownie, opierając się wartkiemu prądowi. To Vorkosigan chwycił ją za pasek, teraz zaś holował dwójkę Betan na płyciznę z siłą i wprawą godną dokera.

Lekko zakłopotana, lecz wdzięczna, stanęła na nogi i zaczęła ciągnąć kaszlącego Dubauera w stronę brzegu.

— Dzięki — wykrztusiła.

— A co, myślałaś, że pozwolę wam utonąć? — spytał cierpko, wylewając wodę z butów.

Cordelia, zawstydzona, wzruszyła ramionami.

— No, cóż — przynajmniej nie opóźnialibyśmy marszu.

— Hm — odchrząknął, nie mówiąc już ani słowa więcej.

Znaleźli skaliste miejsce, gdzie usiedli, zjedli swą owsiankę i podsuszyli się nieco przed wyruszeniem w dalszą drogę.

Pokonywali coraz to nowe kilometry, lecz stercząca po ich prawej stronie ogromna góra w ogóle nie malała. W pewnej chwili Vorkosigan rozejrzał się w poszukiwaniu sobie tylko znanych znaków i skręcił na zachód. Góra pozostała za ich plecami, zachodzące słońce świeciło prosto w oczy.

Przekroczyli kolejną rzekę. Gdy zbliżali się do wylotu doliny, Cordelia o mało nie potknęła się o pokrytego czerwonym futrem sześcionoga, przycupniętego nieruchomo w zagłębieniu i idealnie zlewającego się z otoczeniem. Delikatne stworzenie, wielkości średniego psa, we wdzięcznych podskokach umknęło w głąb ceglastej równiny.

Cordelia ocknęła się nagle.

— Ten zwierzak jest jadalny!

— Paralizator, szybko! — krzyknął Vorkosigan. Pospiesznie wcisnęła mu do ręki broń. Barrayarczyk przyklęknął na jedno kolano, wycelował i błyskawicznie powalił zwierzę.

— Świetny strzał! — wykrzyknęła z podziwem Cordelia.

Vorkosigan posłał jej przez ramię szeroki, chłopięcy uśmiech i podbiegł do zdobyczy.

— Och! — westchnęła, oszołomiona efektem tego uśmiechu. Przez sekundę rozjaśnił on jego twarz niczym promień słońca. Zrób to jeszcze raz, pomyślała, po czym odpędziła tę myśl. Obowiązki. Pamiętaj o swoich obowiązkach.

Poszła za nim do miejsca, gdzie leżało zwierzę. Vorkosigan zdążył już dobyć noża i zastanawiał się, gdzie uderzyć. Nie mógł poderżnąć mu gardła, bowiem stwór nie miał szyi.

— Mózg leży tuż za oczami. Może zdołasz go dosięgnąć, jeśli wycelujesz między pierwszą parę łopatek — zasugerowała.

— Powinno pójść dostatecznie szybko — zgodził się Vorkosigan i tak też uczynił. Stworzenie zadygotało, westchnęło i zdechło. — Jest jeszcze za wcześnie, żeby zatrzymywać się na popas, ale mamy tu wodę, a nad rzeką znajdzie się dość drewna, by rozpalić ognisko. Oznacza to jednak dodatkowe kilometry jutro — ostrzegł.

Cordelia zmierzyła wzrokiem zwierzę, myśląc o pieczystym.

— W porządku.

Vorkosigan dźwignął łup i przerzucił go sobie przez ramię.

— Gdzie twój podporucznik?

Cordelia rozejrzała się. Dubauer zniknął.

— Do diabła — jęknęła i rzuciła się biegiem z powrotem w miejsce, gdzie stali, kiedy Vorkosigan upolował im kolację. Ani śladu Dubauera. Podeszła na brzeg wąwozu.

Dubauer ze zwieszonymi bezwładnie rękami stał na brzegu strumienia. Jak pogrążony w transie zadzierał głowę. Ku jego uniesionej twarzy spływała właśnie wielka przejrzysta bańka.

