Wkrótce obóz na nowo pogrążył się w rutynie, a przynajmniej w tym, co zawsze winno było stanowić rutynę. Nastąpiły tygodnie oczekiwania na zakończenie powolnych negocjacji w sprawie wymiany jeńców. Wszyscy wokół kreślili dokładne plany tego, co zrobią, gdy już wrócą do domu. Cordelii stopniowo udało się nawiązać niemal normalne stosunki z towarzyszkami z namiotu, choć kobiety wciąż próbowały obdarzać ją szczególnymi przywilejami. Przez cały ten czas nie miała wiadomości od Vorkosigana.
Któregoś popołudnia leżała na pryczy udając że śpi, kiedy zjawiła się porucznik Alfredi.
— Na zewnątrz stoi barrayarski oficer, który twierdzi, że chce z tobą pomówić. — Alfredi odprowadziła ją do wyjścia. Jej twarz zdradzała wrogość i podejrzliwość. — Uważam, że nie powinnyśmy pozwolić, aby zabrali cię stąd samą. Lada moment wrócimy do domu. Z pewnością zrobią ci krzywdę.
— Nic mi nie będzie, Marsha.
Na zewnątrz czekał Vorkosigan, ubrany w mundur sztabowy. Jak zwykle towarzyszył mu Illyan. Vorkosigan sprawiał wrażenie jednocześnie spiętego, pełnego szacunku, znużonego i zamkniętego w sobie.
— Pani kapitan Naismith — powiedział oficjalnym tonem. — Czy mogę z panią pomówić?
— Owszem, ale nie tutaj. — Czuła na sobie wzrok towarzyszek niedoli. — Może przejdziemy się gdzieś albo coś takiego?
Skinął powoli głową i ruszyli naprzód. Oboje milczeli. Vorkosigan splótł ręce za plecami, Cordelia wsunęła dłonie do kieszeni pomarańczowej bluzy. Illyan dreptał za nimi niczym pies, ani na moment nie odstępując ich nawet na krok. Opuścili teren obozu i zagłębili się w las.
— Cieszę się, że przyszedłeś — stwierdziła Cordelia. — Jest kilka rzeczy, o które chciałam cię zapytać.
— Pragnąłem spotkać się z tobą już wcześniej, ale porządne zorganizowanie wszystkiego zabrało mi sporo czasu.
Wskazała głową żółte naszywki na jego kołnierzu.
— Gratuluję awansu.
— A, to — musnął palcem kołnierz. — To nie ma znaczenia. Czysta formalność, aby przyspieszyć zakończenie mojej pracy.
— To znaczy?
— Rozwiązanie armady, pilnowanie bezpieczeństwa w przestrzeni wokół tej planety, przewożenie polityków tam i z powrotem miedzy Barrayarem i Escobarem. Ogólne sprzątanie po balu. Nadzorowanie wymiany jeńców.
Maszerowali szeroką bitą ścieżką, prowadzącą przez szarozielony las w górę, po zboczu krateru.
— Chciałbym cię przeprosić za użycie narkotyków w czasie przesłuchania. Wiem, że fakt ten głęboko cię uraził. Musiałem to zrobić; powodowała mną konieczność.
— Nie masz mnie za co przepraszać. — Obejrzała się na Illyana. Muszę wiedzieć… — I to dosłownie. W końcu to sobie uświadomiłam.
Przez chwilę milczał.
— Rozumiem — powiedział wreszcie. — Jesteś bardzo domyślna.
— Przeciwnie. Jestem wyjątkowo niedomyślna.
Vorkosigan obrócił się na pięcie.
— Poruczniku, pragnę prosić cię o przysługę. Chciałbym spędzić kilka minut sam na sam z tą panią, aby pomówić o sprawach natury ściśle prywatnej.
— Nie wolno mi. Dobrze pan o tym wie.
— Kiedyś prosiłem ją, aby za mnie wyszła. Nigdy nie udzieliła mi odpowiedzi. Jeśli dam ci słowo, że nie będziemy rozmawiali o niczym, co nie dotyczy tego tematu, czy możemy mieć parę chwil dla siebie?
— Och… — Illyan zmarszczył brwi. — Pańskie słowo?
— Moje słowo. Słowo Vorkosigana.
— Cóż, w takim razie wszystko w porządku. — Illyan z ponurą miną usiadł na złamanym pniu, oni zaś ruszyli dalej.
W końcu dotarli na szczyt i znaleźli się w znajomym miejscu, z którego roztaczał się widok na cały krater. Tu właśnie, jakże dawno temu, Vorkosigan kreślił plany zdobycia kontroli nad statkiem. Oboje usiedli na ziemi, przyglądając się krzątaninie drobnych sylwetek w dole. Odległość tłumiła wszelkie odgłosy.
