ROZDZIAŁ PIĄTY

Wychodząc z kabiny następnego ranka, zastała na zewnątrz strażnika. Czubek jej głowy sięgał do ramion wysokiego mężczyzny, a jego twarz skojarzyła się jej natychmiast z przerasowanym chartem borzoi — wąska, z zakrzywionym nosem i zbyt blisko osadzonymi oczami. Cordelia uświadomiła sobie nagle, że widziała go już wcześniej — z daleka, w pstrokatym stroju maskującym. Przez moment ogarnął ją dawny strach.

— Sierżant Bothari? — zaryzykowała.

Zasalutował jej; pierwszy Barrayarczyk, który to uczynił.

— Tak jest, proszę pani — odparł.

— Chciałabym pójść do izby chorych — powiedziała niepewnie.

— Tak jest — Bothari przemawiał głębokim monotonnym basem. Zawrócił na pięcie, po czym ruszył naprzód. Domyśliwszy się, że zastąpił Koudelkę w roli jej przewodnika i opiekuna, pomaszerowała za nim. Nie była jeszcze gotowa do podjęcia błahej rozmowy, toteż po drodze nie zadawała żadnych pytań. Bothari także milczał. Obserwując go pomyślała, że strażnik przy jej drzwiach miał zapewne nie tylko powstrzymywać ją przed wyjściem, ale też zapobiec temu, by ktokolwiek wszedł do środka. Wiszący na biodrze paralizator zaciążył jej nagle.

W izbie chorych zastała Dubauera siedzącego na łóżku i odzianego w pozbawiony wszelkich insygniów czarny kombinezon, identyczny z tym, jaki i jej wydano. Włosy Dubauera przystrzyżono, twarz dokładnie ogolono. Niewątpliwie roztoczona nad nim opieka nie pozostawiała nic do życzenia. Cordelia przemawiała do niego przez jakiś czas, póki nie zaczął jej drażnić własny głos. Podporucznik patrzył na nią, poza tym jednak nie reagował.

Kątem oka dostrzegła Vorkosigana, umieszczonego w przylegającym do głównego oddziału prywatnym pokoju. Kapitan wezwał ją gestem. Był ubrany w standardową zieloną wojskową piżamę i siedział na łóżku, manewrując piórem świetlnym po zwieszającym się z sufitu komputerowym ekranie. O dziwo, choć w tej chwili, pozbawiony butów i broni, niemal przypominał cywila, wrażenie, jakie na niej robił, zupełnie się nie zmieniło. Gdyby Vorkosigan wystąpił nawet całkiem nago, otaczający go ludzie poczuliby się jedynie przesadnie wystrojeni. Cordelia uśmiechnęła się lekko na tę myśl i powitała go niedbałym skinieniem dłoni. Jeden z oficerów, którzy poprzedniego wieczoru odeskortowali go do izby chorych, stał przy łóżku Vorkosigana.

— Pani komandor Naismith, to jest komandor porucznik Vorkalloner, mój drugi oficer. Przepraszam na chwilę; kapitanowie przychodzą i odchodzą, ale administracja jest wieczna.

— Amen.

Vorkalloner wyglądał na typowego zawodowego barrayarskiego żołnierza — zupełnie jakby zszedł z plakatu biura rekrutacji. A jednak na jego twarzy Cordelia dostrzegła przebłyski inteligencji i poczucia humoru; pomyślała, że tak mógłby wyglądać za dziesięć czy dwanaście lat podporucznik Koudelka.

— Kapitan Vorkosigan mówi o pani w samych superlatywach — zagadnął ją Vorkalloner, nie dostrzegając lekkiego zmarszczenia brwi dowódcy, wywołanego tymi słowami. — Przypuszczam, że skoro mogliśmy schwytać tylko jednego Betanina, mieliśmy szczęście, iż trafiło na panią.

Vorkosigan skrzywił się. Cordelia spojrzała na niego, lekko potrząsając głową i sama także puściła ową gafę mimo uszu. Kapitan wzruszył ramionami i zaczął wystukiwać coś na klawiaturze.

— Skoro moi ludzie są bezpieczni w drodze do domu, uznaję to za uczciwą wymianę. No, przynajmniej prawie wszyscy. — Nagle za jej plecami stanął lodowaty duch Rosemonta i Vorkalloner wydał jej się znacznie mniej zabawny. — Czemu właściwie tak bardzo zależało wam na schwytaniu mojej załogi?

