ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Około południa czasu lokalnego wynajęty przez nią w Vorbarr Sultanie lotniak znalazł się nad długim jeziorem. Jego pofałdowane brzegi porastały pnącza, nieco dalej wznosiły się strome, pokryte krzakami wzgórza. Tutejsza nieliczna ludność była bardzo rozproszona; jedynie na brzegu jeziora wznosiła się niewielka wioska. Wysoki skalisty przylądek wieńczyły ruiny starych fortyfikacji. Cordelia okrążyła je, po raz kolejny zerkając na mapę, na której stanowiły jeden z najważniejszych punktów orientacyjnych. Kierując się na północ, minęła trzy rozległe posiadłości i w końcu wylądowała na wspinającym się po wzgórzu podjeździe.

Stary zaniedbany dom, zbudowany z miejscowego kamienia, zlewał się z porastającą zbocza wzgórza roślinnością. Cordelia wyłączyła silnik, zwinęła skrzydła, schowała do kieszeni kluczyki i siedziała dalej, wpatrując się niepewnie w rozświetlony słońcem front domu.

Zza zakrętu wyłoniła się wysoka postać, odziana w osobliwy, brązowo-srebrny mundur. Mężczyzna, maszerujący ku niej miarowym krokiem, był uzbrojony — jego dłoń pieściła wiszącą na biodrze kaburę. W tym momencie Cordelia zrozumiała, że Vorkosigan musi przebywać w pobliżu, bowiem mężczyzną tym był sierżant Bothari. Sprawiał wrażenie całkowicie zdrowego, przynajmniej fizycznie.

Wyskoczyła z lotniaka.

— Dobry wieczór, sierżancie. Czy zastałam admirała Vorkosigana?

Przez moment przyglądał się jej spod zmrużonych powiek, po czym jego twarz wygładziła się i zasalutował.

— Pani kapitan Naismith. Tak.

— Wyglądasz znacznie lepiej, niż podczas naszego ostatniego spotkania.

— Słucham?

— Okręt flagowy. Na Escobarze.

Bothari sprawiał wrażenie zakłopotanego.

— Ja… nie pamiętam Escobaru. Admirał Vorkosigan twierdzi, że tam byłem.

— Rozumiem. — Odebrali ci pamięć. A może sam to zrobiłeś? Teraz nie da się tego stwierdzić. — Przykro mi to słyszeć. Służyłeś bardzo dzielnie.

— Naprawdę? Po wojnie zostałem zwolniony ze służby.

— Ach, tak. Skąd zatem ten mundur?

— To liberia księcia Vorkosigana. Zatrudnił mnie w swojej straży przybocznej.

— Jestem pewna, że wiernie mu służysz. Czy mogę się zobaczyć z admirałem Vorkosiganem?

— Jest na tyłach, proszę pani. Może pani tam iść. — Po tych słowach odszedł, najwyraźniej kontynuując obchód.

Cordelia okrążyła dom, czując na plecach ciepłe promienie słońca. Nie przyzwyczajona do podobnego stroju, co chwila plątała się w wirującej wokół kolan spódnicy. Kupiła ją wczoraj w Vorbarr Sultanie. Częściowo dla zabawy, przede wszystkim jednak dlatego, iż jej stary brązowy mundur Zwiadu, obecnie pozbawiony insygniów, przyciągał uwagę przechodniów. Ciemny kwiatowy wzór tkaniny cieszył jej oczy. Włosy Cordelii były rozpuszczone i rozdzielone pośrodku. Podtrzymywały je dwa emaliowane grzebienie, także kupione poprzedniego dnia.

Nieco wyżej na zboczu rozciągał się ogród, otoczony niskim murem z szarego kamienia. Nie, nie ogród, uświadomiła sobie zbliżywszy się nieco; cmentarz. Zajmował się nim stary mężczyzna w znoszonym kombinezonie — klęcząc na ziemi sadził właśnie małe kwiatki wyjmując je z płaskiego kosza. Kiedy Cordelia otwarła furtkę, spojrzał na nią mrużąc oczy. Natychmiast wiedziała, kto to. Był nieco wyższy niż jego syn, zaś mięśnie z wiekiem zanikły, zastąpione żylastą tężyzną, lecz w rysach jego twarzy dostrzegła Vorkosigana.

— Czy mam przyjemność z generałem księciem Vorkosiganem? — Zasalutowała mu odruchowo, po czym uświadomiła sobie, jak dziwnie musi to wyglądać, zważywszy jej strój. Mężczyzna podniósł się sztywno. — Nazywam się kapi… Nazywam się Cordelia Naismith. Jestem przyjaciółką Arala. Ja… nie wiem, czy wspominał o mnie. Czy jest tutaj?

— Witam panią — wyprostował się, niemal stając na baczność, i pozdrowił ją uprzejmym skinieniem głowy, jakże boleśnie znajomym. — Mówił bardzo niewiele i nie sądziłem, abym kiedykolwiek panią spotkał. — Powoli jego usta skrzywiły się w uśmiechu. Cordelia miała wrażenie, że nie był on zbyt częstym gościem na tej twarzy. — Nie ma pani pojęcia, jak bardzo cieszy mnie fakt, że się myliłem. — Obejrzał się przez ramię, wskazując gestem pod górę. — Na szczycie wzniesienia stoi altana, z widokiem na jezioro. Mój syn spędza tam większość czasu.