— Kiedyś nigdy byś tego nie zrobił — zauważyła Cordelia. — Nie złamałbyś danego słowa.
— Czasy się zmieniają.
— Ani mnie nie okłamał.
— Istotnie.
— Ani nie rozstrzelał od ręki człowieka za zbrodnie, w których nie uczestniczył.
— To nie było od ręki. Najpierw stanął przed sądem wojskowym, zaś jego egzekucja pomogła uzdrowić panujące tu stosunki. Zresztą fakt ten bez wątpienia zadowoli Międzygwiezdną Komisję Sprawiedliwości. Od jutra ich także będę miał na głowie. Prowadzą śledztwo w sprawie przypadków prześladowania więźniów.
— Mam wrażenie, że zaczynasz obojętnieć na krew. Życie poszczególnych osób traci dla ciebie znaczenie.
— Owszem. Do tak wielu śmierci przyłożyłem rękę. Zbliża się czas, by odejść. — Jego twarz i głos nie zdradzały cienia emocji.
— Jakim cudem cesarz zdołał cię pozyskać do tego — niezwykłego zabójstwa politycznego? I to właśnie ciebie. Czy to był twój pomysł? Czy może jego?
Vorkosigan nie robił uników ani niczemu nie zaprzeczał.
— Jego i Negriego. Ja jestem jedynie wykonawcą.
Jego palce spoczęły na trawie i zaczęły delikatnie odrywać kolejne źdźbła.
— Z początku próbował podejść mnie okrężną drogą. Najpierw poprosił, abym dowodził inwazją na Escobar. Zaczął od łapówki — miałem zostać wicekrólem tej planety, kiedy zostanie skolonizowana. Odmówiłem. Wówczas usiłował mi grozić, powiedział, że rzuci mnie Grishnovowi na pożarcie, pozwoli oskarżyć o zdradę bez szans na ułaskawienie. Kazałem mu iść do diabła — no, może nie tymi słowami. To była najgorsza chwila. A potem przeprosił mnie. Nazwał mnie lordem Vorkosiganem. Kiedy chciał mnie urazić, mówił do mnie kapitanie. Następnie wezwał kapitana Negriego, który przyniósł tajne akta nie mające nawet nazwy i udawanie się skończyło.
Rozum. Logika. Argumenty. Dowody. Cesarz, Negri i ja — spędziliśmy w obitej zielonym jedwabiem komnacie w rezydencji cesarskiej w Vorbarr Sultana cały nie kończący się tydzień, przeglądając kolejne dokumenty, podczas gdy Illyan wałęsał się po korytarzach, oglądając cesarską kolekcję dzieł sztuki. Tak przy okazji, nie myliłaś się w swych domysłach co do niego. Illyan nie ma pojęcia o prawdziwym celu tej inwazji.
Widziałaś raz księcia. Mogę tylko dodać, że jak na niego zachowywał się wówczas nienagannie. Może kiedyś Vorrutyer był jego nauczycielem, ale książę przerósł go już dawno temu. Myślę jednak, że gdyby miał choćby najbledsze pojęcie o polityce, jego ojciec wybaczyłby mu nawet najgorsze wady. Był niezrównoważony i otaczał się ludźmi, którzy dbali o to, by jeszcze pogłębiać ten stan. Godny następca swego wuja Yuriego. Grishnov zamierzał rządzić przez niego Barrayarem, kiedy już książę zasiądzie na tronie. W ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy Serg na własną rękę — według mnie Grishnov wolałby poczekać — zorganizował dwa nieudane zamachy na życie ojca.
Cordelia gwizdnęła cicho.
— Chyba zaczynam rozumieć. Ale czemu po prostu nie usunięto go po cichu? Z pewnością jeśli ktokolwiek mógłby to zrobić, to właśnie cesarz i twój kapitan Negri.
— Padła taka propozycja. Ja sam, niech Bóg mi wybaczy, zgłosiłem gotowość uczestniczenia w spisku, byle tylko zapobiec tej rzezi — na moment urwał. — Cesarz umiera. Brak mu czasu na czekanie, aby problem sam się rozwiązał. Uporządkowanie wszystkiego przed śmiercią stało się dla niego prawdziwą obsesją.
Podstawowy problem to syn księcia. Ma tylko cztery lata. Szesnaście lat to bardzo długa regencja. Po śmierci księcia Grishnov i stronnictwo ministerialne przejęliby całą władzę, jeśli pozostawiono by ich w spokoju.