— Takie mieliśmy rozkazy — odparł z prostotą Vorkalloner, niczym starożytny fundamentalista odpowiadający na każde pytanie tautologią “Ponieważ Bóg tak chciał”. Po sekundzie na jego twarzy zagościł lekki agnostyczny niepokój. — Szczerze mówiąc, sądziłem, że zesłanie tutaj miało stanowić coś w rodzaju kary — zażartował.

Uwaga ta rozbawiła Vorkosigana.

— Za wasze grzechy? Twoja kosmologia jest zbyt samolubna, Aristede. — Pozostawiając Vorkallonerowi rozszyfrowanie tych słów, kapitan odwrócił się do Cordelii. — Zatrzymanie was miało odbyć się bez rozlewu krwi. Tak też by się stało, gdyby nie ów dodatkowy problem. Wiem, że dla niektórych usprawiedliwienie to nic nie znaczy…

Cordelia zrozumiała, że on także przypomniał sobie pogrzeb Rosemonta pośród mrocznej chłodnej mgły.

— …ale to jedyne, co mogę ci ofiarować. Nie oznacza, to, abym wypierał się odpowiedzialności. Czego z pewnością nie omieszka mi wytknąć ktoś z dowództwa, kiedy dostanę odpowiedź. — Uśmiechnął się kwaśno, nie przerywając pisania.

— Nie mogę powiedzieć, aby było mi przykro, że zakłóciłam plany ich inwazji — odparła śmiało. Zobaczmy, jakie gniazdo os tym poruszę, dodała w myślach.

— Jakiej inwazji? — spytał Vorkalloner, ocknąwszy się nagle.

— Obawiałem się, że kiedy zobaczysz nasze magazyny, domyślisz się wszystkiego — odparł jednocześnie Vorkosigan. — Kiedy odlatywaliśmy, wciąż jeszcze prowadzono na ten temat gorące dyskusje, a ekspansjoniści wykrzykiwali głośno o korzyściach, jakie może przynieść zaskoczenie. To był kij, jakim zamierzali pobić zwolenników pokoju. Moim prywatnym zdaniem — cóż, nie wolno mi go wygłaszać, noszę przecież mundur. Zostawmy ten temat.

— O jaką inwazję chodzi? — naciskał Vorkalloner.

— Jeśli dopisze nam szczęście, nie dojdzie do żadnej inwazji — odparł Vorkosigan, ustępując pod naciskiem wyczekujących spojrzeń. — Jedna wystarczy na całe życie — dodał; Cordelia odniosła wrażenie, jakby spojrzał w głąb siebie, przywołując nieprzyjemne skojarzenia.

Vorkalloner wyraźnie nie pojmował takiego zachowania bohatera Komarru.

— To było wspaniałe zwycięstwo, kapitanie. Za bardzo niewielką cenę.

— Po naszej stronie. — Vorkosigan skończył pisać raport, podpisał go, po czym zażądał kolejnego formularza i zaczął po nim bazgrać świetlnym piórem.

— O to przecież chodziło, prawda?

— To zależy, czy zamierzasz gdzieś zostać, czy jesteś tam tylko przejazdem. Na Komarrze pozostawiliśmy po sobie ogromne bagno polityczne. Nie mam ochoty przekazywać takiego dziedzictwa następnym pokoleniom. Jak w ogóle zeszliśmy na ten temat? — skończył pisanie.

— Kogo zamierzają najechać? — spytała Cordelia, puszczając mimo uszu jego ostatnie słowa.

— Czemu nic o tym nie słyszałem? — dołączył się Vorkalloner.

— Co do pierwszego pytania, informacja ta jest ściśle tajna, co do drugiego, o inwazji wie tylko Sztab Generalny, Komitet Centralny obu Rad i cesarz. To znaczy, że wszystko, co powiedziałem, musi zostać między nami, Aristede.

Vorkalloner zerknął znacząco na Cordelię.

— Ona nie jest członkiem Sztabu Generalnego. Prawdę mówiąc…

— …ja też już nie jestem — dokończył Vorkosigan. — Jeśli chodzi o naszego gościa, nie powiedziałem jej nic, czego sama nie zdołałaby się domyślić. Mnie natomiast poproszono o opinię co do… pewnych aspektów całej sprawy. Nie spodobało im się to, co usłyszeli, ale w końcu sami tego chcieli — uśmiechnął się złośliwie.