— Dubauer, nie! — krzyknęła Cordelia i pospiesznie zaczęła zsuwać się w dół. Po drodze wyprzedził ją Vorkosigan i razem popędzili w stronę rzeczki. Bańka tymczasem przysiadła na twarzy podporucznika i spłaszczyła się lekko. Dubauer z donośnym krzykiem uniósł ręce do głowy.

Vorkosigan dobiegł pierwszy. Gołą dłonią złapał oklapła bańkę i oderwał ją od twarzy podporucznika. W jego ciało zagłębiało się kilkanaście ciemnych, przypominających macki ssawek, które naciągnęły się i pękły, kiedy stwór został oddzielony od ofiary. Vorkosigan cisnął bańkę na piasek i rozdeptał ją. Dubauer tymczasem upadł na ziemię i skulił się na boku. Cordelia próbowała odciągnąć jego dłonie od twarzy. Wydawał z siebie dziwne chrapliwe odgłosy, jego ciałem wstrząsały dreszcze. Następny atak, pomyślała, i nagle, zelektryzowana, uświadomiła sobie, że Dubauer płacze.

Przytuliła go do siebie, aby powstrzymać spazmatyczne drgawki. Miejsca, w których ssawki przebiły skórę, były czarne, otoczone pierścieniami czerwonego ciała, które puchły w zastraszającym tempie. Jedna, szczególnie paskudna ranka znajdowała się w kąciku oka. Cordelia ostrożnie wydłubała ze skóry Dubauera resztki ssawek, które oparzyły ją boleśnie. Najwyraźniej całe stworzenie pokrywała podobna trucizna, bowiem Vorkosigan klęczał obok strumienia z ręką pod wodą. Pospiesznie usunęła pozostałe macki i przywołała Barrayarczyka do siebie.

— Czy masz w twojej apteczce coś, co mogłoby mu pomóc?

— Tylko antybiotyk — podał jej tubkę i Cordelia posmarowała obficie twarz Dubauera. Nie była to co prawda maść na oparzenia, ale musiała wystarczyć. Vorkosigan przez moment wpatrywał się w podporucznika, po czym z wahaniem podał jej małą białą pastylkę.

— To bardzo silny środek przeciwbólowy. Mam tylko cztery. Powinien wystarczyć do rana.

Umieściła pastylkę na języku chłopaka. Najwyraźniej lek był bardzo gorzki, bo próbował go wypluć, jednak Cordelia przytrzymała pigułkę i zmusiła go, aby ją połknął. Po paru minutach zdołała podnieść go na nogi i podprowadzić do wybranego przez Vorkosigana miejsca postoju, z którego rozciągał się widok na piaszczyste rzeczne koryto.

W tym czasie Vorkosigan zgromadził spory stos drewna.

— Jak zamierzasz je podpalić? — spytała Cordelia.

— Kiedy byłem małym chłopcem, musiałem nauczyć się rozpalać ogień za pomocą tarcia. — Vorkosigan przywołał dawne wspomnienia. — Na szkolnym obozie wojskowym. To wcale nie takie proste. Zabrało mi całe popołudnie. Prawdę mówiąc, nigdy nie rozpaliłem ognia w ten sposób — poradziłem sobie, rozbierając akumulator komunikatora. — Zaczął grzebać w kieszeniach i za pasem. — Instruktor był wściekły. Zdaje się, że komunikator należał do niego.

— Nie masz żadnych zapalników chemicznych? — Cordelia skinieniem głowy wskazała pas ze sprzętem.

— Zakłada się, że jeśli potrzebujesz ciepła, możesz zawsze użyć łuku plazmowego — klepnął dłonią pustą kaburę. — Mam inny pomysł. Odrobinę drastyczny, ale sądzę, że zadziała. Lepiej usiądź gdzieś z twoim botanikiem. Może być głośno.

Z uchwytu z tyłu pasa wyjął bezużyteczną baterię łuku plazmowego.

— Oho! — rzuciła Cordelia, odsuwając się szybko. — Czy to nie lekka przesada? A poza tym, co z kraterem? Z powietrza będzie widoczny w promieniu dziesiątków kilometrów.

