ROZDZIAŁ CZWARTY

Vorkosigan ocknął się trzy godziny przed świtem i zmusił Cordelię, aby przespała się parę godzin. Kiedy ją obudził, niebo na wschodzie już szarzało. Najwyraźniej wykąpał się w strumieniu i użył jednorazowej porcji depilatora, którą oszczędzał na tę okazję, aby usunąć z twarzy swędzący czterodniowy zarost.

— Musisz mi pomóc z tą nogą. Chcę otworzyć i oczyścić ranę, a potem z powrotem ją opatrzyć. To wystarczy do wieczora, a później zajmie się nią lekarz.

— Dobrze.

Vorkosigan zdjął but razem ze skarpetką i Cordelia kazała mu włożyć nogę pod strugę opadającej wody na skraju wodospadu. Starannie opłukała jego nóż, po czym szybkim, głębokim cięciem otworzyła paskudnie napuchniętą ranę. Wargi mężczyzny zbielały, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. To ona się skrzywiła. Z nacięcia trysnęła krew i ropa przemieszana z cuchnącymi skrzepami. Po chwili strumień zmył wszystko do czysta. Cordelia starała się nie myśleć, ile nowych mikrobów wtargnęło do jego organizmu dzięki tej operacji. Ostatecznie jednak ulga miała być tylko tymczasowa.

Pokryła ranę resztką niezbyt skutecznego barrayarskiego antybiotyku i zużyła do końca plastykowy bandaż, sporządzając opatrunek.

— Wygląda lepiej — zauważył, ale kiedy spróbował przejść parę kroków, potknął się i omal nie upadł. — W porządku — mruknął. — Nadszedł czas. — Uroczyście wyjął z zestawu pierwszej pomocy ostatni środek przeciwbólowy, dodał do niego maleńką niebieską pigułkę, połknął je i rzucił na ziemię pusty pojemnik. Cordelia podniosła go odruchowo, uświadomiła sobie, że nie ma go gdzie schować i dyskretnie upuściła z powrotem.

— Te środki czynią cuda — stwierdził Vorkosigan — ale kiedy przestają działać, człowiek pada jak marionetka, której przecięto sznurki. Przez jakieś szesnaście godzin będę jak nowo narodzony.

Istotnie, gdy skończyli złożone z żelaznych racji śniadanie i przygotowali Dubauera do drogi, Barrayarczyk nie tylko wyglądał normalnie, ale sprawiał wrażenie świeżego, wypoczętego i tryskającego energią. Żadne z nich nie wspomniało nocnej rozmowy.

Poprowadził ich szerokim łukiem wokół podstawy góry tak, że koło południa, zbliżając się do zrytego kraterami zbocza, wędrowali już niemal dokładnie na wschód. Maszerowali przez lasy i łąki, zmierzając w stronę skalnego wzniesienia po drugiej stronie wielkiego leja — jedynej pozostałości dawnego zbocza, zniszczonego przed wiekami przez potworny wybuch wulkanu. Vorkosigan wczołgał się na pozbawiony drzew grzbiet, uważając, by nie wychylić się ponad porastające go trawy. Dubauer, słaby i zmęczony, skulił się w niewielkim zagłębieniu i błyskawicznie zasnął. Cordelia obserwowała go, póki oddech podporucznika nie stał się głęboki i miarowy, po czym podpełzła do Vorkosigana.

Barrayarski kapitan miał w dłoni lunetkę i dokładnie badał wzrokiem zamglony zielony amfiteatr.

— Tam stoi lądownik. Rozbili obóz w jaskiniach kryjówki. Widzisz tę ciemną plamę obok wodospadu? To jest wejście. — Podał jej lunetkę, aby mogła lepiej się przyjrzeć.

— Spójrz, ktoś stamtąd wychodzi. Przy największym powiększeniu widać nawet twarze.

Vorkosigan odebrał jej lunetkę.

— Koudelka. On jest w porządku. Ale ten koło niego to Darobey, jeden ze szpiegów Radnova w dziale łączności. Zapamiętaj jego twarz — musisz wiedzieć, kiedy chować głowę.

Cordelia zastanawiała się, czy podniecenie Vorkosigana było spowodowane działaniem środka pobudzającego czy może prymitywną radością z nadchodzącego starcia. Jego oczy błyszczały, gdy obserwował, liczył, kalkulował.

Nagle syknął przez zęby, niczym jeden z miejscowych mięsożerców.

— Na Boga, to Radnov! Wiele bym dał, żeby dostać go w swoje ręce. Tym razem jednak dopilnuję, aby agenci Ministerstwa stanęli przed sądem. Chciałbym zobaczyć, jak ich szefowie wiją się, próbując obronić swych pupilków przed w pełni udokumentowanym zarzutem buntu. Dowództwo i Rada Książąt staną po mojej stronie. Nie, Radnov, będziesz żył — i żałował, że nie zginąłeś. — Wygodnie oparty na łokciach, rozkoszował się oglądaną sceną.

Nagle zesztywniał i uśmiechnął się szeroko.

— Najwyższy czas, żeby szczęście uśmiechnęło się i do mnie. Widzę Gottyana. Ma broń, więc musi nimi dowodzić. Jesteśmy prawie w domu. Chodź.

Cofnęli się pod osłonę drzew. Dubauera nie było tam, gdzie go zostawili.

— Do diaska! — jęknęła Cordelia, gorączkowo rozglądając się wokół. — Gdzie on się podział?

— Nie mógł odejść daleko — uspokajał ją Vorkosigan, choć sam także sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Każde z nich przeszukało las w promieniu jakichś stu metrów. Idiotka!, zwymyślała się w duchu Cordelia. Musiałaś iść się gapić? Po chwili spotkali się w poprzednim miejscu, nie odkrywszy ani śladu podporucznika.

— Posłuchaj, nie mamy teraz czasu na dalsze poszukiwania — stwierdził Vorkosigan. — Gdy tylko odzyskam dowództwo, wyślę za Dubauerem patrol. Wyposażeni w odpowiedni sprzęt żołnierze znajdą go znacznie szybciej, niż my.