— To dlatego odesłano cię tutaj? — spytała domyślnie Cordelia. Miała wrażenie, że zaczyna pojmować, jak postępują Barrayarczycy. — A zatem porucznik komandor Vorkalloner miał rację co do karnej misji. Czy o opinię poprosił cię pewien stary przyjaciel twojego ojca?

— Z pewnością nie Rada Ministrów — odrzekł Vorkosigan, po czym nie podając żadnych dalszych szczegółów zmienił temat, zamykając dyskusję. — Czy moi ludzie traktują cię dobrze?

— O, tak.

— Lekarz przysięga, że zwolni mnie dziś po południu, jeśli rano będę grzeczny i zostanę w łóżku. Czy mogę później odwiedzić cię w twojej kabinie i porozmawiać na osobności? Muszę wyjaśnić parę spraw.

— Jasne — odparła, pomyślawszy, że zapowiedź ta zabrzmiała dość złowieszczo.

Nagle pojawił się rozgniewany lekarz.

— Miał pan odpoczywać, kapitanie — rzucił wściekłe spojrzenie Vorkallonerowi i Cordelii.

— No, dobrze. Wyślij je następnym kurierem, Aristede — Vorkosigan wskazał ekran. — Dołącz do tego zeznania i akt oskarżenia.

Doktor wyprowadził ich, a Vorkosigan wrócił do pisania.


Przez resztę poranka Cordelia wędrowała po statku, badając granice swej swobody. Okręt Vorkosigana stanowił skomplikowaną plątaninę korytarzy, samodzielnych poziomów, tuneli i wąskich drzwi, które — jak w końcu sobie uświadomiła — zaprojektowano tak, by można ich było łatwo bronić przed atakiem wroga. Sierżant Bothari towarzyszył jej niczym cień śmierci. Maszerował w milczeniu poza chwilami, gdy Cordelia zaczynała skręcać ku kolejnym zakazanym drzwiom albo korytarzowi. Wówczas zatrzymywał się gwałtownie i mówił:

— Nie, proszę pani.

Nie wolno jej było także niczego dotykać. Odkryła to, kiedy przesunęła dłonią po tablicy kontrolnej wywołując tym kolejne bezbarwne “Nie, proszę pani” Bothariego. Poczuła się jak dwulatek wyprowadzany na spacer.

Raz usiłowała wciągnąć go do rozmowy.

— Czy długo służysz u kapitana Vorkosigana? — spytała.

— Tak, proszę pani.

Cisza. Spróbowała ponownie.

— Lubisz go?

— Nie, proszę pani.

Cisza.

— Czemu nie?

Na to przynajmniej nie mógł odpowiedzieć tak lub nie. Przez chwilę zdawało jej się, że nie odezwie się ani słowem, wreszcie jednak odrzekł;

— To Vor.

— Konflikt klasowy? — zaryzykowała.

— Nie lubię Vorów.

— Ja nie jestem jednym z nich — podsunęła Cordelia.

Spojrzał na nią ponuro.

— Przypomina pani Vora, proszę pani.

Cordelia zrezygnowała, czując dziwny niepokój.


Tego popołudnia usadowiła się wygodnie na swej wąskiej koi i zaczęła przeglądać zawartość komputerowej biblioteki. W końcu wybrała wideo o typowo szkolnym tytule “Barrayar: ludzie i świat” i wystukała odpowiedni kod.

Narracja była równie banalna, co tytuł, lecz obrazy zafascynowały ją całkowicie. W jej betańskich oczach Barrayar jawił się jako zielony, przyjazny, słoneczny świat. Jego mieszkańcy nie używali filtrów, masek tlenowych ani osłon przed nadmiernym letnim gorącem. Klimat i teren były niezwykle zróżnicowane. Barrayar miał też prawdziwe oceany z wywoływanymi przez księżyc pływami, jakże różne od płytkich zasolonych sadzawek, które uchodziły za jeziora na jej rodzinnej planecie. Nagle usłyszała stukanie do drzwi.

— Proszę! — zawołała i w wejściu pojawił się Vorkosigan, witając ją skinieniem głowy.

Dziwna pora na mundur galowy, pomyślała — ale trzeba przyznać, że wygląda świetnie. Naprawdę znakomicie. Towarzyszył mu sierżant Bothari, który jednak pozostał na korytarzu, tkwiąc nieruchomo przed uchylonymi drzwiami. Vorkosigan przez moment wędrował po pokoju, jakby czegoś szukając, wreszcie opróżnił jej tacę śniadaniową i podparł nią drzwi, pozostawiając wąską szparę. Cordelia uniosła brwi.