Nie wystarczyło po prostu zabić księcia. Cesarz uznał, że musi zniszczyć całe stronnictwo wojenne, i to tak skutecznie, aby nie odrodziło się przez co najmniej jedno pokolenie. Najpierw miał mnie, narzekającego głośno na strategiczne problemy związane z najazdem na Escobar. Następnie wywiad Negriego dostarczył informacje o zwierciadłach plazmowych. Wywiad wojskowy nie dysponował tymi danymi. Potem znowu zjawiłem się ja, przynosząc wieści, że straciliśmy element zaskoczenia. Czy wiesz, że cesarz utajnił część mojego raportu? To mogła być katastrofa. A potem Grishnov, stronnictwo wojenne i sam książę, złaknieni chwały ruszyli do natarcia. Musiał tylko odsunąć się i pozwolić im popędzić na spotkanie losu. — Teraz wyrywał już trawę całymi garściami.
— Wszystko tak dobrze pasowało do siebie; słuchałem ich jak zahipnotyzowany. Ale było w tym spore ryzyko. Istniała nawet możliwość, że jeśli pozostawi się rzeczy własnemu biegowi, mogą zginąć wszyscy z wyjątkiem księcia. Moją rolą było dopilnować, aby wszystko przebiegło zgodnie ze scenariuszem. Miałem podpuścić księcia, upewnić się, że we właściwej chwili znajdzie się na czele ataku. Stąd właśnie scenka w mojej kabinie, której byłaś świadkiem. Ani na moment nie straciłem panowania nad sobą. Wbiłem po prostu kolejny gwóźdź do trumny.
— Chyba zgaduję, kim był drugi agent — naczelny chirurg?
— Owszem.
— Urocze.
— Nieprawdaż? — Vorkosigan położył się na trawie, spoglądając w turkusowe niebo. — Nie potrafiłem nawet być uczciwym zabójcą. Czy pamiętasz, jak mówiłem kiedyś, że chciałbym zająć się polityką? Mam wrażenie, że wyleczyłem się już z tej ambicji.
— Co z Vorrutyerem? Czy jego śmierć także leżała w planach?
— Nie. W oryginalnym scenariuszu przeznaczono dla niego rolę kozła ofiarnego. Po klęsce osobiście musiałby przedstawić fakty cesarzowi i prosić o wybaczenie — w dawnym japońskim sensie tego słowa. Stanowiłoby to część ogólnego upadku stronnictwa wojennego. I choć Vorrutyer był duchowym doradcą księcia, nie zazdrościłem mu jego losu. Przez cały czas, kiedy mną komenderował, widziałem jak grunt osuwa mu się spod nóg. On sam był zdezorientowany. Zawsze potrafił doprowadzić mnie do wybuchu. Kiedy obaj byliśmy młodsi, stanowiło to jego ulubioną rozrywkę. Nie mógł pojąć, jakim cudem utracił tę zdolność. — Jego oczy wpatrywały się gdzieś w niebieską pustkę, unikając wzroku Cordelii.
— Jeśli to ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, jego śmierć uratowała wiele ludzkich istnień. Vorrutyer usiłowałby kontynuować walkę, aby ocalić swą polityczną pozycję. To właśnie była cena, za jaką ostatecznie kupił mnie cesarz. Pomyślałem, że jeśli znajdę się we właściwym miejscu o właściwej porze, poradzę sobie lepiej z wycofywaniem naszych sił niż ktokolwiek inny w naszym sztabie.
— i oto jesteśmy tu wszyscy, narzędzia w rękach Ezara Vorbarry — powiedziała powoli Cordelia. Czuła, jak ogarniają ją mdłości. — Ja i mój konwój, ty, Escobarczycy — nawet stary Vorrutyer. To tyle, jeśli chodzi o patriotyczne gadki i sprawiedliwe oburzenie. Wszystko to jedynie elementy łamigłówki.
— Masz rację.
— Zimno mi się robi na tę myśl. Czy książę naprawdę był taki zły?
— Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Oszczędzę ci szczegółów raportów Negriego… Zresztą cesarz stwierdził, że jeśli nie załatwimy tego teraz, za pięć czy dziesięć lat będziemy próbowali zrobić to na własną rękę, schrzanimy sprawę i prawdopodobnie w efekcie wszyscy nasi przyjaciele zginą w wojnie domowej, która ogarnie całą naszą planetę. Sam cesarz przeżył dwie takie wojny. Ten koszmar nie dawał mu spokoju. Kaligula czy Yuri Vorbarra może rządzić bardzo długo, podczas gdy nawet najlepsi ludzie wahają się przed uczynieniem tego, co konieczne, by go powstrzymać, zaś najgorsi wykorzystują każdą chwilę.
Cesarz nie oszczędzał sobie niczego. Wielokrotnie czytał wszystkie raporty, umiał je niemal na pamięć. Decyzja o ataku nie została podjęta szybko ani łatwo. Może była mylna, ale nie łatwa. Widzisz, cesarz nie chciał, aby książę zginął okryty hańbą. To był jego ostatni dar dla syna.