Cordelia pomyślała o drapieżnikach, urwiskach, głębokich jeziorkach, Barrayarczykach pod lada pozorem chwytających za broń.

— Dotarliśmy już tak daleko… — zaczęła.

— I jeśli wkrótce nie odzyskam kontroli nad załogą, żadne z was i tak nie przeżyje.

Posłuszna głosowi rozsądku, choć wcale nie uspokojona, pozwoliła, by Vorkosigan ujął ją pod ramię. Opierając się na niej lekko, poprowadził Cordelię przez las. Kiedy znaleźli się niedaleko obozu Barrayarczyków, Vorkosigan położył palec na ustach.

— Idź najciszej, jak potrafisz. Nie przeszedłem całej tej drogi tylko po to, by teraz zastrzelił mnie własny patrol.

Po chwili wskazał Cordelii miejsce, osłonięte kilkoma zwalonymi pniami, wśród wysokich do kolan chaszczy. Widać z niego było świeżo wydeptaną w krzakach ścieżkę.

— Dobrze, połóż się tutaj.

— Nie zamierzasz zapukać do frontowych drzwi?

— Nie.

— Dlaczego, jeśli Gottyan jest w porządku?

— Ponieważ coś jeszcze musi być nie tak. Nie wiem, czemu tu wrócili. — Zastanowił się przez chwilę, po czym oddał jej paralizator. — Jeśli będziesz musiała użyć broni, to lepiej czegoś, co już znasz. Zostało jeszcze trochę, na jeden lub dwa strzały. Ta ścieżka łączy posterunki wartownicze i wcześniej czy później ktoś się tu zjawi. Siedź w ukryciu, póki cię nie zawołam.

Vorkosigan poluzował nóż w pochwie, po czym zajął pozycję po drugiej stronie ścieżki. Odczekali kwadrans, potem następny. Las drzemał w ciepłym rześkim słońcu.

Wreszcie na ścieżce rozległo się szuranie butów wśród zaschniętych liści. Cordelia zesztywniała, próbując dojrzeć coś między chaszczami, nie unosząc głowy. Wysoka postać w znakomicie spełniającym swe zadanie barrayarskim stroju maskującym okazała się z bliska siwowłosym oficerem. W chwili, gdy mężczyzna minął ich, Vorkosigan podniósł się ze swej kryjówki niczym powstały z grobu zmarły.

— Korabik — powiedział cicho. W jego głosie zabrzmiała ciepła nuta. Stał bez ruchu, uśmiechając się szeroko, z rękoma splecionymi na piersi.

Gottyan obrócił się gwałtownie, sięgając po wiszący u pasa porażacz nerwowy. Po sekundzie na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.

— Aral! Załoga lądownika zameldowała, że zostałeś zabity przez Betan — z tymi słowy poruszył się o krok, jednakże nie — jak oczekiwała zwiedziona tonem głosu Vorkosigana Cordelia — w stronę kapitana, lecz w tył. Porażacz nadal tkwił w jego dłoni, jakby Gottyan zapomniał go schować. Jego palce zacisnęły się na broni. Cordelia zamarła.

Vorkosigan sprawiał wrażenie lekko zdumionego, jakby zawiedzionego tym chłodnym, opanowanym powitaniem.

— Miło widzieć, że nie jesteś przesądny — zażartował.

— Mogłem się tego spodziewać. Nie powinienem wierzyć w twoją śmierć, skoro nie widziałem na własne oczy, jak zakopują cię w ziemi z sercem przebitym kołkiem — odparł Gottyan z ironią.

— Co się stało, Korabik? — spytał spokojnie Vorkosigan. — Nie jesteś jednym z zauszników ministra.

W odpowiedzi Gottyan wycelował w kapitana. Vorkosigan stał bez ruchu.

— Nie — odparł oficer. — Sądziłem, że historia Radnova o tobie i Betanach śmierdzi i zamierzałem dopilnować, aby po naszym powrocie Rada Śledcza zajęła się tą sprawą — urwał. — A wówczas zostałbym dowódcą. Po sześciomiesięcznym okresie próbnym z pewnością otrzymałbym awans. Jak myślisz, jakie mam szansę na dowództwo w moim wieku? Pięć procent? Dwa? Zero?

— Nie jest aż tak źle — stwierdził Vorkosigan. — Szykują się zmiany, o których jak dotąd słyszała zaledwie garstka ludzi. Będzie więcej statków, więcej możliwości awansu.

— Zwyczajne plotki — rzucił lekceważąco Gottyan.

— A zatem nie wierzyłeś, że nie żyję? — naciskał Vorkosigan.

— Wręcz przeciwnie. Byłem tego pewien. Objąłem dowództwo. A tak przy okazji, gdzie ukryłeś zapieczętowane rozkazy? Przewróciliśmy twoją kabinę do góry nogami, ale nic nie znaleźliśmy.

Vorkosigan uśmiechnął się cierpko i potrząsnął głową.

— Nie będę dodatkowo wodził cię na pokuszenie.

— Nieważne — ręka Gottyana nawet nie drgnęła. — A przedwczoraj ten psychopatyczny idiota Bothari odwiedził mnie w kabinie i opowiedział, co się naprawdę stało w obozie Betan. Zupełnie mnie zaskoczył. Sądziłem, że z radością poderżnąłby ci gardło. Wróciliśmy więc, aby przeprowadzić naziemne ćwiczenia Byłem pewien, że wcześniej czy później zjawisz się tutaj. Spóźniłeś się.

— Zatrzymały mnie pewne sprawy. — Vorkosigan poruszył się lekko, schodząc z linii ognia Cordelii. — Gdzie jest teraz Bothari?

— Zamknięty w izolatce.

Kapitan skrzywił się.

— To tylko pogorszy sprawę. Zakładam, że nie zawiadomiłeś załogi o moim cudownym ocaleniu?