— Rozumiem. — Cordelia dostrzegła ścieżkę, mijającą cmentarz i wspinającą się w górę. — Sama nie wiem, jak to ująć, ale… Czy jest trzeźwy?

Książę spojrzał w niebo, sprawdzając położenie słońca, po czym ściągnął zasuszone wargi.

— O tej porze prawdopodobnie nie. Zaraz po powrocie do domu pił jedynie po obiedzie, jednakże stopniowo zaczynał coraz wcześniej. To bardzo niepokojące, ale niewiele mogę poradzić. Choć, jeśli jego żołądek znów zacznie krwawić… — urwał, mierząc ją przenikliwym spojrzeniem. — Uważam, że zanadto przeżywa escobarską klęskę. Nikt nie domagał się jego rezygnacji.

Cordelia wydedukowała, że stary książę nie należał do kręgu wtajemniczonych w tę sprawę i pomyślała: to nie klęska zamordowała jego ducha, ale sukces. Na głos rzekła:

— Wiem, że lojalność wobec waszego cesarza była dla niego istotnym punktem honoru. — Niemal ostatnim jego szańcem, a cesarz postanowił zmiażdżyć go do fundamentów, powołując się na wyższe racje…

— Może pani do niego pójdzie — zasugerował starzec. — Choć muszę panią ostrzec, że to nie jest dla niego najlepszy dzień.

— Dziękuję. Rozumiem to.

Książę wciąż stał, odprowadzając ją wzrokiem, podczas gdy ona opuściła ogrodzony teren i zaczęła wspinać się krętą ścieżką. Zacieniały ją drzewa, większość z nich przeniesiona z Ziemi, oraz inna roślinność, która w opinii Cordelii musiała być miejscowa. Szczególnie rzucił się jej w oczy żywopłot z przypominających krzewy roślin, obsypanych kwiatami — przynajmniej zakładała, że były to kwiaty, Dubauer wiedziałby na pewno — przypominającymi małe różowe strusie piórka.

Altana była budowlą o lekko orientalnym charakterze, z nieco zniszczonego drewna. Roztaczał się z niej wspaniały widok na błyszczące jezioro. Całą konstrukcję porastały pnącza, spajając ją na zawsze z kamienistym gruntem. Budynek był otwarty z wszystkich czterech stron. W środku stały dwa niezbyt eleganckie szezlongi, wielki wyblakły fotel z podnóżkiem oraz stolik, na którym dostrzegła dwie karafki, kilka kieliszków oraz butelkę gęstego białego płynu.

Vorkosigan leżał wyciągnięty w fotelu. Miał zamknięte oczy, gołe stopy oparł na podnóżku. Obok leżała niedbale odrzucona para sandałów. Cordelia przystanęła w wejściu i przyjrzała mu się z delikatnym uniesieniem. Miał na sobie stare czarne spodnie mundurowe i bardzo cywilną koszulę w krzykliwy, kwiecisty wzór. Najwyraźniej tego ranka zapomniał o goleniu. Zauważyła, że jego palce u nóg są porośnięte drobnymi, czarnymi, kręconymi włoskami, podobnie jak wierzch dłoni. Uznała, że zdecydowanie jej się podobają. W istocie już czuła niemądre przywiązanie do każdej części jego ciała. Mniej zachęcająca była otaczająca go aura zaniedbania. Był zmęczony. Bardziej niż zmęczony. Chory.

Uniósł odrobinę powieki i sięgnął po kryształową szklankę, pełną bursztynowego płynu. Nagle jakby zmienił zamiar i zamiast tego podniósł białą butelkę. Obok niej stała maleńka miarka, Vorkosigan jednak zignorował ją, pociągając prosto ze źródła długi łyk białego płynu. Przez chwilę, krzywiąc się spoglądał na butelkę, po czym zamienił ją na szklankę i wychylił zawartość, przepłukując nią usta. Następnie opadł na fotel, osuwając się jeszcze bardziej.

— Płynne śniadanie? — spytała Cordelia. — Czy jest równie smaczne, jak owsianka i sos z sera pleśniowego?

Jego oczy otwarły się gwałtownie.

— Ty — powiedział szorstko, po sekundzie — nie jesteś halucynacją. — Zaczął wstawać, po chwili jednak rozmyślił się i zastygł, uświadamiając sobie swój stan. — Nie chciałem, abyś zobaczyła…

Cordelia weszła powoli po prowadzących pod dach schodkach, wspięła się na szezlong i usiadła. Do diaska, pomyślała, zaskoczyłam go nie przygotowanego. Jest wytrącony z równowagi. Jak go uspokoić? Chciałabym, aby już nigdy nie opuszczał go spokój…

— Próbowałam skontaktować się z tobą wczoraj, tuż po wylądowaniu, ale cię nie zastałam. Jeśli spodziewasz się halucynacji, to musi to być niezły napój. Czy mógłbyś nalać mi odrobinę?

— Sądzę, że wolałabyś coś innego. — Nalał jej płynu z drugiej karafki. Wciąż jeszcze wyglądał na wstrząśniętego. Zaciekawiona, spróbowała z jego szklanki.

— Fu! To nie jest wino.

— Brandy.

— O tej porze?

— Jeśli zacznę tuż po śniadaniu — wyjaśnił — zazwyczaj w porze lunchu udaje mi się osiągnąć stan całkowitej nieświadomości.

Do lunchu już całkiem blisko, pomyślała. Z początku jego mowa zmyliła ją — wyraźna, jedynie nieco wolniejsza i ostrożniejsza niż zwykle.