Cordelia siedziała otępiała, obejmując rękami kolana. Wpatrywała się w Vorkosigana, zgłębiając każdy szczegół jego profilu, a miękki popołudniowy wietrzyk szumiał wśród drzew i poruszał złote trawy.
Barrayarczyk odwrócił się i spojrzał jej prosto w twarz.
— Czy myliłem się, Cordelio, oddając się tej sprawie? Gdybym tego nie zrobił, cesarz po prostu wysłałby kogoś innego. Zawsze starałem się wybierać najbardziej honorowe wyjście. Co jednak miałem robić, gdy wszystkie wyjścia są złe? Hańba działania, hańba zaniechania — każda ścieżka prowadzi wprost w zagajnik śmierci.
— Chcesz, żebym cię osądziła?
— Ktoś musi to zrobić.
— Przykro mi. Mogę cię kochać. Mogę płakać z tobą i za tobą. Mogę dzielić twój ból, ale nie potrafię cię osądzać.
— Ach. — Przekręcił się na brzuch, zerkając ku obozowi. — Za dużo przy tobie mówię. Jeśli mój mózg kiedykolwiek zechce uwolnić mnie od rzeczywistości, stanę się chyba bardzo gadatliwym szaleńcem.
— Nie rozmawiasz na ten temat z innymi, prawda? — spytała zaniepokojona.
— Dobry Boże, nie. Ale ty jesteś… ty jesteś… sam nie wiem, czym jesteś. Ale potrzebuję tego. Czy wyjdziesz za mnie?
Cordelia westchnęła i złożyła głowę na kolanach, kręcąc w palcach kawałek trawy.
— Kocham cię. I mam nadzieję, że o tym wiesz. Ale nie zniosłabym Barrayaru. Barrayar pożera własne dzieci.
— Mój świat nie składa się tylko z tej przeklętej polityki. Niektórzy ludzie dożywają końca swoich dni doskonale obojętni na podobne sprawy.
— Owszem. Ale ty nie jesteś jednym z nich.
Vorkosigan usiadł.
— Nie wiem, czy dostałbym wizę do Kolonii Beta.
— Przypuszczam, że nie w tym roku. Ani w następnym. Chwilowo wszyscy Barrayarczycy są tam uznawani za zbrodniarzy wojennych. W kategoriach polityki od lat nie doświadczyliśmy podobnego podniecenia. Na razie wszyscy chodzą pijani zwycięstwem. Poza tym jest jeszcze sprawa Komarru.
— Rozumiem. A zatem miałbym spore kłopoty z dostaniem pracy w roli trenera dżudo, zaś zważywszy okoliczności, nie mógłbym raczej napisać pamiętników.
— W tej chwili przypuszczam, że z trudem by ci przyszło uniknąć tłumów żądnych linczu. — Uniosła wzrok ku jego ponurej twarzy. To był błąd; na ten widok poczuła gwałtowny skurcz w sercu. — Ja… i tak muszę na jakiś czas wrócić do domu. Zobaczyć się z rodziną i przemyśleć wszystko w ciszy i spokoju. Może zdołamy wymyślić jakieś inne rozwiązanie. Zawsze też możemy do siebie pisać.
— Tak. Chyba tak. — Wstał i podał jej rękę.
— Dokąd się wybierzesz po tym wszystkim? — spytała. — Odzyskałeś dawny stopień.
— Cóż, najpierw muszę dokończyć brudną robotę. — Machnął ręką, obejmując tym gestem obóz jeniecki, wiedziała jednak, że w istocie miał na myśli całą nieudaną inwazję. — A potem chyba także wrócę do domu i porządnie się upiję. Nie mogę dłużej mu służyć. Wykorzystał mnie do końca. Śmierć jego syna i pięciu tysięcy ludzi, którzy eskortowali go do piekła, zawsze będzie stała między nami. Vorhalas, Gottyan…
— Nie zapominaj o Escobarczykach. Oraz kilku Betanach.
— Będę o nich pamiętał. — Szli obok siebie ścieżką. — Czy potrzebujecie czegokolwiek w obozie? Starałem się dopilnować, aby niczego wam nie zabrakło, oczywiście na ile pozwalają na to nasze zapasy. Ale mogłem coś przeoczyć.
— W obozie wszystko w porządku. Ja też nie potrzebuję niczego specjalnego. W tej chwili trzeba nam już tylko powrotu do domu. Chociaż nie, mam jednak pewną prośbę.
— Jaką? — spytał gorączkowo.