— Nawet Radnov nie ma o tym pojęcia. Wciąż jeszcze uważa, że Bothari wypruł ci flaki.

— Zadowolony z siebie, co?

— Jak kot, który złapał mysz. Z radością starłbym mu z twarzy ten uśmieszek przed obliczem Rady, gdybyś tylko wykazał dość dobrej woli, by ulec jakiemuś wypadkowi.

Vorkosigan skrzywił się kwaśno.

— Mam wrażenie, że nie podjąłeś ostatecznej decyzji, co masz zrobić dalej. Pamiętaj, nie jest jeszcze za późno na zmianę kursu.

— Nigdy byś mi tego nie darował — odparł niepewnie Gottyan.

— Może kiedy byłem młodszy i sztywno trzymałem się zasad. Ale, prawdę mówiąc, nieco męczy mnie zabijanie moich wrogów tylko po to, by dać im nauczkę. — Kapitan uniósł głowę i spojrzał prosto w oczy Gottyanowi. — Jeśli chcesz, mogę dać ci słowo. Wiesz, ile jest warte.

Porażacz zadrżał lekko w dłoni Gottyana, gdy oficer zmagał się z myślami. Cordelia wstrzymując oddech ujrzała łzy w jego oczach. Nikt nie opłakuje żywych, pomyślała, tylko umarłych; w tym momencie, choć Vorkosigan wciąż jeszcze wątpił, ona wiedziała już, że Gottyan zamierza strzelić.

Uniosła paralizator, starannie wycelowała i wystrzeliła. Broń zahuczała cicho, ładunek wystarczył jednak, by powalić Gottyana na kolana. Oficer obejrzał się zdumiony i w tym samym momencie Vorkosigan skoczył na niego, wyrwał mu porażacz, odebrał łuk plazmowy i wreszcie przewrócił na ziemię.

— Niech cię diabli! — wykrztusił na wpół sparaliżowany Gottyan. — Czy nikt cię nigdy nie wymanewrował?

— Dlatego jeszcze żyję — Vorkosigan wzruszył ramionami i błyskawicznie przeszukał oficera, konfiskując mu nóż oraz kilka innych przedmiotów. — Komu wyznaczyłeś warty?

— Sensowi na północy, Koudelce na południu.

Kapitan zdjął pas Gottyana i skrępował mu ręce za plecami.

— Długo zastanawiałeś się nad tą odpowiedzią, co? — Odwróciwszy się do Cordelii wyjaśnił: — Sens to jeden z ludzi Radnova, Koudelka — wręcz przeciwnie. Zupełnie jakbym rzucał monetą.

— I to był twój przyjaciel? — Cordelia uniosła brwi. — Wygląda na to, że jedyna różnica pomiędzy przyjaciółmi a wrogami to ta, jak długo rozmawiają z tobą, zanim zaczną strzelać.

— Owszem — zgodził się Vorkosigan. — Z taką armią mógłbym zdobyć wszechświat, gdybym tylko zdołał zmusić ich, aby wszyscy celowali w tym samym kierunku. Ponieważ pani spodnie utrzymają się bez pomocy, komandorze Naismith, czy mógłbym poprosić o pasek? — Związał nogi Gottyana, zakneblował go, po czym przez moment stał niezdecydowany, spoglądając to w jedną, to w drugą stronę.

— Wszyscy Kreteńczycy to kłamcy — mruknęła Cordelia, po czym nieco głośniej dodała: — Na północ czy na południe?

— Interesujące pytanie. Jaka jest twoja opinia?

— Miałam kiedyś nauczyciela, który w ten sposób odwracał moje pytania. Sądziłam, że to metoda sokratyczna i ogromnie mi to imponowało, póki nie odkryłam, że korzystał z niej, kiedy sam nie znał odpowiedzi. — Cordelia przyjrzała się Gottyanowi, którego umieścili w jej dawnej kryjówce, zastanawiając się, czy jego wskazówki oznaczały powrót do dawnej lojalności, czy też ostatnią desperacką próbę dokończenia nieudanego zamachu. Oficer odpowiedział jej spojrzeniem pełnym zdumienia i wrogości.

— Na północ — stwierdziła wreszcie z wahaniem. Wymienili z Vorkosiganem porozumiewawcze spojrzenia i Barrayarczyk skinął głową.

— A zatem chodź.

Ruszyli naprzód, ostrożnie pokonując wzniesienie i niewielki zagajnik pełen szarozielonych krzewów.

— Jak długo znasz Gottyana?

— Służymy razem od czterech lat, od czasu obniżenia mi stopnia. Uważałem go za dobrego oficera zawodowego. Całkowicie apolitycznego. Ma rodzinę.

— Czy sądzisz, że później mógłbyś przywrócić go do służby?

— Przebaczyć i zapomnieć? Dałem mu szansę. Odrzucił ją. Dwukrotnie, jeśli słusznie wybrałaś kierunek. — Zaczęli wspinać się po kolejnym zboczu. — Posterunek jest na szczycie. Ktokolwiek tam jest, za chwilę nas dostrzeże. Cofnij się i osłaniaj mnie. Jeśli usłyszysz strzały… — zawahał się — kieruj się własną inicjatywą.

Cordelia zdusiła śmiech. Vorkosigan położył dłoń na spoczywającym w pochwie porażaczu i nie kryjąc się ruszył naprzód, hałaśliwie stawiając nogi.

— Wartownik, zameldować się! — polecił stanowczo.

— Nic nowego od czasu… Dobry Boże, to kapitan!

Po tych słowach nastąpił wybuch najszczerszego i najradośniejszego śmiechu, jaki słyszała od wieków. Nagle osłabła i oparła się o drzewo. Kiedy właściwie przestałaś się go bać, a zaczęłaś się bać o niego? — spytała samą siebie. I czemu ten nowy strach jest znacznie mocniejszy niż poprzedni? Najwyraźniej zamiana niewiele ci dała.