— Muszą istnieć mniej trujące środki znieczulające. — Słomkowe wino, którego jej nalał, było znakomite, choć jak na jej gust nieco zbyt wytrawne. — Robisz to codziennie?

— Boże, nie — zadrżał. — Najwyżej dwa, trzy razy w tygodniu. Przez jeden dzień piję, przez następny choruję — kac równie skutecznie odwodzi myśli od pewnych spraw — poza tym załatwiam interesy ojca. W ciągu ostatnich kilku lat bardzo zwolnił tempo.

Vorkosigan stopniowo wracał do siebie, w miarę jak znikało początkowe przerażenie, że Cordelia uzna go za odrażającego. Usiadł prosto i znajomym gestem potarł lewą ręką twarz, jakby chciał pozbyć się odrętwienia. Zręcznie zmienił temat.

— Ładna sukienka. To wielka poprawa po tamtych pomarańczowych ciuchach.

— Dzięki — odparła, natychmiast biorąc z niego przykład. — Przykro mi, że nie mogę powiedzieć tego samego o twojej koszuli. Czy przypadkiem sam ją wybrałeś?

— Nie. To prezent.

— Co za ulga.

— Swego rodzaju dowcip. Paru moich oficerów kupiło mi ją z okazji mojej pierwszej promocji admiralskiej. Jeszcze przed Komarrem. Kiedy ją zakładam, zawsze o nich myślę.

— Cóż, to miłe. W takim razie chyba do niej przywyknę.

— Trzech z tamtej czwórki już nie żyje. Dwóch zginęło na Escobarze.

— Rozumiem. — To tyle, jeśli chodzi o lekką rozmowę. Z namysłem pokręciła kieliszkiem, patrząc na wirujące wino. — Marnie wyglądasz, wiesz? Niemal ciastowato.

— Tak. Przestałem ćwiczyć. Bothari jest urażony.

— Cieszę się, że Bothari nie miał większych kłopotów z powodu Vorrutyera.

— Było dość trudno, ale zdołałem uratować mu skórę. Pomogły w tym zeznania Illyana.

— A jednak go zwolnili.

— Honorowo. Ze względów medycznych.

— Czy ty namówiłeś ojca, żeby go zatrudnił?

— Owszem. Wydawało mi się to najlepszym wyjściem. Bothari nigdy nie będzie normalny w sposób, w jaki my rozumiemy normalność. Przynajmniej jednak ma teraz mundur, broń i przepisy, których może się trzymać. To daje mu coś w rodzaju punktu zaczepienia. — Powoli przesunął palcem po brzegu szklanki z brandy. — Przez cztery lata służył u Vorrutyera. Kiedy po raz pierwszy przeniesiono go na “Generała Vorkrafta”, nie był w zbyt dobrym stanie. Początki rozdwojenia jaźni, podwójne wspomnienia, i tak dalej. Dość przerażająca perspektywa. Służba w wojsku to jedyna ludzka działalność, jakiej potrafi sprostać. Daje mu przynajmniej odrobinę szacunku dla siebie samego. — Uśmiechnął się do niej. — Natomiast ty wyglądasz cudownie. Czy zostaniesz na jakiś czas?

Na jego twarzy dostrzegła niepewną tęsknotę, przejmujące pragnienie, zduszone brzemieniem lęku. Tak długo się wahaliśmy, że weszło nam to w krew, pomyślała. I nagle zrozumiała, że Vorkosigan lęka się, czy przypadkiem nie składa mu tylko wizyty. Diablo długa podróż po to, by jedynie odbyć pogawędkę, kochany. Naprawdę jesteś pijany.

— Tak długo, jak zechcesz. Kiedy wróciłam do domu, odkryłam, że wszystko się zmieniło. A może to ja się zmieniłam? Nic już do niczego nie pasowało. Obraziłam prawie wszystkich i wyjechałam wyprzedzając o krok całe mnóstwo kłopotów. Nie mogę wrócić. Złożyłam rezygnację — wysłałam ją z Escobaru — a wszystko, co posiadam, leży na tylnym siedzeniu lotniaka.

Napawała się zachwytem, jaki rozbłysł w jego oczach w czasie jej przemowy, gdy Vorkosigan w końcu zrozumiał, że przyjechała na stałe. Sama także była zadowolona.

— Wstałbym — oznajmił, przesuwając się nieco na bok — ale z jakichś przyczyn nogi pierwsze odmawiają mi posłuszeństwa, a dopiero na końcu przestaje działać język. Wolałbym paść ci do stóp w sposób bardziej kontrolowany. Niedługo mi się polepszy. A na razie czy zechciałabyś tu usiąść?

— Z przyjemnością. — Przesiadła się. — A nie zgniotę cię? Jestem dość wysoka.

— Ależ nie. Nie znoszę drobnych kobiet. Ach, tak już lepiej.

— O, tak. — Przytuliła się do niego, obejmując jego pierś i składając głowę na ramieniu. Uniosła nawet jedną nogę i przełożyła przez poręcz, aby podkreślić fakt, że został schwytany na zawsze. Jej jeniec wydał z siebie coś pomiędzy westchnieniem a śmiechem, i Cordelia poczuła nagle, że chciałaby tak siedzieć do końca świata.

— Wiesz chyba, że będziesz musiał zrezygnować ze swojego alkoholowego samobójstwa?

Przechylił głowę.