— Chodzi o grób porucznika Rosemonta. Pamiętasz, nie został oznaczony. Może nigdy już tu nie wrócę. Póki da się jeszcze odnaleźć resztki naszego obozu, czy mógłbyś kazać swoim ludziom zaznaczyć jego grób? Mogę podać potrzebne dane. Dostatecznie często przeglądałam jego dokumenty; wciąż jeszcze wszystko pamiętam.
— Dopilnuję tego osobiście.
— Zaczekaj. — Vorkosigan przystanął, a ona wyciągnęła do niego rękę. Jego grube palce splotły się z wąskimi palcami Cordelii. Skóra Vorkosigana była ciepła i sucha; niemal ją oparzyła. — Zanim wrócimy po twojego biednego porucznika Illyana…
Objął ją i pocałowali się po raz pierwszy. Pocałunek ów trwał bardzo długo.
— Och — mruknęła, kiedy się rozłączyli. — Może to był błąd. Tak bardzo boli, kiedy przestajesz.
— A zatem pozwól… — Dłoń Vorkosigana pogładziła łagodnie jej włosy, po czym zagłębiła się rozpaczliwie w gąszcz błyszczących loków. Znów się pocałowali.
— Admirale? — Porucznik Illyan, który zbliżył się do nich niepostrzeżenie, odchrząknął głośno. — Czy zapomniał pan o naradzie sztabu?
Vorkosigan z westchnieniem odsunął ją od siebie.
— Nie, poruczniku. Nie zapomniałem.
— Czy mogę panu pogratulować? — spytał z uśmiechem młodzieniec.
— Nie, poruczniku.
Uśmiech zniknął z twarzy Illyana jak zdmuchnięty.
— Nie… nie rozumiem.
— Nic nie szkodzi, poruczniku.
Ruszyli naprzód, Cordelia z dłońmi w kieszeniach, Vorkosigan z rękoma splecionymi za plecami.
Późnym popołudniem następnego dnia, kiedy większość escobarskich więźniarek odleciała już na statek przysłany, aby przewieźć je do domu, w wejściu namiotu pojawił się wymuskany barrayarski strażnik, prosząc o widzenie z kapitan Naismith.
— Pozdrowienia od admirała, proszę pani. Admirał chciałby wiedzieć, czy pragnie pani sprawdzić dane na nagrobku, przygotowanym dla pani oficera. Znajdzie go pani w biurze.
— Tak. Oczywiście.
— Cordelio, na miłość boską — syknęła porucznik Alfredi. — Nie idź tam sama.
— Nic mi nie będzie — mruknęła niecierpliwie Cordelia. — Vorkosigan jest w porządku.
— Ach, tak? To czego chciał od ciebie wczoraj?
— Mówiłam ci już. Załatwić sprawę nagrobka.
— I trwało to dwie pełne godziny? Zdajesz sobie chyba sprawę, jak długo cię nie było. Widziałam, jak na ciebie patrzył, a ty, kiedy wróciłaś, wyglądałaś jak śmierć.
Cordelia, lekko poirytowana, puszczając mimo uszu protesty swej towarzyszki, ruszyła w ślad za niezwykle uprzejmym strażnikiem, kierując się do jaskiń. Planetarne dowództwo sił barrayarskich urządziło sobie biura w jednej z bocznych sal. Panowała w nich atmosfera wytężonej pracy sugerująca, że w pobliżu znajdują się oficerowie sztabowi. I rzeczywiście, kiedy oboje weszli do biura Vorkosigana — na plamie, która niegdyś była wizytówką poprzedniego komendanta, starannie wypisano jego nazwisko i stopień — zastali go tam.
Stał właśnie przy komputerze w otoczeniu Illyana, jakiegoś kapitana i komodora. Najwyraźniej wydawał im właśnie polecenia. Urwał, aby powitać ją ostrożnym skinieniem głowy. Cordelia odpowiedziała tym samym. Ciekawe, czy w moich oczach widać podobny głód, pomyślała. Cały kontredans manier, za którym skrywamy swą prywatność przed wzrokiem wścibskich, nie zda się na nic, jeśli nie nauczymy się kontrolować naszych oczu.
— Nagrobek leży na biurku, Cor… pani kapitan Naismith — Vorkosigan wskazał kierunek machnięciem ręki. — Proszę go obejrzeć. — Po tych słowach odwrócił się z powrotem do wyczekujących oficerów.
To była prosta stalowa płyta, standardowy barrayarski model wojskowy. Nazwisko, daty — wszystko w idealnym porządku. Cordelia przesunęła palcem po napisach. Bez wątpienia trwała robota. Vorkosigan wydał ostatnie rozkazy i dołączył do niej.
— Zgadza się?
— Owszem — uśmiechnęła się. — Zdołałeś znaleźć grób?