— Może pani już wyjść, komandorze Naismith — rzucił donośnie Vorkosigan. Cordelia okrążyła kępę krzaków i wspięła się na trawiaste wzgórze. Na jego szczycie czekało dwóch młodzieńców, odzianych w schludne i czyste kombinezony. Jednego z nich, wyższego o głowę od Vorkosigana, z twarzą chłopca przy ciele mężczyzny, rozpoznała — był to Koudelka, którego wcześniej oglądała przez lunetkę. Mężczyzna z entuzjazmem ściskał dłoń kapitana upewniając się, że ma przed sobą żywego człowieka, a nie ducha. Na widok jej munduru dłoń drugiego mężczyzny powędrowała w stronę porażacza.

— Powiedziano nam, że Betanie pana zabili, panie kapitanie — stwierdził podejrzliwie.

— To wyjątkowo uporczywa plotka — odrzekł Vorkosigan. — Jak widzisz, daleko jej do prawdy.

— Pański pogrzeb był wspaniały — stwierdził Koudelka. — Szkoda, że pana tam nie było.

— Może następnym razem — Vorkosigan uśmiechnął się szeroko.

— Och, wie pan, że nie to chciałem powiedzieć. Porucznik Radnov wygłosił wzruszające przemówienie.

— Nie wątpię. Najprawdopodobniej pracował nad nim od miesięcy.

Koudelka, bystrzejszy niż jego towarzysz, powiedział jedynie “Och”. Drugi żołnierz wpatrywał się w Vorkosigana nic nie pojmującym wzrokiem.

Vorkosigan ciągnął dalej:

— Pozwólcie przedstawić sobie komandor Cordelię Naismith, z Betańskiego Zwiadu Astronomicznego. Komandor Naismith jest… — zawahał się i Cordelia czekała, ciekawa jak określi jej status — eee…

— No, no — mruknęła zachęcająco.

Vorkosigan stanowczo zacisnął usta, nie pozwalając im wygiąć się w uśmiechu.

— Moim więźniem — dokończył wreszcie. — Zwolnionym na słowo honoru. Poza wstępem do pomieszczeń zamkniętych należy zapewnić jej pełną swobodę.

Słowa te wyraźnie zrobiły wrażenie na obu młodzieńcach, którzy spojrzeli na nią z szalonym zainteresowaniem.

— Jest uzbrojona — zauważył towarzysz Koudelki.

— Na szczęście — Vorkosigan nie wyjaśnił, co miał na myśli, przechodząc do pilniejszych spraw. — Kto wchodzi w skład załogi lądownika?

Koudelka wyrecytował długą listę nazwisk, od czasu do czasu uzupełnianą przez jego kolegę.

— W porządku — westchnął kapitan. — Radnov, Darobey, Sens i Tafas mają zostać rozbrojeni tak cicho i dyskretnie, jak to tylko możliwe i aresztowani pod zarzutem buntu. Później dołączą do nich inni. Łączność z “Generałem Vorkraftem” ma zostać przerwana, póki wszyscy nie znajdą się pod kluczem. Czy wiesz, gdzie jest w tej chwili porucznik Buffa?

— W jaskiniach. Kapitanie? — dodał Koudelka z nieszczęśliwą miną, domyśliwszy się, co się dzieje.

— Tak?

— Jest pan pewien co do Tafasa?

— Prawie pewny. Staną przed sądem — dodał łagodniej Vorkosigan. — Po to właśnie wymyślono procesy — aby oddzielić winnych od niewinnych.

— Tak jest. — Koudelka skinieniem głowy zaakceptował to dość ograniczone zapewnienie o bezpieczeństwie człowieka, który jak zgadywała Cordelia, musiał być jego przyjacielem.

— Czy rozumiesz już, dlaczego powiedziałem kiedyś, że statystyki dotyczące wojny domowej zaprzeczają rzeczywistości? — spytał Vorkosigan.

— Tak jest. — Koudelka spojrzał mu prosto w oczy i kapitan skinął głową, ufny w jego lojalność.

— W porządku. Wy dwoje chodźcie ze mną.

Ruszyli naprzód. Vorkosigan ponownie ujął ją pod ramię i maszerował, kulejąc zaledwie odrobinę. Zręcznie maskował fakt, jak mocno opiera się na Cordelii. Podążyli kolejną ścieżką przez las, pokonując wzniesienia i zagłębienia nierównego gruntu, aż wreszcie ujrzeli przed sobą zamaskowane wejście do urządzonych w jaskiniach magazynów.

Opadająca tuż obok kaskada utworzyła na ziemi niewielką sadzawkę, z której wypływał wesoły strumień, znikający wśród drzew. Obok sadzawki zebrała się dziwna grupka ludzi. Z początku Cordelia nie potrafiła zgadnąć, co właściwie robią. Dwóch Barrayarczyków stało nieruchomo, dwaj następni klęczeli na brzegu. Kiedy Cordelia zbliżyła się, dwóch klęczących wstało, pociągając za sobą ociekającą wodą, odzianą w brąz postać ze związanymi na plecach rękoma, którą wcześniej zmuszali do leżenia. Więzień zaczął kaszleć, głośno chwytając oddech.

— To Dubauer! — krzyknęła Cordelia. — Co oni mu robią?

Vorkosigan, który jak się zdawało natychmiast odgadł co widzi, mruknął:

— Do diabła — po czym ruszył biegiem naprzód. — To mój więzień! — ryknął zbliżywszy się do grupy. — Natychmiast go puśćcie!

Barrayarczycy wyprężyli się tak szybko, że wyglądało to jak odruchowa reakcja. Uwolniony Dubauer osunął się na kolana, nadal krztusząc się głośno. Cordelia mijając w biegu żołnierzy pomyślała, że nigdy nie widziała bardziej zdumionej grupy ludzi. Włosy Dubauera, jego napuchnięta twarz, rzadka kilkudniowa broda i kołnierz ociekały wodą. Oczy miał zaczerwienione i wciąż parskał i kichał. Przerażona uświadomiła sobie, że Barrayarczycy torturowali go, przytrzymując mu głowę pod wodą.