— Czy to naprawdę konieczne?

— Tak sądzę. Zważywszy krążące plotki, wcześniej czy później ktoś rzuci dowcip o przywilejach dowódcy i nie będę mógł udać, że go nie słyszałem, co nie skończy się dobrze dla pechowego żartownisia. Zresztą i tak mam awersję do zamkniętych drzwi. Nigdy nie wiadomo, co czyha po drugiej stronie.

Cordelia roześmiała się w głos.

— Przypomina mi się stary dowcip, w którym dziewczyna mówi do chłopaka: nie róbmy tego i powiedzmy wszystkim, że zrobiliśmy.

Vorkosigan uśmiechnął się w odpowiedzi i usiadł na przykręconym do podłogi obrotowym krześle, obok wbudowanego w ścianę metalowego biurka. Następnie odwrócił się do Cordelii i odchylił do tyłu, wyciągając nogi. Jego twarz gwałtownie spoważniała. Cordelia przechyliła głowę na bok, obserwując go z półuśmiechem.

— Co oglądałaś? — zagadnął, wskazując głową wiszący nad łóżkiem ekran.

— Geografię Barrayaru. To piękne miejsce. Czy byłeś kiedyś nad oceanem?

— W dzieciństwie matka zabierała mnie co lato do Bonsaklaru. To taki kurort dla wyższych sfer, otoczony dziewiczym lasem, sięgającym aż do podnóża gór. Ojciec przez większość czasu przebywał w stolicy albo dowodził wojskami. W dzień letniego przesilenia wypadały urodziny starego cesarza i nad oceanem organizowano pokaz fantastycznych — przynajmniej tak wówczas sądziłem — fajerwerków. Całe miasto wylegało na promenadę, nikt nawet nie miał przy sobie broni. W urodziny cesarza nie pozwalano na żadne pojedynki i wolno mi było biegać swobodnie po okolicy. — Spuścił wzrok. — Od lat już tam nie byłem. Chętnie zawiózłbym cię tam na letnie święto, gdyby nadarzyła się okazja.

— Bardzo bym chciała. Czy twój statek wraca wkrótce na Barrayar?

— Obawiam się, że jeszcze dość długo pozostaniesz moim więźniem. Kiedy jednak wrócimy, zważywszy ucieczkę twojego statku, nie powinno być żadnych powodów, aby cię zatrzymać. Zapewne zostaniesz zwolniona i odstawiona do ambasady betańskiej, skąd wrócisz do domu. Jeśli sobie tego życzysz.

— Jeśli sobie tego życzę! — Zaśmiała się krótko, niepewnie, po czym usiadła na twardej poduszce. Vorkosigan nie spuszczał wzroku z jej twarzy. Sprawiał wrażenie odprężonego, lecz jedną stopą postukiwał nieświadomie w podłogę. Zawadziwszy o nią spojrzeniem, zmarszczył brwi i stopa zamarła.

— Czemu nie miałabym sobie tego życzyć?

— Pomyślałem sobie, że kiedy już dotrzemy na Barrayar i zostaniesz zwolniona, może zechcesz zostać.

— Aby odwiedzić — jak mówiłeś? — Bonsaklar, i tak dalej? Nie wiem, ile dostanę wolnego, ale… oczywiście, uwielbiam oglądać nowe miejsca. Chętnie zwiedziłabym twoją planetę.

— Nie odwiedzić. Na stałe. Jako… lady Vorkosigan — jego usta wygięły się w cierpkim uśmiechu. — Nie idzie mi najlepiej. Przyrzekam, że nigdy już nie nazwę Betan tchórzami. Wasze zwyczaje wymagają więcej odwagi, niż najbardziej samobójcze zmagania naszych chłopców.

Cordelia powoli wypuściła powietrze.

— Nie lubisz rozmieniać się na drobne, prawda? — Zastanawiała się, skąd wzięło się powiedzenie o zamierającym sercu. Sama miała wrażenie, jakby jej żołądek nagle przemienił się w ołów. Gwałtownie ogarnęła ją świadomość własnego ciała. Już wcześniej oszałamiała ją sama obecność Vorkosigana.

Barrayarczyk potrząsnął głową.