— Tak. Wasz obóz jest nadal widoczny z powietrza, jeśli leci się na dość niskim pułapie, choć kolejna pora deszczowa z pewnością zatrze wszystkie ślady.
Przy drzwiach biura wybuchło nagle zamieszanie. Oboje usłyszeli głos strażnika.
— To pan tak mówi. Równie dobrze mogą tu być bomby. Nie może pan tego tu wnieść.
Odpowiedział mu drugi głos.
— Musi osobiście potwierdzić ich odbiór. Takie mam rozkazy. Zachowujecie się, jakbyście to wy wygrali tę przeklętą wojnę.
Drugi mówca, mężczyzna w ciemnoczerwonym mundurze escobarskiego technika medycznego, wszedł do biura, odwrócony plecami do zebranych, prowadząc za sobą na kablu kontrolnym unoszącą się w powietrzu paletę, przypominającą niesamowity balon. Na paletę załadowano wielkie kanistry, każdy z nich wysoki na około pół metra, upstrzony kontrolkami, przełącznikami i otworami pozwalającymi na dostęp do środka. Cordelia natychmiast poznała owe urządzenia i zesztywniała, czując gwałtowny przypływ mdłości. Vorkosigan patrzył na nie obojętnie.
Technik obejrzał się przez ramię.
— Mam tu kwit odbioru, wymagający osobistego podpisu admirała Vorkosigana. Czy admirał tu jest?
Vorkosigan podszedł ku niemu.
— To ja jestem Vorkosigan. Co to za urządzenia, hmm…
— Medtechniku — podpowiedziała szeptem Cordelia.
— …medtechniku? — dokończył gładko Vorkosigan, choć zdesperowane spojrzenie, jakie jej posłał, świadczyło wyraźnie, że nie miał pojęcia, o co tu chodzi.
Medtechnik uśmiechnął się kwaśno.
— Zwracamy przesyłki do nadawców.
Vorkosigan obszedł paletę.
— Rozumiem, ale co to właściwie jest?
— Wszystkie wasze bękarty — odparł tamten.
Cordelia, widząc że Vorkosigan jest autentycznie zdumiony, dodała:
— Te urządzenia to symulatory maciczne, hmm, admirale. Samowystarczalne, z niezależnym zasilaniem, choć wymagają przeglądu.
— Co tydzień — przytaknął medtechnik z zabójczą uprzejmością. Uniósł w dłoni dysk. — Oto odpowiednie instrukcje.
Twarz Vorkosigana zdradzała odrazę.
— Co, do diabła, mam z nimi zrobić?
— Myśleliście, że to nasze kobiety będą musiały rozwiązać ten problem? — odparł medtechnik z wyniosłym sarkazmem. — Osobiście sugeruję, aby powiesił je pan na szyjach ojców. Każdy pojemnik jest oznaczony ojcowskim kodem genetycznym, więc bez problemów powinniście stwierdzić, do kogo należą. Proszę tu podpisać.
Vorkosigan wziął do ręki terminal i przeczytał dwukrotnie pokwitowanie. Ponownie obszedł paletę licząc urządzenia. Sprawiał wrażenie głęboko poruszonego. W końcu zatrzymał się obok Cordelii i mruknął:
— Nie miałem pojęcia, że potrafią robić podobne rzeczy.
— Używa się ich w razie problemów z ciążą.
— Muszą być fantastycznie skomplikowane.
— Oraz bardzo kosztowne. Jestem zdumiona — może po prostu nie życzyli sobie żadnych dyskusji z matkami. Parę z nich miało mocno mieszane uczucia co do aborcji. W ten sposób cała wina spadnie na was — Jej słowa uderzyły go niczym pociski. Cordelia pożałowała, że nie wyraziła się oględniej.
— Więc w środku są żywe dzieci?
— Jasne. Widzisz te zielone światełka? Łożyska i tak dalej. Unoszą się swobodnie w płynie owodniowym, zupełnie jak w domu.
Vorkosigan potarł dłonią twarz, wpatrując się w kanistry niczym zahipnotyzowany.
— Siedemnaście. Mój Boże, Cordelio, co mam z nimi począć? Oczywiście trzeba wezwać lekarza, ale… — odwrócił się do zafascynowanego urzędnika. — Sprowadź tu naczelnego lekarza. I to migiem. — Zniżając głos, dodał z powrotem zwracając się do Cordelii. — Ile czasu będą działały?
— Jeśli trzeba, cale dziewięć miesięcy.
— Czy mogę dostać mój kwit, admirale? — wtrącił głośno medtechnik. — Czekają na mnie jeszcze inne obowiązki. — Spojrzał z ciekawością na odzianą w pomarańczową piżamę Cordelię.