— Wolisz siedzieć tu i pocierać dwa patyki? Ale masz rację, trzeba coś zrobić z kraterem.

Zastanawiał się przez chwilę, po czym podbiegł na krawędź niewielkiej kotliny. Cordelia usiadła obok Dubauera, objęła go mocno i skuliła się w oczekiwaniu wybuchu.

Vorkosigan ostrym sprintem wyskoczył zza zbocza i natychmiast padł na ziemię. Za jego plecami zapłonęła jaskrawa, błękitnobiała błyskawica, której towarzyszył grzmot, wstrząsający całą okolicą. W powietrze uniosła się kolumna dymu, pyłu i pary, po paru sekundach posypał się deszcz kamyków, ziemi i odłamków stopionego piasku. Vorkosigan ponownie zniknął, by po chwili wrócić z płonącą pochodnią.

Cordelia poszła obejrzeć zniszczenia. Vorkosigan wywołał krótkie spięcie w baterii, po czym umieścił ją jakieś sto metrów dalej, na zewnętrznej krawędzi łuku w miejscu, gdzie bystra mała rzeczka skręcała na wschód. Wybuch pozostawił po sobie imponujący szklisty krater, szeroki na jakieś piętnaście metrów i głęboki na pięć. Ciągle unosił się z niego dym. Na oczach Cordelii woda przerwała krawędź leja i chlusnęła do środka w kłębach pary. Za godzinę miejsce to będzie przypominało naturalne zakole.

— Nieźle — mruknęła z aprobatą.


Wykroili z mięsa spore ciemnoczerwone porcje i nadziali je na patyki. — Jakie lubisz? — spytał Vorkosigan. — Krwiste? Przypieczone?

— Myślę, że lepiej będzie upiec je dość mocno — poradziła Cordelia. — Jeszcze nie zakończyliśmy badań mikrobiologicznych.

Vorkosigan zerknął niepewne na swoją porcję.

— Tak, oczywiście — odparł słabo.

Przypiekli mięso dokładnie ze wszystkich stron, po czym usiedli przy ognisku i z zapałem wgryźli się w dymiącą pieczeń. Nawet Dubauer zdołał przełknąć kilkanaście małych kęsów. Mięso przypominało dziczyznę, było dość twarde, miało też gorzki posmak, ale nikt nie zaproponował dodatku w postaci owsianki bądź sosu z sera pleśniowego.

Cordelię ogarnął dziwny nastrój. Mundur Vorkosigana był brudny, wilgotny i poplamiony zaschniętą krwią zwierzęcia — podobnie jak jej własny. Podbródek pokrywał trzydniowy zarost, twarz w blasku ognia lśniła od tłuszczu sześcionoga, a cała postać cuchnęła potem. Cordelia podejrzewała, że — wyjąwszy zarost — sama wcale nie wygląda lepiej, a wiedziała, że pod względem zapachu co najmniej mu dorównuje. Była świadoma obecności jego ciała — silnego, krępego, stuprocentowo męskiego. Poczuła, że budzą się w niej zmysły, które — jak sądziła — już dawno udało jej się stłumić. Musi zacząć myśleć o czymś innym…

— Wystarczyły trzy dni, by powrócić do poziomu jaskiniowca — zastanawiała się na głos. — Często wyobrażamy sobie, że nasza cywilizacja tkwi w nas samych, podczas gdy w istocie tworzą ją rzeczy.

Vorkosigan popatrzył z krzywym uśmiechem na starannie umytego Dubauera.

— Ty jednak potrafisz zachować poczucie cywilizacji, mimo pozorów dzikości.

Cordelia zarumieniła się, zakłopotana, wdzięczna losowi za maskujący wszystko blask ognia.

— Wypełniam tylko obowiązki.

— Niektórzy wykazaliby się większą elastycznością oceny tego, co do nich należy. A może byłaś w nim zakochana?

— W Dubauerze? Na Boga, nie! Nie zadaję się z niemowlętami. To po prostu dobry dzieciak. Chciałabym odwieźć go do domu.