— Myślałem, że działam subtelnie.

— Niespecjalnie.

— Cóż, to mi odpowiada. To wszystko było szalenie nieprzyjemne.

— Owszem, bardzo zmartwiłeś twojego ojca. Dziwnie mnie powitał.

— Mam nadzieję, że nie zmierzył cię swym słynnym wyniosłym spojrzeniem. Potrafi w sekundę zmrozić człowieka. Ćwiczył je przez całe życie.

— Ależ nie. Uśmiechnął się.

— Dobry Boże — kąciki jego oczu zmarszczyły się zabawnie.

Cordelia roześmiała się i przekrzywiła szyję, aby spojrzeć mu prosto w twarz. Rzeczywiście, tak było lepiej…

— Ogolę się — przyrzekł w wybuchu entuzjazmu.

— Nie ma powodu do pośpiechu. Ja także chcę odpocząć. Znaleźć swój własny, osobisty spokój.

— Rzeczywiście, spokój. — Wtulił twarz w jej włosy, wciągając w nos ich zapach. Czuła, jak jego mięśnie odprężają się niczym nagle zwolniona cięciwa.


Kilka tygodni po ślubie wybrali się razem w pierwszą wspólną podróż. Cordelia towarzyszyła Vorkosiganowi w jego tradycyjnej pielgrzymce do Cesarskiego Szpitala Wojskowego w Vorbarr Sultanie. Jechali wozem naziemnym, pożyczonym od księcia. Bothari jak zawsze wziął na siebie obowiązki kierowcy i ochroniarza. W oczach Cordelii, która zaczynała poznawać go na tyle dobrze, by móc przeniknąć milczącą fasadę, sprawiał wrażenie podenerwowanego. Zerknął niepewnie nad jej głową, spoglądając na siedzącego po drugiej stronie Vorkosigana.

— Powiedział jej pan?

— Owszem, wszystko. Nie martwcie się, sierżancie.

— Myślę, że postępuje pan właściwie — dodała zachęcająco Cordelia. — Jestem bardzo rada.

Odprężył się nieco i uśmiechnął.

— Dziękuję, milady.

W sekrecie przyjrzała się jego profilowi, przebiegając w myślach cały katalog problemów, jakie Bothari zawiezie dziś wieczór do wynajętej przez siebie kobiety w posiadłości Vorkosiganów. Poważnie wątpiła w to, że zdoła je rozwiązać. Postanowiła zaryzykować parę pytań.

— Czy zastanawiałeś się nad tym, co powiesz jej o matce, kiedy urośnie? W końcu z pewnością zechce się dowiedzieć.

Skinął głową. Przez chwilę milczał, po czym odparł:

— Powiem, że nie żyje. Że byliśmy małżeństwem. Nasi ludzie gardzą bękartami. — Jego dłoń zacisnęła się na sterach. — Toteż ona nim nie będzie. Nikt jej tak nigdy nie nazwie.

— Rozumiem. — Powodzenia, pomyślała i zmieniła temat na mniej bolesny. — Czy wiesz już, jak ją nazwiesz?

— Elena.

— Bardzo ładnie, naprawdę. Elena Bothari.

— Tak brzmiało imię jej matki.

Uwaga ta do tego stopnia zdumiała Cordelię, że wymknęło jej się pytanie:

— Myślałam, że nie pamiętasz Escobaru?

Po chwili wahania wyjaśnił:

— Jeśli wie się, jak to zrobić, można zwalczyć działanie leków blokujących.

Vorkosigan uniósł brwi. Ewidentnie dla niego także stanowiło to nowinę.

— Jak to zrobiłeś, sierżancie? — spytał ostrożnie, obojętnym głosem.

— Ktoś, kogo kiedyś znałem, powiedział mi o tym… Zapisuje się wszystko, co chce się pamiętać, i myśli się o tym. Potem trzeba to schować, tak samo jak kiedyś schowaliśmy przed Radnovem pańskie tajne rozkazy — wtedy też ich nie znaleźli. Pierwsza rzecz po powrocie, jeszcze zanim uspokoi się żołądek, to wyjąć listę i spojrzeć na nią. Jeżeli pamięta się choćby jedną pozycję, to zazwyczaj, zanim wrócą, można sobie przypomnieć resztę. Potem to samo, na okrągło. Jest znacznie łatwiej, jeśli ma się jakąś pamiątkę.

— A ty? Masz jakąś pamiątkę? — spytał Vorkosigan, wyraźnie zafascynowany opowieścią sierżanta.

— Kosmyk włosów. — Bothari milczał przez długą chwilę. — Miała długie czarne włosy. Bardzo ładnie pachniały.

Cordelia, poruszona i zaniepokojona jego opowieścią, rozsiadła się wygodniej i zaczęła wyglądać na zewnątrz. Vorkosigan sprawiał wrażenie lekko natchnionego, jak człowiek, który znalazł brakujący fragment bardzo trudnej układanki. Cordelia obserwowała zmieniającą się scenerię, napawając się jasnym blaskiem słońca i letnim powietrzem tak chłodnym, że nie trzeba było żadnych osłon, aby się przed nim uchronić. W zagłębieniach pomiędzy wzgórzami dostrzegła przebłyski zieleni i wody. Zauważyła też coś innego. Widząc, w którą stronę patrzy, Vorkosigan skomentował.

— A zatem ich zauważyłaś?

Bothari uśmiechnął się lekko.