Vorkosigan z roztargnieniem nabazgrał świetlnym piórem swe nazwisko na ekranie terminalu, przycisnął do niego swój kciuk i oddał technikowi, ani na moment nie spuszczając wzroku z kanistrów. Cordelia, czując niezdrową ciekawość, także obeszła paletę, sprawdzając odczyty.
— Najmłodszy ma jakieś siedem tygodni, najstarszy ponad cztery miesiące. To musiało się stać tuż po wybuchu wojny.
— Ale co ja z nimi zrobię? — powtórzył cicho. Nigdy nie widziała go tak zagubionego.
— Co zazwyczaj robicie z owocami zabaw żołnierzy? Z pewnością miewaliście już podobne problemy, choć może nie na taką skalę.
— Zazwyczaj dokonujemy aborcji wszystkich bękartów. W tym przypadku wygląda na to, że w pewnym sensie już to zrobiono. Zadali sobie tak wiele trudu — czy spodziewają się, że zachowamy je przy życiu? Żyjące płody — dzieci w puszkach…
— Nie wiem — Cordelia westchnęła z namysłem. — Cóż za kompletnie odrzucona grupa ludzkich istot. Tyle że gdyby nie łaska opatrzności i sierżanta Bothariego, jedno z tych dzieci w puszkach mogłoby być moje i Vorrutyera. Albo nawet moje i Bothariego.
Na samo wspomnienie Vorkosigan śmiertelnie zbladł. Zniżając głos niemal do szeptu powtórzył raz jeszcze.
— Ale co według ciebie powinienem z nimi zrobić?
— Prosisz mnie o rozkazy?
— Jeszcze nigdy… Cordelio, proszę… Jakie jest honorowe…
To musi być niezły wstrząs: odkryć nagle, że jesteś po siedemnastokroć w ciąży — i to w twoim wieku, pomyślała, po czym skarciła się w duchu za ów przejaw czarnego humoru — Vorkosigan był najwyraźniej zagubiony jak dziecko. Pożałowała go.
— Przypuszczam, że musisz się nimi zająć. Nie mam pojęcia, z czym to się wiąże, ale w końcu… pokwitowałeś ich odbiór.
Westchnął.
— Owszem. W pewnym sensie zaręczyłem własnym słowem. — Wstąpiwszy na znajomy grunt, szybko odzyskał równowagę. — Moje słowo jako Vorkosigana. W porządku. Doskonale. Cel określony, plan ataku naszkicowany — wracamy do pracy.
W tym momencie do biura wszedł lekarz i cofnął się na widok wiszącej w powietrzu palety.
— Co do licha… A, wiem co to jest. Nigdy nie sądziłem, że je zobaczę… — Z błyskiem zawodowej żądzy w oczach pogładził palcami jeden z kanistrów. — Czy to nasze?
— Co do jednego — odparł Vorkosigan. — Przysłali je Escobarczycy.
Lekarz zachichotał.
— Co za obsceniczny gest. Chociaż rozumiem powody, jakie nimi kierowały. Czemu jednak po prostu nie wylali ich w diabły?
— Może powodował nimi mało wojskowy szacunek dla ludzkiego życia? — wtrąciła gwałtownie Cordelia. — W niektórych kulturach to się zdarza.
Lekarz uniósł brwi, zamilkł jednak zmrożony nie tylko słowami Cordelii, ale też całkowitym brakiem rozbawienia na twarzy dowódcy.
— Oto instrukcje — Vorkosigan podał mu dysk.
— Świetnie. Mogę opróżnić jeden i rozebrać go na kawałki?
— Nie. Nie możesz — odparł zimno Vorkosigan. — Dałem moje słowo — słowo Vorkosigana — że otoczymy je opieką. Wszystkie.
— W jaki sposób wmanewrowali pana w coś takiego? No cóż, może później dostanę choć jeden. — Lekarz powrócił do oglądania błyszczącej maszynerii.
— Czy masz tu środki pozwalające zapobiec wszelkim ewentualnym problemom? — zapytał Vorkosigan.
— Do diaska, nie. Jedynym miejscem, gdzie można by to zrobić, jest CSW. A i oni nie mają oddziału położniczego. Ale założę się, że dział badawczy z radością przyjmie te maleństwa…
Dopiero po chwili oszołomiona Cordelia uświadomiła sobie, że określenie dotyczyło syntetycznych macic, nie zaś ich zawartości.
— Za tydzień trzeba je poddać przeglądowi. Czy możesz zrobić to tutaj?
— Nie sądzę. — Lekarz wsunął dysk do monitora na biurku sekretarza i zaczął przeglądać zawartość. — Musi tu być z dziesięć kilometrów instrukcji — ach. Nie. Nie mamy — nie. Przykro mi admirale, obawiam się, że tym razem będzie pan musiał pożegnać się ze swym słowem.