— A ty? Masz rodzinę?

— Jasne. Mamę i brata, w Kolonii Beta. Mój tato także służył w Zwiadzie.

— Czy należał do tych, którzy nie wrócili?

— Nie, zginął w wypadku w porcie promowym jakieś dziesięć kilometrów od domu. Właśnie wracał z przepustki do jednostki.

— Moje kondolencje.

— To było wiele lat temu. — Wchodzimy na tematy osobiste, co?, pomyślała. Jednak lepsze już to, niż unikanie przesłuchania w kwestiach wojskowych. Miała gorącą nadzieję, że w rozmowie nie wypłynie na przykład temat najnowszego sprzętu betańskiego. — A co z tobą? Też masz rodzinę? — Nagle przyszło jej do głowy, że jest to dyskretna forma pytania: “Czy jesteś żonaty?”

— Mój ojciec żyje. To książę Vorkosigan. Matka była półkrwi Betanką — dodał z wahaniem.

Cordelia zdecydowała, że o ile Vorkosigan w pełni swej wojskowej surowości to naprawdę groźny widok, Vorkosigan próbujący zachowywać się uprzejmie jest wręcz porażający. Jednak ciekawość nie pozwoliła jej zakończyć rozmowy.

— To dość niezwykłe. Jak to się stało?

— Dziadek ze strony matki, książę Xav Vorbarra, był dyplomatą. W czasach swej młodości, jeszcze przed wojną cetagandańską, piastował stanowisko ambasadora w Kolonii Beta. Zdaje się, że babka pracowała wówczas w Biurze Handlu Międzygwiezdnego.

— Dobrzeją znałeś?

— Po tym, jak moja matka… umarła i zakończyła się wojna domowa Yuriego Vorbarry, przez parę lat spędzałem szkolne wakacje w domu księcia w stolicy. Niestety, nie zgadzali się z ojcem, bowiem należeli do dwóch przeciwnych partii. Xav przewodził ówczesnym liberałom, mój ojciec zaś był — i jest — jednym z filarów starej arystokracji wojskowej.

— Czy twoja babka była szczęśliwa na Barrayarze? — Cordelia oszacowała, że Vorkosigan mógł uczęszczać do szkoły jakieś trzydzieści lat wcześniej.

— Nie sądzę, aby kiedykolwiek przystosowała się w pełni do naszej społeczności. No i oczywiście wojna Yuriego… — zawiesił głos, po czym ciągnął dalej: — Obcy — szczególnie wy, Betanie — żywicie osobliwy pogląd, że Barrayar to coś w rodzaju monolitu, w istocie jednak jesteśmy niezwykle podzielonym społeczeństwem. Mój rząd od dawna zwalcza silne tendencje odśrodkowe.

Vorkosigan nachylił się naprzód i wrzucił do ognia kolejny kawałek drewna. Chmura iskier wystrzeliła w górę niczym strumień maleńkich pomarańczowych gwiazd, umykających do nieba, gdzie ich miejsce.

— Popierasz swego ojca?

— Dopóki żyje. Zawsze pragnąłem być żołnierzem i unikałem wszelkich rozgrywek. Mam awersję do polityki: przez nią zginęło paru członków mojej rodziny. Ale już najwyższy czas, żeby ktoś zajął się tymi przeklętymi biurokratami i siedzącymi u nich w kieszeniach szpiegami. Wyobrażają sobie, że do nich należy przyszłość, ale w istocie to tylko ścieki, spływające w nicość.

— Jeśli w domu wyrażasz swe poglądy równie stanowczo, to nic dziwnego, że upomniała się o ciebie polityka — poruszyła patykiem płonące polana, uwalniając nowy snop iskier.