— Co to ma znaczyć, poruczniku Buffa? — Vorkosigan zmiażdżył gniewnym wzrokiem dowódcę grupy.

— Myślałem, że Betanie pana zabili — odparł Buffa.

— Bynajmniej — odparł krótko Vorkosigan. — Co robiliście z tym Betaninem?

— Tafas natknął się na niego w lesie. Próbowaliśmy go przesłuchać, dowiedzieć się, czy jest ich tu więcej… — zerknął na Cordelię — ale nie chce mówić. Nie odezwał się ani słowem. A ja zawsze sądziłem, że Betanie to mięczaki.

Vorkosigan wzniósł oczy do góry, jakby modlił się o to, by niebiosa dodały mu sił.

— Buffa — powiedział cierpliwie. — Ten człowiek został trafiony z porażacza pięć dni temu. Od tego czasu nie mówi. A gdyby nawet był w stanie coś powiedzieć, i tak nic nie wie.

— Barbarzyńcy! — krzyknęła Cordelia, klękając na ziemi. Dubauer poznał ją i przywarł do niej całym ciałem. — Wszyscy Barrayarczycy to barbarzyńcy, łajdacy i mordercy!

— I głupcy. Nie zapominaj o głupcach. — Vorkosigan posłał porucznikowi kolejne wściekłe spojrzenie. Jego ludzie zachowali dość taktu, by okazać wstyd. Kapitan westchnął głęboko. — Czy z nim wszystko w porządku?

— Chyba tak — przyznała niechętnie. — Przeżył jednak ogromny wstrząs. — Sama też trzęsła się z furii.

— Pani komandor Naismith, przepraszam za moich ludzi — oświadczył Vorkosigan głośno, aby wszyscy dosłyszeli, że ich kapitan poniża się przed więźniami wyłącznie z ich powodu.

— Tylko mi nie salutuj — mruknęła Cordelia gniewnie, tak cicho, by jedynie on usłyszał. Widząc nic nie pojmujące spojrzenie Vorkosigana uspokoiła się nieco i dodała głośniej: — To była pomyłka w interpretacji — jej spojrzenie powędrowało ku porucznikowi Buffie, który, obdarzony przez naturę słusznym wzrostem, usiłował w tym momencie zapaść się pod ziemię. — Każdy ślepiec mógłby ją popełnić. Do diabła — wyrwało jej się, gdy przerażenie i stres, jakiego doświadczył Dubauer, wywołały kolejny atak konwulsji. Większość Barrayarczyków odwróciła wzrok, zdradzając wyraźne zakłopotanie. Vorkosigan, mając już sporą praktykę, ukląkł, by pomóc Cordelii. Kiedy atak ustąpił, podniósł się.

— Tafas, oddaj Koudelce broń — polecił. Tafas zawahał się, rozglądając się wokół, po czym usłuchał powoli.

— Nie chciałem w tym uczestniczyć, kapitanie — powiedział z desperacją. — Ale porucznik Radnov stwierdził, że jest już za późno.

— Później będziesz miał szansę przemówić w swojej obronie — odrzekł ze znużeniem Vorkosigan.

— Co się dzieje? — spytał oszołomiony Buffa. — Czy widział pan komandora Gottyana?

— Komandor Gottyan otrzymał… inne rozkazy. Buffa, teraz ty dowodzisz załogą lądownika. — Vorkosigan powtórzył rozkaz aresztowania buntowników i wyznaczył oddział, który miał się tym zająć.

— Podporuczniku Koudelka, proszę zabrać moich więźniów do jaskini i dopilnować, aby otrzymali jedzenie oraz wszystko, czegokolwiek zażyczy sobie komandor Naismith. Następnie zajmijcie się przygotowaniem lądownika. Gdy tylko zbierzemy pozostałych więźniów, startujemy na statek. — Unikał słowa “buntownicy”, jakby było to zbyt mocne określenie, niemal równoznaczne z bluźnierstwem.

— Dokąd idziesz? — spytała Cordelia.

— Zamienić parę słów z komandorem Gottyanem. Sam na sam.

— Cóż. Mam nadzieję, że nie będę żałowała własnej rady. — Niedokładnie to chciała powiedzieć, nie mogła jednak zmusić się do wykrztuszenia “uważaj na siebie”.

Vorkosigan podziękował skinieniem dłoni, po czym zawrócił i zniknął pośród drzew. Dostrzegła, że kulał coraz bardziej.


Pomogła Dubauerowi wstać i Koudelka zaprowadził ich do wylotu jaskini. Młodzik tak bardzo przypominał jej dawnego Dubauera, że Cordelia nie umiała zachować wrogości.

— Co się stało z nogą starego? — spytał Koudelka, oglądając się.

— Ma zakażoną ranę — odparła wymijająco. Podobnie jak Vorkosigan uważała, że wobec jego niepewnej załogi należy robić dobrą minę do złej gry. — Gdy tylko uda się wam go zmusić do zwolnienia tempa, powinien obejrzeć ją dobry lekarz.

— To cały stary. Nigdy nie widziałem, by ktoś w jego wieku wykazywał tyle energii.

— W jego wieku? — Cordelia uniosła brwi.

— No cóż, oczywiście pani nie wydaje się taki stary — stwierdził, po czym ze zdumieniem przyjął szczery wybuch śmiechu Cordelii. — Poza tym energia nie jest właściwym słowem. Chodziło mi o coś innego.

— Co powiesz na moc? — podsunęła, czując dziwne zadowolenie z faktu, że przynajmniej jeden członek załogi szczerze podziwia Vorkosigana. — Energię powiązaną z działaniem.

— Właśnie o to mi chodziło — odparł z wdzięcznością.

Cordelia postanowiła nie wspominać także o małej błękitnej pastylce.