Vorkosigan uśmiechnął się, drapieżnie, bez śladu rozbawienia.
— Czy pamiętasz, co się stało z ostatnim człowiekiem, przez którego złamałem słowo?
Uśmiech lekarza zniknął, zastąpiony wyrazem głębokiej niepewności.
— Oto twoje rozkazy — ciągnął dalej Vorkosigan, pospiesznie wymawiając słowa. — Za trzynaście minut osobiście wystartujesz razem z tymi… rzeczami. Przejdziesz na pokład pospiesznego statku kurierskiego, który wyląduje w Vorbarr Sultanie przed upływem tygodnia. Stamtąd udasz się do Cesarskiego Szpitala Wojskowego i zbierzesz — korzystając z niezbędnych środków — ludzi i sprzęt konieczny do ukończenia tego projektu. Jeśli będziesz musiał, załatw rozkaz cesarza. Bezpośrednio, nie okrężnymi kanałami. Jestem pewien, że nasz przyjaciel Negri zdoła cię z nim skontaktować. Załatw wszystko i po przeglądzie wyślij mi meldunek.
— Nie zdołamy dotrzeć tam w tydzień. Nawet statkiem kurierskim!
— Wylądujecie za pięć dni, jeśli przekroczycie limit bezpieczeństwa o sześć punktów. Jeżeli inżynier dobrze wykonał swoją robotę, silniki nie eksplodują, dopóki nie przekroczycie ośmiu. To zupełnie bezpieczne. — Vorkosigan obejrzał się przez ramię. — Couer, zbierz proszę załogę kuriera. I połącz mnie z kapitanem. Chcę osobiście przekazać mu rozkazy.
Brwi komandora Couera uniosły się, ale posłusznie ruszył wykonać polecenie.
Lekarz zniżył głos, spoglądając na Cordelię.
— Czyżby zaraził się pan betańskim sentymentalizmem? To nieco dziwne w służbie cesarza, nie sądzi pan?
Vorkosigan uśmiechnął się, mrużąc oczy i odpowiedział tym samym tonem.
— Betańska niesubordynacja, doktorze? Będzie pan łaskaw skierować całą swą energię na wykonanie rozkazów, a nie na wymyślanie kolejnych wymówek.
— Znacznie łatwiej byłoby po prostu odkręcić kurki. Zresztą co pan zamierza z nimi zrobić, kiedy już — zostaną ukończone, urodzą się? Jak to w ogóle nazwać? Kto będzie za nie odpowiadał? Rozumiem pańskie pragnienie zaimponowania przyjaciółce, ale proszę myśleć logicznie.
Brwi Vorkosigana zmarszczyły się gniewnie. Z głębi gardła dobył mu się cichy pomruk. Lekarz cofnął się gwałtownie. Vorkosigan zamaskował pomruk chrząkając głośno, następnie odetchnął głęboko.
— To już mój problem. Ja dałem słowo. Twoja odpowiedzialność skończy się z chwilą narodzin. Dwadzieścia pięć minut, doktorze. Jeśli zdążysz, to może pozwolę ci podróżować wewnątrz lądownika. — Skrzywił się lekko w złowrogim uśmiechu. — Kiedy już umieścisz pojemniki w CSW, możesz dostać trzydniową przepustkę.
Lekarz wzruszył ramionami, przyjmując do wiadomości poniesioną porażkę i zniknął, aby spakować swoje rzeczy.
Cordelia odprowadziła go pełnym powątpiewania wzrokiem.
— Da sobie radę?
— O tak. Tyle że potrzebuje trochę czasu, aby przywyknąć do nowej myśli. Kiedy dotrą do Vorbarr Sultany będzie się zachowywał, jakby to on stworzył nie tylko ten projekt, ale i same symulatory maciczne. — Spojrzenie Vorkosigana powędrowało z powrotem ku palecie. — Co za nieprawdopodobne…
Do biura wszedł strażnik.
— Przepraszam admirale, ale pilot escobarskiego lądownika pyta o panią kapitan Naismith. Są gotowi do startu.
W tej samej chwili na monitorze łączności pojawiła się twarz Couera.
— Admirale, kapitan statku kurierskiego czeka na linii.
Cordelia posłała Vorkosiganowi bezradne spojrzenie. Odpowiedział jej lekkim potrząśnięciem głowy i oboje bez słowa powrócili do swych obowiązków. Wychodząc zastanawiała się nad pożegnalnym strzałem lekarza. A my sądziliśmy, że jesteśmy tacy ostrożni. Naprawdę musimy coś zrobić z naszymi oczami.