— Tego lotniaka, który trzyma się za nami? — upewniła się Cordelia. — Czy wiesz, kto to jest?

— Cesarska Służba Bezpieczeństwa.

— Zawsze cię śledzą, kiedy jedziesz do stolicy?

— W ogóle nie spuszczają ze mnie oczu. Niełatwo było przekonać ludzi, że serio myślę o wycofaniu się z życia publicznego. Przed twoim przybyciem zabawiałem się graniem im na nerwach. Na przykład brałem po pijaku lotniaka i uprawiałem wyścigi przy świetle księżyca w kanionach na południu. Lotniak jest nowy i bardzo szybki. To ich doprowadzało do szału.

— Na Boga, sam opis brzmi groźnie. Naprawdę to robiłeś?

Przybrał lekko zawstydzoną minę.

— Obawiam się, że tak. Wówczas nie przypuszczałem, że się tu zjawisz. To mnie ekscytowało. Ostatni raz tak zachłystywałem się adrenaliną jako nastolatek. Później wystarczyła mi służba w wojsku.

— Dziwne, że się nie rozbiłeś.

— Raz mi się to zdarzyło — przyznał. — Drobna stłuczka. To mi przypomina, że powinienem sprawdzić, jak przebiega naprawa. Guzdrzą się niemożliwie. Alkohol sprawił, że zupełnie oklapłem, ale nigdy nie starczyło mi odwagi, by nie zapiąć pasów. Obyło się bez szkód — poza samym lotniakiem i nerwami agentów kapitana Negriego.

— Dwa razy — wtrącił niespodziewanie Bothari.

— Słucham, sierżancie?

— Rozbił się pan dwa razy. — Wargi Bothariego zadrżały. — Nie pamięta pan drugiego wypadku. Pański ojciec stwierdził, że nie jest zaskoczony. Pomogliśmy — no cóż, wylać pana z kabiny. Przez cały dzień nie odzyskiwał pan przytomności.

— Nabierasz mnie, sierżancie? — spytał Vorkosigan zszokowany.

— Nie, admirale. Może pan obejrzeć sobie szczątki lotniaka. Są rozsypane na przestrzeni ponad półtora kilometra w głębi Uskoku Dendarii.

Vorkosigan odchrząknął i skulił się w fotelu.

— Rozumiem. — Przez chwilę milczał, po czym dodał: — Jakież to nieprzyjemne mieć dziurę w pamięci.

— Owszem — zgodził się łagodnie Bothari.

Cordelia zerknęła na podążający za nimi lotniak, widoczny w przerwie między wzgórzami.

— Czy obserwują nas bez przerwy? Nawet mnie?

Vorkosigan uśmiechnął się widząc, jak zmieniła się na twarzy.

— Od chwili, gdy postawiłaś stopę w porcie w Vorbarr Sultanie. Tak przynajmniej sądzę. Przypadek zrządził, iż obecnie, po Escobarze, stałem się dość znaną postacią. Prasa, jedząca z ręki Ezara Vorbarry, zrobiła ze mnie coś w rodzaju bohatera w stanie spoczynku, który porażkę przemienił w zwycięstwo, i tak dalej — absolutny bełkot. Po podobnej gadaninie żołądek boli mnie jeszcze bardziej, niż po brandy. Powinienem był lepiej się spisać. W końcu wiedziałem o wszystkim z góry. Poświęciłem zbyt wiele krążowników, osłaniając statki transportowe — trzeba było jednak tak postąpić, dyktowała to czysta arytmetyka…

Widziała po jego twarzy, że myśli Vorkosigana po raz tysięczny wędrują utartym szlakiem wojskowych “co by było, gdyby…”. Niech diabli wezmą Escobar, pomyślała, niech diabli wezmą twego cesarza, Serga Vorbarrę i Gesa Vorrutyera. Splot przypadków, który sprawił, iż chłopięce marzenia o heroizmie przekształciły się w koszmarny sen o morderstwie, oszustwie i zbrodni. Jej obecność działała na niego kojąco, ale nie wystarczała; nadal coś było nie tak, coś z uporem nie grało.

W miarę, jak zbliżali się do Vorbarr Sultany, wzgórza obniżały się coraz bardziej, tworząc żyzną równinę. Widzieli coraz większe skupiska ludności. Samo miasto dosiadało okrakiem szerokiej srebrzystej rzeki. Na stromych cyplach i urwiskach wznosiły się najstarsze budynki rządowe, wiekowe fortece, zaadaptowane do współczesnych celów. Wokół nich, na północ i południe, rozlewało się nowoczesne miasto.

Nowe biura rządu mieściły się w masywnych ekonomicznych monolitach, skupionych pomiędzy fortecami. Ich wóz minął kompleks rządowy, kierując się w stronę jednego ze słynnych miejskich mostów, prowadzących do północnej dzielnicy miasta.

— Mój Boże, co się tu stało? — spytała Cordelia, gdy minęli zespół wypalonych budynków, ponurych czarnych szkieletów.

Vorkosigan uśmiechnął się kwaśno.

— Jeszcze dwa miesiące temu, przed rozruchami, mieściło się tu Ministerstwo Edukacji Politycznej.

— Na Escobarze, w drodze tutaj, słyszałam o zamieszkach, ale nie miałam pojęcia, że były tak potężne.