— Sprawia wrażenie interesującego człowieka — zagadnęła, próbując poznać cudzą opinię na temat Vorkosigana. — Jakim cudem wplątał się w tę całą awanturę?

— Ma pani na myśli Radnova?

Przytaknęła.

— Cóż, nie chciałbym krytykować starego, ale nie znam nikogo innego, kto na samym początku podróży powiedziałby oficerowi politycznemu, żeby schodził mu z oczu, jeśli chce dożyć końca wyprawy. — Koudelka, wyraźnie poruszony, zniżył konspiracyjnie głos.

Pokonawszy drugi zakręt w ślad za swym towarzyszem, Cordelia rozejrzała się gwałtownie, nagle dostrzegając swe otoczenie. Niezwykłe, pomyślała. Vorkosigan nie powiedział mi całej prawdy. Labirynt jaskiń był częściowo naturalny, lecz większość z nich została wypalona łukiem plazmowym. Chłodne, wilgotne, pogrążone w półmroku groty pełne były zapasów. To już nie kryjówka, ale magazyn wystarczający dla całej floty. Bezdźwięcznie ściągnęła usta, rozglądając się uważnie i uświadamiając sobie nagle całą gamę nieprzyjemnych możliwości.

W kącie jaskini stał standardowy barrayarski namiot polowy, półkolista żebrowana kopuła pokryta materiałem przypominającym namioty betańskie. W środku kryła się kuchnia polowa i mesa. Samotny chorąży sprzątał resztki drugiego śniadania.

— Stary wrócił. I to żywy! — rzucił na powitanie Koudelka.

— Ha! Myślałem, że Betanie poderżnęli mu gardło — odparł tamten zaskoczony. — A przygotowaliśmy taką świetną stypę.

— Tych dwoje to osobiści więźniowie starego… — przedstawiona w ten sposób kucharzowi Cordelia podejrzewała, że ma do czynienia ze zwykłym żołnierzem, nie zaś z szefem kuchni z prawdziwego zdarzenia. — …a wiesz, jaki on jest pod tym względem. Mężczyzna został trafiony z porażacza. Stary kazał podać im prawdziwe jedzenie, więc nie próbuj otruć ich normalnymi pomyjami.

— Wszyscy tylko krytykują — mruknął chorąży-kucharz, gdy Koudelka zniknął w korytarzu. — Na co ma pani ochotę?

— Cokolwiek. Cokolwiek poza owsianką i pleśniowym serem — poprawiła pospiesznie.

Kucharz na parę minut skrył się na tyłach, po czym powrócił z dwoma parującymi talerzami z potrawą przypominającą gulasz. Do tego podał chleb, posmarowany autentyczną roślinną margaryną. Cordelia rzuciła się nań żarłocznie.

— Smakuje? — spytał bezdźwięcznie chorąży, garbiąc ramiona.

— Pyszne — odparła z pełnymi ustami. — Znakomite.

— Naprawdę? — Wyprostował się. — Naprawdę pani smakuje?

— Naprawdę. — Przełknęła i zaczęła karmić oszołomionego Dubauera. Smak ciepłego jedzenia przebił się przez opar senności i podporucznik zaczął żuć chleb z niemal takim samym entuzjazmem, jak Cordelia.

— Może pomogę pani go nakarmić? — zaproponował kucharz.

Cordelia obdarzyła go promiennym uśmiechem.

— Cała przyjemność po mojej stronie.

W ciągu niecałej godziny dowiedziała się, że chorąży ma na imię Nilesa, poznała w zarysach historię jego życia; kucharz zaoferował jej także pełny, choć dość ograniczony, wybór delikatesów z barrayarskiej kuchni polowej. Najwyraźniej mężczyzna był spragniony pochwał równie mocno, co jego towarzysze domowej kuchni, bowiem nie odstępował Cordelii ani na krok, przez cały czas wymyślając coraz to nowe drobne uprzejmości.

Wreszcie w kuchni pojawił się Vorkosigan i usiadł ze znużeniem obok Cordelii.

— Witamy z powrotem, kapitanie — powitał go kucharz. — Myśleliśmy, że Betanie pana zabili.

— Tak, wiem — odparł Vorkosigan lekceważąco zbywając te słowa. — Dostanę coś do zjedzenia?

— Co pan sobie życzy?

— Cokolwiek poza owsianką.

On także otrzymał porcję gulaszu z chlebem, który jednak zjadł z mniejszym niż Cordelia apetytem, bowiem połączenie gorączki i środka stymulującego zabiło w nim głód.

— Jak ci poszło z komandorem Gottyanem? — spytała cicho Cordelia.

— Nieźle. Wrócił do pracy.

— Jak to zrobiłeś?

— Rozwiązałem go i oddałem mu mój łuk plazmowy. Powiedziałem, że nie potrafiłbym pracować z człowiekiem, na widok którego swędzą mnie łopatki, więc daję mu ostatnią szansę na uzyskanie błyskawicznego awansu. Następnie usiadłem odwrócony do niego plecami. Siedziałem tak przez jakieś dziesięć minut. Nie odezwaliśmy się ani słowem. Wreszcie oddał mi łuk i wróciliśmy do obozu.

— Zastanawiałam się, czy coś takiego może się udać. Nie wiem jednak, czy na twoim miejscu tak bym postąpiła.

— Sam zapewne też bym się na to nie zdecydował, gdybym nie był tak bardzo zmęczony. Świetnie mi się siedziało. — W jego głosie pojawiło się nowe ożywienie. — Gdy tylko aresztują tamtych, polecimy na “Generała”. To naprawdę świetny statek. Przydzielam ci gościnną kabinę oficerską — nazywają ją kwaterą admiralską, choć w istocie nie różni się od innych. — Vorkosigan zaczął grzebać widelcem w resztkach gulaszu. — Jak tam jedzenie?

— Pyszne.

— Większość ludzi twierdzi coś wręcz przeciwnego.

— Chorąży Nilesa był niezwykle uprzejmy i troskliwy.

— Czy mówimy o tym samym człowieku?