Dubauer, oszołomiony środkiem przeciwbólowym, szybko zapadł w sen, lecz Cordelia jeszcze długo nie mogła zasnąć. Raz po raz odtwarzała w pamięci rozmowę, która poruszyła ją do głębi. Choć w sumie, co ją obchodził fakt, że jakiś Barrayarczyk z uporem pcha głowę w stryczek? Po co miałaby się angażować? To nie ma sensu. Żadnego. Nawet jeśli jego mocarne dłonie ucieleśniają marzenia o sile…

Obudziła się w środku nocy, przestraszona. To tylko jaśniejszy rozbłysk ognia, uspokoiła się. Vorkosigan dodał do niego większe naręcze drew. Cordelia usiadła, on zaś podszedł do niej.

— Cieszę się, że nie śpisz. Potrzebuję cię. — Wcisnął jej w dłoń nóż. — Ten trup przyciąga nieproszonych gości. Zamierzam wrzucić go do rzeki. Przytrzymasz mi pochodnię?

— Jasne.

Przeciągnęła się, wstała i wybrała odpowiednią gałąź. Przecierając dłonią oczy szła za Vorkosiganem w stronę rzeki. Rozchybotany pomarańczowy płomyk rzucał wokół czarne, wirujące cienie, które bardziej utrudniały, niż ułatwiały widzenie. Gdy dotarli na brzeg, Cordelia kątem oka pochwyciła jakiś ruch wśród skał. Towarzyszył mu tupot i znajome posykiwanie.

— Oho! Po lewej stronie, w górze strumienia czai się kilka tych padlinożerców.

— W porządku.

Vorkosigan cisnął pozostałości ich kolacji w sam środek nurtu, gdzie zniknęły z cichym bulgotem. Nagle rozległ się głośny plusk — nie było to jednak echo. Aha!, pomyślała Cordelia. Widziałam, jak ty też podskakujesz, Barrayarczyku. Cokolwiek jednak plusnęło, nie pokazało się ponad powierzchnią wody, a wartki prąd unicestwił wszelkie ślady. Po chwili doszły ich z dołu rzeki dziwne syki, zagłuszone donośnym wrzaskiem. Vorkosigan wyciągnął paralizator.

— Jest ich całe stado — zauważyła nerwowo Cordelia. Stali oparci o siebie plecami, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność. Vorkosigan oparł paralizator o przegub ręki, starannie wycelował i wystrzelił. Broń bzyknęła cicho i jeden z ciemnych kształtów runął na ziemię. Jego towarzysze obwąchali go z ciekawością, po czym ruszyli w stronę dwójki ludzi.

— Szkoda, że twoja broń jest taka cicha. Przydałoby się trochę hałasu — ponownie wycelował i powalił następne dwa zwierzęta. Na reszcie stada nie zrobiło to żadnego wrażenia. Vorkosigan odchrząknął. — Twój paralizator jest prawie zupełnie rozładowany.

— Nie starczy, żeby pozbyć się reszty, co?

— Nie.

Jeden z drapieżników, śmielszy niż pozostałe, wyprysnął naprzód. Vorkosigan zareagował natychmiast, rzucając się ku niemu z głośnym okrzykiem i zwierzę wycofało się — na razie. Padlinożercy z równin byli więksi, niż ich górscy kuzyni i, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze brzydsi. Najwyraźniej żerowali też w większych grupach. Kiedy ludzie spróbowali oddalić się od brzegu, krąg zwierząt zacisnął się wokół nich.

— Do diabła — westchnął Vorkosigan. — To nas załatwi. — Z góry spływał ku nim bezszelestnie tuzin półprzejrzystych kuł. — Co za paskudna śmierć. Cóż, przynajmniej zabierzmy z nami jak najwięcej tych stworów — zerknął na nią, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale jedynie potrząsnął głową, szykując się do odparcia ataku.

Cordelia z mocno bijącym sercem spojrzała na płynące w powietrzu bańki i nagle przyszedł jej do głowy genialny pomysł.

— O, nie. To wcale nie ostatnia kropla w naszej czarze, tylko flota sojuszników, przybywająca nam z odsieczą. Chodźcie tu, moje śliczne — wabiła. — Chodźcie do mamusi.

— Zwariowałaś? — syknął Vorkosigan.