— Bo w rzeczywistości nie były. Starannie nimi kierowano. Osobiście uważałem, że to diablo niebezpieczny sposób załatwiania porachunków, choć niewątpliwie stanowi pewien postęp w porównaniu z subtelnością defenestracji Rady Koronnej za czasów Yuriego Vorbarry. Co może zdziałać jedno pokolenie… Nie przypuszczałem, by Ezar zdołał zapędzić z powrotem tego dżina do butelki. Najwyraźniej jednak poradził sobie. Gdy tylko zginął Grishnov, wszystkie wcześniej wezwane oddziały, które z nie wyjaśnionych przyczyn zamiast trafić do ministerstwa, objęły straż wokół rezydencji cesarskiej — Vorkosigan prychnął — pojawiły się, by oczyścić ulicę. Wszyscy się rozeszli, poza kilkoma fanatykami i rodzinami ofiar poległych na Escobarze. Doszło do paru nieprzyjemnych starć, ale wiadomość o nich zatajono.

Przekroczyli rzekę i dotarli w końcu do wielkiego słynnego szpitala, przypominającego miasto wewnątrz miasta — rozległego kompleksu budynków w otoczonym murem parku. Podporucznik Koudelka był sam w pokoju. Z ponurą miną leżał na łóżku, ubrany w zieloną mundurową piżamę. Z początku Cordelii wydało się, że pomachał do nich, kiedy jednak ujrzała, że jego lewa ręka miarowo podnosi się i opada, zrozumiała, że się myliła.

Kiedy jego były dowódca wszedł do pokoju, Koudelka wstał i uśmiechnął się, pozdrawiając Bothariego skinieniem głowy. Na widok Cordelii, drepczącej tuż za Vorkosiganem, jego twarz rozjaśniła się. Bardzo się zmienił od czasu, kiedy go ostatnio widziała.

— Pani kapitan Naismith! To znaczy lady Vorkosigan — nigdy nie przypuszczałem, że jeszcze panią zobaczę.

— Też się tego nie spodziewałam. Cieszę się, że się myliłam — uśmiechnęła się do niego.

— Moje gratulacje, admirale. Dziękuję, że zawiadomił mnie pan. Brakowało mi pana przez ostatnie tygodnie, ale widzę, że miał pan przyjemniejsze zajęcia. — Uśmiech rozbroił potencjalnie kąśliwą uwagę.

— Dziękuję, podporuczniku. Co się stało z twoją ręką?

Koudelka skrzywił się.

— Dziś rano upadłem i nastąpiło spięcie. Za kilka minut powinien pojawić się lekarz, żeby to naprawić. Mogło być gorzej.

Cordelia dostrzegła, że skórę na jego ręce pokrywała siateczka cienkich czerwonych blizn, tworzących plan układu wszczepionych mu sztucznych nerwów.

— A zatem znów jesteś na chodzie. To dobra nowina — rzucił zachęcająco Vorkosigan.

— Tak, mniej więcej. — Koudelka rozpromienił się nagle. — Przynajmniej jednak opanowali moje wnętrzności. Nie obchodzi mnie fakt, że nic tam nie czuję, grunt, że pozbyłem się tego przeklętego sztucznego odbytu.

— Czy bardzo cię boli? — spytała nieśmiało Cordelia.

— Niespecjalnie — odrzekł Koudelka. Natychmiast wyczuła, że kłamie. — Z pewnością najgorsze — poza tym, że jestem potwornie niezgrabny i wciąż wytrącony z równowagi — są wrażenia dotykowe. Nie ból, po prostu dziwne odczucia. Fałszywe sygnały. Tak jak próbowanie kolorów lewą stopą albo wyczuwanie rzeczy, których nie ma, na przykład robaków łażących po skórze, czy niewyczuwanie tego, co istnieje, jak gorąco… — jego wzrok powędrował ku prawej zabandażowanej kostce.

W tym momencie do pokoju wszedł doktor i rozmowa urwała się. Koudelka zdjął koszulę, doktor umocował do jego ramienia czytnik i zaczął wodzić po skórze pacjenta delikatnym chirurgicznym skanerem w poszukiwaniu krótkiego spięcia. Koudelka pobladł, wbijając wzrok w kolana, wreszcie jednak jego rozkołysana ręka zamarła, opadając bezwładnie na bok.

— Obawiam się, że przez resztę dnia będzie bezużyteczna — powiedział przepraszająco lekarz. — Jutro ją uruchomimy, kiedy zabierzemy się do pracy nad grupą mięśni przywodzących w twojej prawej nodze.

— Tak, tak — Koudelka pożegnał go gestem działającej prawej ręki. Lekarz pozbierał narzędzia i zniknął.

— Wiem, że sądzisz, iż to wszystko trwa bez końca — odezwał się Vorkosigan, spoglądając na sfrustrowaną twarz podporucznika. — Ale według mnie, za każdym razem, kiedy cię odwiedzam, wykazujesz coraz większe postępy. Wyjdziesz stąd — dodał stanowczo.

— Owszem. Chirurg twierdzi, że wykopią mnie za jakieś dwa miesiące — Koudelka uśmiechnął się. — Według nich nigdy już nie będę zdolny do walki. — Uśmiech zniknął jak zdmuchnięty i twarz podporucznika gwałtownie posmutniała. — Och, admirale. Zamierzają mnie zwolnić! Cała ta siekanina na próżno! — Odwrócił się od nich zesztywniały i zawstydzony; dopiero po chwili odzyskał panowanie nad sobą.