— Nie tego pragnę, nie z tobą, dla ciebie. Powinnaś mieć wszystko, co najlepsze. Zapewne wiesz już, że trudno mnie nazwać najlepszym, ale przynajmniej mogę ofiarować ci to, co mam. Droga Co… pani komandor, czy wedle betańskich standardów zanadto się pospieszyłem? Od paru dni czekam na właściwą okazję, ale nic takiego się nie przydarzyło.

— Dni! Jak długo o tym myślałeś?

— Po raz pierwszy zrozumiałem, kiedy ujrzałem cię w jarze.

— Wymiotującą w błocie?

Uśmiechnął się szeroko.

— Z zimną krwią i godnością. Do czasu pogrzebu twojego oficera wiedziałem już na pewno.

Potarła dłonią wargi.

— Czy ktoś mówił ci już kiedyś, że jesteś wariatem?

— Nie przy takiej okazji.

— Ja… zaskoczyłeś mnie.

— Nie obraziłem?

— Nie. Oczywiście, że nie.

Odprężył się odrobinę.

— Rzecz jasna, nie musisz od razu odpowiadać tak albo nie. Do domu dotrzemy dopiero za kilka miesięcy. Ale nie chciałem, żebyś myślała… Fakt, że jesteś moim więźniem, stawia nas w dość niezręcznej sytuacji. Nie chciałem, byś sądziła, że zamierzałem cię urazić.

— Ależ nie — odparła słabo.

— Jest jeszcze kilka rzeczy, które powinnaś wiedzieć — dodał, znów wbijając wzrok w czubki butów. — To nie byłoby łatwe życie. Odkąd cię poznałem, myślałem o tym, że sprzątanie po politycznych klęskach, jak to określiłaś, może jednak nie jest aż tak honorowe. Być może powinienem zapobiegać owym klęskom u źródeł. To znacznie niebezpieczniejsze niż żołnierka… zawsze istnieje możliwość zdrady, fałszywych oskarżeń, zabójstwa, może nawet wygnania, biedy, śmierci. Bolesne kompromisy ze złymi ludźmi, które w najlepszym razie przyniosą skromne efekty. Niezbyt zachęcające życie, ale gdybyśmy mieli dzieci… cóż, lepiej my niż oni.

— Stanowczo potrafisz zainteresować dziewczynę — odparła bezradnie, uśmiechając się i gładząc podbródek.

Vorkosigan spojrzał na nią niepewny, lecz pełny nadziei.

— Jak można rozpocząć karierę polityczną na Barrayarze? — spytała, delikatnie drążąc temat. — Zakładam, że zamierzasz podążyć w ślady twojego dziadka, księcia Xava, ale jeśli się nie jest potomkiem cesarza, jak można uzyskać stanowisko?

— Na trzy sposoby: poprzez cesarskie mianowanie, dziedziczenie albo też szybki awans. Tej ostatniej metodzie Rada Ministrów zawdzięcza swych najlepszych ludzi. To ich wielka siła, ale dla mnie ta droga jest zamknięta. Rada Książąt — dzięki dziedziczeniu — to najpewniejsza metoda, ale musiałbym czekać na śmierć ojca. Jeśli o mnie chodzi, mogę czekać wiecznie. To zresztą i tak dogorywająca instytucja, dotknięta chorobą przeraźliwego konserwatyzmu, pełna starych pryków zainteresowanych jedynie ochroną własnych przywilejów. Wątpię, by na dłuższą metę dało się coś z nimi zrobić. Może najlepiej byłoby pozwolić im spokojnie wymrzeć. Nie powtarzaj tego nikomu — dodał po namyśle.

— To dziwaczna konstrukcja rządu.

— Nikt go nie konstruował. Powstał sam.

— Może potrzebna wam konstytuanta.

— Powiedziane jak na Betankę przystało. Istotnie, to możliwe, choć w naszym przypadku oznaczałoby wojnę domową. Pozostaje jeszcze cesarskie mianowanie — sposób niewątpliwie najszybszy, lecz upadek może być równie gwałtowny, co wzlot, jeśli obrażę starego, albo w przypadku jego śmierci. — Oczy Vorkosigana zapłonęły bitewnym blaskiem, kiedy tak planował swoją przyszłość. — Mam jedną przewagę nad pozostałymi. Cesarz lubi, kiedy ktoś mówi do niego bez ogródek. Nie wiem, skąd wzięło się u niego to upodobanie, ponieważ rzadko ma okazję tego zakosztować.