— Myślę, że pragnie tylko, aby ktoś docenił jego pracę. Mógłbyś tego spróbować.

Vorkosigan kładąc łokcie na stole podparł dłonią podbródek i uśmiechnął się.

— Rozkaz, doradco.

Oboje siedzieli w milczeniu przy prostym metalowym stole i znużeni trawili posiłek. Vorkosigan zamykając oczy wyciągnął się na krześle. Cordelia położyła głowę na stole, używając przedramienia zamiast poduszki. Po jakiejś półgodzinie do namiotu wszedł Koudelka.

— Mamy Sensa, kapitanie — zameldował. — Ale Radnov i Darobey sprawili nam pewne trudności. W jakiś sposób zorientowali się, co się dzieje, i uciekli do lasu. Wysłałem za nimi patrol.

Vorkosigan wyglądał, jakby miał ochotę zakląć.

— Powinienem był sam to załatwić. Czy mają jakąś broń?

— Porażacze nerwowe. Odzyskaliśmy ich łuki plazmowe.

— W porządku. Nie chcę marnować tu więcej czasu. Odwołaj patrol i zablokuj wszystkie wejścia do jaskiń. Niech odczują na własnej skórze, jak wygląda parę noclegów w lesie. — Jego oczy rozbłysły nagle. — Możemy zabrać ich później. Nie mają dokąd uciec.


Cordelia popychając przed sobą Dubauera weszła do lądownika, prostego i dość zniszczonego statku do przewozu wojsk. Posadziła podporucznika na wolnym fotelu. Po przybyciu ostatniego patrolu w lądowniku roiło się od Barrayarczyków. Z tyłu tkwili związani podwładni przywódców buntu, skuleni i przerażeni. Wszyscy żołnierze byli tacy wysocy i muskularni. W istocie Vorkosigan wyróżniał się spośród nich najniższym wzrostem.

Spoglądali na nią ciekawie i Cordelia dosłyszała urywki rozmów prowadzonych w dwóch czy trzech językach. Nietrudno było odgadnąć, o czym mówią żołnierze. Uśmiechnęła się do siebie ponuro. Najwyraźniej młodzież wciąż była pełna złudzeń co do tego, ile energii seksualnej pozostaje dwojgu ludziom zmuszonym do pokonywania czterdziestu kilometrów dziennie, potłuczonym, oszołomionym, rannym, niedożywionym i niedospanym, na zmianę opiekującym się bezradnym inwalidą i unikającym drapieżników, dla których mogliby stać się smacznym kąskiem — a do tego jeszcze planującym niewielki przewrót wojskowy. W dodatku chodziło prawie o starców, trzydziestotrzyletnią kobietę i ponad czterdziestoletniego mężczyznę. Zaśmiała się w duchu i przymknęła oczy, odcinając się od otoczenia.

Vorkosigan wrócił z kabiny pilota i wsunął się na wolne miejsce obok niej.

— Wszystko w porządku?

Skinęła głową.

— Owszem. Jestem trochę oszołomiona całym tym stadem chłopców. Mam wrażenie, że wy, Barrayarczycy, jesteście jedynym narodem, który unika koedukacji. Ciekawe, dlaczego?

— Częściowo to kwestia tradycji, częściowo robimy to po to, by zachować agresywne nastawienie załóg. Nie narzucali ci się?

— Nie. Są bardzo zabawni. Zastanawiam się, czy zdają sobie sprawę z tego, jak się ich wykorzystuje.

— Ani trochę. Uważają, że są królami stworzenia.

— Biedne jagniątka.

— Nie tak bym ich określił.

— Myślałam o zwierzętach ofiarnych.

— A, to już bliższe prawdy.

Silniki lądownika zawyły i pojazd uniósł się w powietrze. Okrążyli ogromny krater, po czym ruszyli na wschód, wznosząc się nieustannie. Cordelia wyglądała przez okno, patrząc jak teren, który z takim trudem pokonali pieszo, śmiga pod nimi; przelot trwał dokładnie tyle minut, ile wcześniej wędrowali dni. Przepłynęli nad wielką górą, gdzie Rosemont gnił w swym grobie, dostatecznie blisko, by dostrzec czapę śnieżną i lodowce, połyskujące pomarańczowo w promieniach zachodzącego słońca. Podążając dalej na wschód, minęli linię zmierzchu, zagłębili się w noc, po czym horyzont oddalił się nagle i znaleźli się w blasku wiecznego dnia przestrzeni.

Kiedy zbliżyli się do orbity parkingowej “Generała Vorkrafta”, Vorkosigan ponownie zostawił Cordelię i przeszedł do kabiny pilota, aby nadzorować dokowanie. Odniosła wrażenie, jakby oddalał się od niej, pochłonięty przez złożoną matrycę ludzi i obowiązków, z której wcześniej został wyrwany. Cóż, podczas nadchodzących miesięcy z pewnością znajdą nieco czasu dla siebie. Z tego, co mówił Gottyan, miało to być całkiem sporo miesięcy. Udawaj, że jesteś antropologiem, studiującym zwyczaje barrayarskich dzikusów, powiedziała do siebie Cordelia. Myśl o tym jak o wakacjach — i tak po skończeniu tej misji zwiadowczej zamierzałaś wziąć długi urlop. Proszę bardzo. Jej palce skubały nitki obicia fotela. Marszcząc brwi zmusiła się, by uspokoić dłonie.

Dokowanie odbyło się bardzo sprawnie. Tłum potężnych żołnierzy wstał, pozbierał sprzęt, po czym wysypał się na zewnątrz. U boku Cordelii pojawił się Koudelka i poinformował ją, że przydzielono go jej jako przewodnika. Raczej strażnika, pomyślała — albo może niańkę — w tej chwili nie miała dość sił, by stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Zabrała Dubauera i w ślad za Koudelką wkroczyła na pokład statku Vorkosigana.