Vorkosigan także odwrócił wzrok, nie narzucając się ze współczuciem i zaczekał, aż podporucznik spojrzy na nich ze starannie dopracowanym uśmiechem.

— Oczywiście rozumiem, dlaczego — dodał wesoło Koudelka, wskazując Bothariego, który w milczeniu podpierał ścianę, zasłuchany w rozmowę. — Kilka solidnych ciosów w stylu tych, jakimi zasypywałeś nas na ćwiczebnym ringu, a zacząłbym trzepotać jak ryba. Trudno to nazwać dobrym przykładem dla moich ludzi. Chyba będę musiał poszukać sobie pracy za biurkiem. — Popatrzył na Cordelię. — Co się stało z pani podporucznikiem, tym, który został trafiony w głowę?

— Po raz ostatni widziałam go już po Escobarze — zdaje się, że odwiedziłam go na dwa dni przed moim wyjazdem. Żadnych zmian. Tyle że wyszedł ze szpitala. Jego matka zrezygnowała z pracy, aby zapewnić mu stałą opiekę.

Koudelka pobladł i Cordelia czując nagły ból w sercu ujrzała bolesny wstyd, malujący się w jego oczach.

— A ja narzekam na takie drobiazgi. Przykro mi.

Potrząsnęła głową, nie ufając własnemu głosowi.

Później, kiedy przez chwilę znaleźli się z Vorkosiganem sami w korytarzu, Cordelia oparła głowę o jego ramię. Objął ją bez słowa.

— Teraz rozumiem, dlaczego po paru dniach zacząłeś pić już po śniadaniu. W tej chwili mnie samej przydałoby się coś mocniejszego.

— Czeka nas jeszcze jedna wizyta. Potem pójdziemy na lunch i wszyscy zamówimy sobie po drinku.


Ich następnym przystankiem było szpitalne skrzydło badawcze. Kierujący nim wojskowy lekarz serdecznie przywitał Vorkosigana. Tylko przez moment stracił rezon, kiedy bez żadnych dodatkowych wyjaśnień przedstawiono mu Cordelię jako lady Vorkosigan.

— Nie miałem pojęcia, że jest pan żonaty.

— Od niedawna.

— Ach, tak. Moje gratulacje. Cieszę się, że postanowił pan rzucić na nie okiem, zanim skończymy. W sumie to chyba najciekawszy moment. Czy milady zechciałaby zaczekać tutaj, podczas gdy my załatwimy sprawę? — dodał z zakłopotaniem.

— Lady Vorkosigan wie o wszystkim.

— Poza tym — dodała Cordelia — jestem tym osobiście zainteresowana.

Doktor zrobił zdumioną minę, lecz poprowadził ich do sali kontrolnej. Cordelia spojrzała pełnym powątpiewania wzrokiem na ostatnie pół tuzina kanistrów, stojących w równym rzędzie. Dołączył do nich dyżurny technik, ciągnąc za sobą wózek sprzętu, najwyraźniej wypożyczonego z oddziału pediatrycznego jakiegoś innego szpitala.

— Dzień dobry, admirale — powitał wesoło Vorkosigana. — Chce pan oglądać dzisiejszy wylęg?

— Wolałbym, żebyś określał to jakoś inaczej — wtrącił doktor.

— No tak, ale nie można tego przecież nazwać narodzinami — zauważył tamten rozsądnie. — Techniczne rzecz biorąc, wszystkie te dzieci już się urodziły. Proszę mi zatem powiedzieć, co to jest.

— W domu nazywamy to stłuczeniem flaszki — podsunęła Cordelia, z zainteresowaniem obserwując przygotowania.

Technik, układając porządnie mierniki i podstawiając wózek dziecinny pod świetlny grzejnik, zerknął na nią z ogromną ciekawością.

— Jest pani Betanką, prawda, milady? Moja żona znalazła w wiadomościach notkę na temat ślubu admirała. Drobnymi literkami na samym dole strony. Ja sam nigdy nie czytam kolumny towarzyskiej.

Lekarz, zdumiony, uniósł wzrok, po czym powrócił do swych urządzeń. Bothari udając spokój oparł się o ścianę, przymykając oczy. W rzeczywistości był czujny i spięty. Lekarz i technik zakończyli przygotowania i wezwali ich, by podeszli bliżej.

— Zupa gotowa? — mruknął technik.

— Tu jest. Wprowadź do kranu C…

Właściwa mieszanka hormonów trafiła do odpowiedniego otworu. Doktor raz po raz sprawdzał odczyty na swoim ekranie.

— Pięć minut od tej chwili. Zaczynamy mierzyć czas. — Lekarz odwrócił się do Vorkosigana. — Fantastyczna maszyna. Czy słyszał pan może o perspektywach zdobycia dodatkowych funduszy i personelu, który spróbowałby je zduplikować?

— Nie — odparł Vorkosigan. — Gdy tylko uwolnicie, skończycie, jakkolwiek by to nazwać — ostatnie żywe dziecko, moje związki z tym projektem kończą się nieodwołalnie. Będzie pan musiał pracować ze swymi przełożonymi. I wymyślić jakiekolwiek wojskowe zastosowanie dla tych urządzeń. Albo przynajmniej coś, co mogłoby być za nie uznane.

Doktor uśmiechnął się z namysłem.

— Myślę, że warto się tym zająć. To miła odmiana po wymyślaniu coraz to nowych metod zabijania.

— Czas, doktorze — rzucił technik i lekarz powrócił do przerwanych zajęć.