— Chciałeś hałasu? Będziesz miał hałas. Jak sądzisz, co utrzymuje w powietrzu te stworzenia?

— Nie zastanawiałem się nad tym. Ale to niemal na pewno musi być…

— Wodór! Założę się, o co tylko zechcesz, że te urocze minifabryki chemiczne dokonują elektrolizy wody. Zauważyłeś, że zawsze trzymają się w pobliżu rzek i strumieni? Szkoda, że nie mam rękawic.

— Pozwól, że ja to zrobię.

W rozjaśnionej słabym blaskiem ognia ciemności błysnął szeroki uśmiech. Vorkosigan wyskoczył w górę i pochwycił wijące się kasztanowe macki jednej z baniek, po czym cisnął ją na ziemię tuż przed zbliżających się padlinożerców. Cordelia, trzymająca pochodnię niczym szermierz floret, gwałtownie pchnęła ją naprzód. W deszczu iskier uderzyła bańkę raz, drugi, trzeci.

Stwór eksplodował w kuli oślepiającego ognia, który opalił brwi Cordelii. Wybuchowi towarzyszył donośny, niski huk i zdumiewający smród. Na siatkówce Cordelii zatańczyły pomarańczowe i zielone rozbłyski. Powtórzyła swą sztuczkę z kolejną zdobyczą Vorkosigana. Futro jednego z drapieżników zajęło się ogniem, co doprowadziło do powszechnego odwrotu przy akompaniamencie pisków i syków. Cordelia dziabnęła pochodnią bańkę, unoszącą się w powietrzu. Ognista kula na moment oświetliła całą dolinę rzeki i garbate grzbiety umykających napastników.

Vorkosigan gorączkowo poklepywał ją po plecach. Dopiero gdy dotarła do niej woń spalenizny Cordelia uświadomiła sobie, że podpaliła własne włosy. Barrayarczyk zdusił płomienie. Pozostałe bańki poszybowały wysoko w powietrze i odpłynęły w dal, poza jedną, którą Vorkosigan zdążył schwytać i przytrzymać, nadeptując na jej macki.

— Ha! — Cordelia odtańczyła wokół niego tryumfalny taniec wojenny. Gwałtowny napływ adrenaliny do krwi sprawił, że poczuła niemądrą chęć, aby wybuchnąć śmiechem. Odetchnęła głęboko. — Jak twoja ręka?

— Lekko oparzona — przyznał. Zdjął koszulę i zawinął w nią bańkę, która pulsowała, cuchnąc coraz mocniej. — Może nam się jeszcze przydać.

Opłukał dłoń w strumieniu, po czym oboje pobiegli z powrotem do obozu. Dubauer leżał spokojnie. Kilka minut później w kręgu światła pojawił się zabłąkany drapieżnik, węsząc i posykując. Vorkosigan odpędził go pochodnią, nożem i przekleństwami — szeptanymi, żeby nie obudzić podporucznika.

— Myślę, że lepiej będzie, jeśli przez resztę drogi zadowolimy się racjami żywnościowymi — stwierdził po powrocie.

Cordelia skinęła głową na znak zgody.


Obudziła mężczyzn o pierwszym brzasku. Podobnie jak Vorkosiganowi, zaczynało zależeć jej, by jak najszybciej dotrzeć do obiecującej bezpieczeństwo kryjówki z zapasami. Uwięziona w fałdach koszuli Vorkosigana bańka zdechła w nocy i oklapła, zamieniając się w paskudną galaretowatą maź. Barrayarczyk z konieczności poświęcił parę cennych minut na krótką przepierkę, ale i tak pozostawione przez schwytane zwierzę śmierdzące plamy zapewniły mu niekwestionowane pierwsze miejsce w prywatnym konkursie Cordelii na najbrudniejszego członka ich grupki. Zjedli szybkie śniadanie, złożone z mdłej, lecz bezpiecznej owsianki i sosu z sera pleśniowego, po czym o wschodzie słońca ruszyli w drogę. Ich długie cienie wyprzedzały maszerujących, tańcząc na rdzawej, ukwieconej równinie.