— Wiesz, mam wrażenie, że spodoba ci się polityka, przynajmniej na Barrayarze. Może dlatego, że tak bardzo przypomina to, co na innych planetach nazywamy wojną.

— Istnieje jednak pilniejszy problem polityczny, związany z twoim statkiem i jeszcze innymi sprawami… — urwał, jakby naraz stracił wątek. — Może… może nie da się go rozwiązać. Zapewne wszelkie dyskusje o małżeństwie są przedwczesne, przynajmniej do czasu, póki nie dowiem się, jak to się skończy. Ale nie chciałem byś sądziła… a tak właściwie, co w ogóle myślałaś?

Potrząsnęła głową.

— Nie wydaje mi się, abym w tej chwili chciała ci to powiedzieć. Może kiedyś. Ale nie ma w tym nic, co mogłoby ci uchybić.

Przyjął te słowa skinieniem głowy, po czym ciągnął dalej.

— Twój statek…

Cordelia niespokojnie zmarszczyła czoło.

— Nie będziesz miał kłopotów z powodu ich ucieczki, prawda?

— Wysłano nas tu właśnie po to, aby zapobiec podobnym wydarzeniom. Fakt, że w owym czasie byłem nieprzytomny, powinien zostać uznany za okoliczność łagodzącą. Na drugiej jednak szali znajdą się bez wątpienia moje poglądy, wyrażone podczas posiedzenia cesarskiej Rady. Zapewne pojawią się podejrzenia, że celowo pozwoliłem im uciec, aby zapobiec wojnie, która od początku budzi mój głęboki sprzeciw.

— Kolejna obniżka stopnia?

Roześmiał się.

— Byłem najmłodszym admirałem w historii naszej floty, możliwe, że skończę jako najstarszy podporucznik. Ale nie — otrzeźwiał nagle. — Niemal na pewno stronnictwo wojenne z ministerstw postawi mi zarzut zdrady. Póki sprawa nie zostanie rozstrzygnięta w taki czy inny sposób, trudno będzie rozwiązać jakiekolwiek problemy osobiste.

— Czy na Barrayarze zdrada jest karana śmiercią? — spytała Cordelia z niezdrową ciekawością.

— O, tak. Zdrajcy są wystawiani na widok publiczny i głodzeni na śmierć. — Widząc malujące się na jej twarzy obrzydzenie, pytająco uniósł brwi. — Jeśli stanowi to dla ciebie jakąkolwiek pociechę, zdrajcy z wyższych sfer dziwnym trafem zawsze znajdują sposób na wcześniejsze popełnienie samobójstwa. Dzięki temu unika się niepotrzebnego publicznego współczucia dla skazanych. Ja jednak chyba nie dałbym im takiej satysfakcji. Niech wszystko odbędzie się publicznie i wywoła możliwie najwięcej szumu. — Sprawiał wrażenie niepokojąco zdeterminowanego.

— Czy gdybyś mógł, spróbowałbyś nie dopuścić do inwazji?

Potrząsnął głową, spoglądając w przestrzeń.

— Nie. Zawsze jestem posłuszny rozkazom mojego władcy. To właśnie oznacza sylaba przed moim nazwiskiem. Póki jeszcze toczą się dyskusje, mogę przedstawiać własne argumenty, kiedy jednak cesarz wyda rozkaz, nigdy go nie zakwestionuję. Alternatywę stanowi ogólny chaos, a tego w ostatnich latach mieliśmy aż nadto.

— Czym ta inwazja różni się od innych? Musiałeś popierać plan ataku na Komarr, w przeciwnym razie nie mianowaliby cię dowódcą.