Pachniało tu inaczej niż na jej statku zwiadowczym, było też chłodniej. Mnóstwo rzeczy wykonano z gołego nie pomalowanego metalu. Wszędzie widziała ślady oszczędności, poczynionych kosztem wygody i estetyki — brakowało drobiazgów, które pozwalają odróżnić salon od szatni. Najpierw skierowali się do izby chorych, aby zostawić tam Dubauera. Znaleźli się w czystym, surowym pomieszczeniu, jednej z sal, znacznie większych, nawet uwzględniwszy różnice proporcji, niż na zwiadowczym statku Cordelii. Izba była gotowa na przyjęcie dużej liczby pacjentów. W tej chwili przebywał tam jedynie główny lekarz i paru członków zespołu, odbębniających wachtę. W inwentaryzacji kibicował im samotny żołnierz ze złamaną ręką. Dubauer został zbadany przez lekarza; Cordelia podejrzewała, że był on znacznie lepszym specjalistą od ran od porażacza, niż jej własny doktor. Po badaniu podporucznikiem zajęli się pomocnicy, którzy mieli go umyć i położyć do łóżka.

— Niedługo będzie miał pan następnego klienta — powiedziała Cordelia, zwracając się do lekarza, który był jednym z owych czterech członków załogi powyżej czterdziestki. — Wasz kapitan ma paskudną infekcję na goleni. W tej chwili przeszła już na cały ustrój. Poza tym nie wiem dokładnie, czym są te małe błękitne pastylki, które macie w swych zestawach medycznych, ale z tego co mówił, działanie tej, którą zażył dziś rano, powinno kończyć się mniej więcej teraz.

— Ta cholerna trucizna — prychnął doktor. — Owszem, skuteczna, ale mogliby wymyślić coś, za co płaci się mniejszym wyczerpaniem. Nie wspominając już o kłopotach, jakie mamy z ich kontrolowaniem.

Cordelia podejrzewała, że to ostatnie stanowiło podstawowy problem. Doktor zakrzątnął się koło syntetyzatora antybiotyków, szykując program analityczny. Cordelia spojrzała na nieruchomą twarz kładzionego do łóżka Dubauera. Zrozumiała, że jest to początek nieskończonej liczby szpitalnych dni, identycznych i niezmiennych niczym tunel, prowadzący do końca jego życia. Do jej nocnych koszmarów już na zawsze miał dołączyć zimny szept wątpliwości, czy naprawdę ratując podporucznikowi życie zrobiła mu przysługę. Przez jakiś czas kręciła się po pomieszczeniu, licząc na przybycie swego drugiego pacjenta.

Wreszcie pojawił się Vorkosigan. Towarzyszyło mu, czy raczej podtrzymywało, paru oficerów, których dotąd nie poznała. Nawet w marszu nie przestawał wydawać rozkazów. Najwyraźniej przeliczył się co do długości działania leku, wyglądał bowiem bardzo źle; był blady, zlany potem i rozdygotany. Cordelia miała wizję tego, jak będzie wyglądała jego twarz, kiedy Vorkosigan skończy siedemdziesiąt lat.

— Jeszcze się tobą nie zajęli? — spytał widząc ją. — Gdzie jest Koudelka? Zdawało mi się, że mu kazałem… a, jesteś. Zaprowadź ją do kwatery admiralskiej. Wspominałem już o tym? Po drodze zajrzyj do magazynów i weź dla niej jakieś ubranie. I obiad. Nie zapomnij też naładować paralizator.

— Ze mną wszystko w porządku. Może lepiej byś się położył? — zaproponowała z niepokojem Cordelia.

Vorkosigan wędrował w kółko niczym nakręcana zabawka z uszkodzoną sprężyną.

— Muszę kazać wypuścić Bothariego — mruknął. — Lada moment zacznie mieć halucynacje.

— Już pan to zrobił, kapitanie — przypomniał mu jeden z oficerów. Lekarz spojrzał mu w oczy i znacząco kiwnął głową w stronę leżanki. Przechwycili Vorkosigana na jego orbicie, niemal siłą pociągnęli w stronę kozetki i położyli.

— To te przeklęte pigułki — wyjaśnił lekarz Cordelii. Najwyraźniej dostrzegł jej niepokój i zlitował się nad nią. — Rano dojdzie do siebie, tyle że będzie senny i obudzi się z potwornym bólem głowy.

Doktor powrócił do pracy. Ostrożnie przeciął napiętą tkaninę spodni, osłaniającą opuchniętą nogę, i zaklął na widok tego, co kryło się pod spodem. Koudelka zerknął przez ramię lekarza i natychmiast odwrócił się z powrotem do Cordelii. Na jego pozieleniałej twarzy widać było sztuczny uśmiech.

Cordelia skinęła głową i niechętnie ruszyła ku wyjściu, pozostawiając Vorkosigana w rękach zawodowców. Koudelka, najwyraźniej zadowolony ze swej roli przewodnika, choć przez to nie mógł być świadkiem powrotu kapitana na pokład, poprowadził ją do magazynów, aby wybrała sobie ubranie. Tam też zniknął na chwilę z jej paralizatorem i zwrócił go z pełnym ładunkiem mocy. Widać było, że zmusza się do oddania jej broni.

— I tak niewiele mogłabym z nim począć — zapewniła Cordelia na widok niepewnej miny przewodnika.

— Nie, nie — stary powiedział, że mam go pani oddać. Nie zamierzam spierać się z nim w kwestiach dotyczących więźniów. To dla niego drażliwy temat.

— Tak też słyszałam. Jeśli miałoby to w czymś pomóc, dodam tylko, że z tego, co wiadomo, nasze rządy nie pozostają w stanie wojny, a ja zostałam zatrzymana bezprawnie.

Koudelka przez moment zastanawiał się nad tą próbą wyjaśnienia jej sytuacji, po chwili jednak rozpogodził się, jakby jej słowa odbiły się nieszkodliwie od nieprzeniknionego muru jego przekonań. Niosąc rzeczy Cordelii poprowadził ją do kabiny.

Загрузка...