Niedługo przed południowym postojem Vorkosigan zatrzymał się i zniknął za krzakiem, aby ulżyć pęcherzowi. Za chwilę dobiegła stamtąd wiązanka soczystych przekleństw. W ślad za nią pojawił się Barrayarczyk, przeskakując z nogi na nogę i wytrząsając nogawki spodni. Cordelia spojrzała na niego z niewinną ciekawością.

— Pamiętasz te jasnożółte kopczyki piasku, które mijaliśmy? — spytał.

— Owszem.

— Nie wchodź przypadkiem na nie, żeby się wysikać.

Nie udało jej się ukryć rozbawienia.

— Co tam znalazłeś? Czy może powinnam spytać: co znalazło ciebie?

Vorkosigan wywrócił spodnie na lewą stronę i zaczął wybierać z nich okrągłe białe stworzonka, biegające po materiale na licznych rzęskowatych nóżkach. Cordelia złapała jedno z nich i uniosła na dłoni, aby przyjrzeć mu się bliżej. Była to kolejna odmiana baniek, tym razem żyjących pod ziemią.

— Au! — pospiesznie strąciła ją na piasek.

— Piecze, prawda? — warknął Vorkosigan.

Ogarnęła ją fala niepowstrzymanej wesołości. Straciła jednak ochotę do śmiechu, widząc niepokojącą zmianę w jego wyglądzie.

— To zadrapanie nie wygląda najlepiej, prawda?

Ślad na jego lewej nodze, pozostawiony przez pazury padlinożercy owej nocy, kiedy pochowali Rosemonta, był opuchnięty i siny. Promieniujące z niego paskudne czerwone pręgi sięgały aż za kolano.

— W porządku, nic mi nie jest — oznajmił stanowczo, zaczynając wciągać uwolnione od minibaniek spodnie.

— Wcale nie w porządku. Pozwól mi je obejrzeć.

— I tak na razie nic nie możesz zrobić — zaprotestował, ale poddał się pobieżnemu badaniu. — Zadowolona? — mruknął z ironią, kończąc się ubierać.

— Szkoda, że wasi mikrobiolodzy nie popracowali dłużej nad tą maścią. — Cordelia wzruszyła ramionami. — Masz rację. W tej chwili nic na to nie poradzimy.

Ruszyli naprzód. Od tej pory Cordelia obserwowała go uważnie. Od czasu do czasu zaczynał lekko kuleć, lecz czując na sobie jej wzrok prostował się i z determinacją maszerował dalej równym, miarowym krokiem. Pod koniec dnia porzucił jednak wszelkie pozory i kuśtykał otwarcie. Mimo to prowadził dalej, aż do zachodu słońca i dłużej — póki ostatnie zorze nie przygasły na niebie, a pokryta kraterami góra, od której się oddalali, nie stała się czarną plamą na horyzoncie. Wreszcie, potykając się w ciemnościach, poddał się i zarządził postój. Cordelia przyjęła to z zadowoleniem, bowiem Dubauer chwiał się na nogach, opierał na niej całym ciężarem i próbował usiąść na ziemi. Położyli się spać na czerwonym piaszczystym gruncie. Vorkosigan przełamał kolejną rurkę zimnego światła i jak zwykle objął pierwszą wartę, gdy tymczasem Cordelia leżała na ziemi, spoglądając na wędrujące po niebie niedosiężne gwiazdy.

Vorkosigan poprosił, aby zbudzić go przed świtem, ona jednak pozwoliła mu spać aż do wschodu słońca. Nie podobała jej się jego twarz, na przemian blada i zarumieniona, oraz płytki, przyspieszony oddech.

— Nie sądzisz, że powinieneś zażyć jeden z twoich środków przeciwbólowych? — spytała widząc, że właściwie nie może już opierać się na rannej nodze. Od poprzedniego wieczoru opuchlizna wyraźnie się powiększyła.