— Komarr stanowił unikalną okazję, niemal podręcznikowy przykład. Kiedy opracowywałem strategię jego podbicia, wykorzystałem owe szanse do maksimum. — Zaczął odliczać na swych mocnych palcach. — Niewielka populacja skupiona w miastach o kontrolowanym klimacie, brak miejsca dla ewentualnych partyzantów, żadnych sprzymierzeńców… nie tylko nasz handel cierpiał z powodu ich zbójeckich opłat. Musiałem jedynie zorganizować przeciek informacji, że w razie zwycięstwa obniżymy stawkę celną z dwudziestu pięciu do piętnastu procent i sąsiedzi, którzy powinni ich wspomóc, znaleźli się w naszej kieszeni. Żadnego ciężkiego przemysłu, tłuści i leniwi mieszkańcy, spasieni dzięki zyskom, na które nie zapracowali… Nawet do walki wynajęli kogoś innego — tyle że ich obdarci najemnicy odkryli wkrótce, kto ma być ich przeciwnikiem, podkulili pod siebie ogon i uciekli. Gdyby dano mi wolną rękę i trochę więcej czasu, sądzę, że zdobyłbym planetę bez jednego wystrzału. Byłaby to idealna wojna, gdyby nie niecierpliwość Rady Ministrów. — Przed oczami przepłynęła mu wizja dawnych frustracji. Vorkosigan zmarszczył brwi. — Natomiast ich najnowszy plan… cóż, chyba wszystko stanie się jasne, jeśli ci powiem, że chodzi o Escobar.

Cordelia wyprostowała się, wstrząśnięta.

— Znaleźliście przejście stąd na Escobar? — Nic dziwnego, że Barrayarczycy nie zawiadomili nikogo o swym odkryciu. Tej ewentualności Cordelia w ogóle nie wzięła pod uwagę. Escobar był jednym z najważniejszych centrów planetarnych w łączącej rozproszoną ludzkość sieci tuneli przestrzennych. Wielki, stary, bogaty świat miał wielu potężnych sąsiadów, a wśród nich — samą Kolonię Beta. — Zupełnie powariowali!

— Czy wiesz, że użyłem niemal dokładnie tych samych słów, zanim minister Zachodu zaczął wrzeszczeć, a książę Vortala zagroził… cóż, zachował się wobec niego bardzo nieuprzejmie. Ze wszystkich moich znajomych Vortala najlepiej potrafi zmiażdżyć kogoś słowem nie klnąc przy tym ani razu.

— Kolonia Beta z pewnością się zaangażuje. Połowa naszego handlu międzygwiezdnego przechodzi przez Escobar. A także Tau Ceti Pięć. I Jackson’s Whole.

— A to i tak jedynie ostrożne szacunki — przytaknął Vorkosigan. — W założeniu ma to być błyskawiczna operacja, co postawiłoby potencjalnych sojuszników w obliczu faktów dokonanych. Wiedząc aż za dobrze, ile rzeczy poszło nie tak w moim “idealnym” planie dotyczącym Komarru powiedziałem im, że śnią na jawie, czy coś w tym stylu. — Potrząsnął głową. — Żałuję, że pozwoliłem sobie na wybuch. Mógłbym ciągle tam tkwić, prowadząc nie kończące się dyskusje, a tymczasem, o ile mi wiadomo, nawet teraz flota szykuje się do natarcia. Im zaś dalej posuną się przygotowania, tym trudniej będzie powstrzymać wybuch wojny. — Westchnął.

— Wojna — zastanawiała się głęboko poruszona Cordelia. — Zdajesz sobie sprawę z tego, że jeśli nasza flota wyruszy — jeżeli Barrayar rozpocznie wojnę z Escobarem — Beta będzie potrzebowała nawigatorów. Nawet jeśli nie zaangażuje się bezpośrednio w walkę, z pewnością będziemy dostarczać im broń, pomoc techniczną, zapasy…

Vorkosigan zaczął coś mówić, po czym urwał nagle.

— Chyba tak — odparł ponuro. — A my będziemy się starać wam przeszkodzić.

W zapadłej nagle ciszy Cordelia słyszała pulsowanie krwi w uszach. Dalekie odgłosy pracy silników i wibracje statku nadal przenikały przez ściany. Bothari poruszył się w korytarzu, obok przemknęły czyjeś kroki.

Potrząsnęła głową.

— Muszę się nad tym zastanowić. Wszystko to jest trudniejsze niż się zdawało.

— Masz rację. — Odwrócił rękę dłonią ku górze, zamykając rozmowę, i wstał sztywno. Widać było, że noga nadal mu dokucza.

— To wszystko, co chciałem powiedzieć. Nie musisz nic odpowiadać.

Przytaknęła, wdzięczna za zrozumienie. Vorkosigan odwrócił się i wyszedł, zabierając Bothariego i zamykając za sobą drzwi. Westchnęła, czując niepokój i niepewność dalszego losu, po czym położyła się z powrotem na koi, wpatrując się w sufit. Dopiero przybycie chorążego Nilesy z kolacją przerwało jej zamyślenie.

Загрузка...