— Jeszcze nie teraz. Muszę zachować je na później. — Wyciął sobie natomiast długą laskę i cała trójka rozpoczęła kolejny odcinek marszu śladem własnych cieni.

— Jak daleko jeszcze? — dociekała Cordelia.

— Według moich szacunków jakiś dzień, półtora, w zależności od tego, jak szybko będziemy się posuwać. — Skrzywił się. — Bez obaw, nie będziesz musiała nieść mnie na plecach. Jestem jednym z najsprawniejszych fizycznie członków mojej załogi. — Po paru kulawych krokach uściślił: — Tych po czterdziestce.

— A ilu mężczyzn po czterdziestce służy na twoim statku?

— Czterech.

Cordelia prychnęła.

— W każdym razie, jeśli to będzie konieczne, mam w apteczce środek pobudzający, który rozruszałby nawet trupa. Ale to także chcę zachować na koniec podróży.

— Spodziewasz się kłopotów?

— Zależy kto odbierze moje wezwanie. Wiem, że Radnov — mój oficer polityczny — ma co najmniej dwóch agentów w dziale łączności. — Ściągnął usta, znowu mierząc ją wzrokiem. — Widzisz, nie przypuszczam, by był to ogólny bunt załogi, raczej spontaniczna próba morderstwa ze strony Radnova i najwyżej paru wspólników. Uznali, że wykorzystując was, Betan, zdołają się mnie pozbyć bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń. Jeśli mam rację, cała załoga sądzi, że nie żyję. Oprócz jednego człowieka.

— Którego?

— Sam chciałbym wiedzieć. Tego, który uderzył mnie w głowę i ukrył w paprociach, zamiast poderżnąć mi gardło i wepchnąć w najbliższą dziurę. Najwyraźniej porucznik Radnov ma w swojej grupie zdrajcę. A jednak gdyby ów zdrajca zachował lojalność wobec mojej osoby, wystarczyłoby, by poinformował o wszystkim Gottyana, pierwszego oficera, ten zaś już dawno wysłałby po mnie patrol. Kto z mojej załogi może być tak rozkojarzony, by zdradzić obie strony naraz? A może coś przeoczyłem?

— Może wciąż ścigają mój statek — podsunęła Cordelia.

— Gdzie właściwie może teraz być?

Cordelia dokonała w myślach szybkiej kalkulacji. W tej chwili to już czysto akademicka kwestia, zdecydowała.

— W drodze do Kolonii Beta.

— Chyba że zostali schwytani.

— Nie. Kiedy z nimi rozmawiałam, byli już poza waszym zasięgiem. Co prawda nie są uzbrojeni, ale mogliby zataczać kręgi wokół waszego krążownika.

— Hm. Tak, to możliwe.

Nie sprawiał wrażenia zaskoczonego, zauważyła Cordelia. Założę się, że jego meldunek na temat naszego sprzętu doprowadziłby betański wywiad do apopleksji.

— Jak długo będą ich ścigać?

— To zależy od Gottyana. Jeśli uzna, że w żaden sposób nie zdoła ich dogonić, wróci na poprzednią pozycję. Jeżeli inaczej oceni sytuację, zrobi co w jego mocy.

— Czemu?

Zerknął na nią z ukosa.

— Nie mogę o tym rozmawiać.

— Nie rozumiem, dlaczego. Przez jakiś czas nie będę przebywać nigdzie, poza barrayarskim więzieniem. Zabawne, jak zmieniają się nasze poglądy. Po tej wycieczce więzienie będzie dla mnie luksusowym apartamentem.

— Postaram się, aby do tego nie doszło — odparł z uśmiechem.

Uśmiech ten zaniepokoił ją, podobnie jak wyraz jego oczu. Potrafiła stawić czoło surowości i dorównać jej własną bezceremonialnością, parując ciosy niczym szermierz. Nie była jednak odporna na uprzejmość. Przypominało to fechtunek z morskimi falami — jej ciosy słabły, traciła zapał. Skrzywiła się i uśmiech zniknął jak zdmuchnięty; twarz Vorkosigana znów stała się nieprzenikniona.

Загрузка...