— Oddzielenie łożyska przebiega zgodnie z normą — kurczy się tak, jak należy. Wie pan, im lepiej to poznaję, z tym większym podziwem myślę o lekarzach, którzy wyjęli je z łona matek. W jakiś sposób musimy ściągnąć tu więcej studentów medycyny z innych planet. Wydobycie nie naruszonych łożysk musiało być… Tak. Tak. O tak. I teraz. Przełamcie pieczęć. — Skończył wprowadzać poprawki i uniósł wieko cylindra. — Przetnij błonę. No, jest. Ssanie, szybko.

Cordelia uświadomiła sobie, że Bothari, nadal przytulony do ściany, wstrzymuje oddech. Mokre, wymachujące nóżkami niemowlę zaczerpnęło powietrza i zakasłało, czując nagły chłód w płucach. Bothari także odetchnął. W opinii Cordelii dziewczynka wyglądała uroczo, nie zakrwawiona i znacznie mniej czerwona i pomarszczona niż zwykle dzieci, jakie zdarzyło jej się oglądać w holowidach. Niemowlę zaczęło krzyczeć — głośno, z całych sił. Vorkosigan podskoczył i Cordelia roześmiała się w głos.

— Wygląda idealnie. — Ani na moment nie odstępowała obu członków personelu medycznego, podczas gdy oni dokonywali pomiarów i pobierali próbki ze swej maleńkiej, zdumionej, oszołomionej i na wpół oślepionej podopiecznej.

— Czemu tak głośno krzyczy? — spytał nerwowo Vorkosigan. Podobnie jak Bothari wciąż jeszcze tkwił w miejscu jak przymurowany.

Ponieważ wie, że urodziła się na Barrayarze, pomyślała Cordelia, z najwyższym trudem powstrzymując cisnące się do ust słowa. Zamiast tego rzekła:

— Ty też byś płakał, gdyby grupka olbrzymów wyrwała cię z miłej ciepłej drzemki i zaczęła tobą podrzucać niczym workiem fasoli. — Cordelia i technik wymienili na wpół rozbawione, na wpół zachwycone spojrzenia.

— Doskonale, milady — stwierdził w końcu technik, gdy doktor powrócił do swej bezcennej maszyny.

— Moja szwagierka twierdzi, że powinno się trzymać je blisko siebie, o tak. Nie na długość ramienia. Ja też bym wrzeszczała, gdybym sądziła, że ktoś trzyma mnie nad dziurą, do której zaraz mnie wrzuci. No już, mała. Uśmiechnij się do cioci Cordelii. Właśnie tak. Cichutko, spokojnie. Zastanawiam się, czy byłaś dość duża, by pamiętać bicie serca matki. — Zanuciła coś niemowlęciu, które zacmokało ustami i ziewnęło. Zręcznym gestem owinęła małą kocykiem. — Masz za sobą długą, niezwykłą podróż.

— Czy chce pan zerknąć do środka? — Lekarz podszedł do mężczyzn. — Albo pan, sierżancie? Podczas ostatniej wizyty zadawał pan tak wiele pytań…

Bothari potrząsnął głową, lecz Vorkosigan zgodził się obejrzeć techniczną wystawę. Widać było wyraźnie, że doktor nie może się doczekać chwili, gdy objaśni mu przeznaczenie kolejnych eksponatów. Cordelia zaniosła dziecko sierżantowi.

— Chcesz ją potrzymać?

— A mogę, milady?

— Na Boga, nie musisz prosić mnie o pozwolenie. Wręcz przeciwnie.

Bothari delikatnie odebrał od niej dziecko. Jego potężne dłonie otuliły ją niczym kołderka. Przez chwilę wpatrywał się w twarz córeczki.

— Czy to na pewno właściwe dziecko? Sądziłem, że będzie miała większy nos.

— Sprawdzano to wiele razy — zapewniała go Cordelia z nadzieją, że Bothari nie zainteresuje się, skąd to wiedziała. Uznała jednak, iż to bezpieczne założenie. — Wszystkie noworodki mają małe noski. Aż do osiemnastego roku życia wygląd dzieci pozostaje wielką niewiadomą.

— Może będzie podobna do matki — rzucił z nadzieją.

Cordelia nie odezwała się ani słowem. Też miała taką nadzieję.

Doktor skończył pokazywać Vorkosiganowi wnętrzności swej wymarzonej maszyny. Vorkosigan zachowując uprzejmość zdołał niemal całkowicie opanować ogarniające go obrzydzenie.

— Czy też chcesz ją potrzymać, Aralu? — zaproponowała Cordelia.

— Niekoniecznie — odparł pośpiesznie.

— Poćwicz trochę. Może któregoś dnia przyda ci się wprawa. — Wymienili spojrzenia pełne dyskretnej nadziei i admirał rozluźnił się, pozwalając namówić się do wszystkiego.

— Hm. Miałem już w rękach koty cięższe od tej małej — odetchnął z ulgą, gdy lekarz zabrał dziewczynkę, aby dokończyć badania.

— Zobaczmy — rzucił. — To ta, której nie oddajemy do cesarskiego sierocińca, prawda? Co z nią zrobimy po okresie obserwacji?

— Poproszono mnie, abym zajął się nią osobiście — odparł Vorkosigan. — Chodzi o zachowanie prywatności jej rodziny. Lady Vorkosigan i ja dostarczymy ją prawnemu opiekunowi.

Lekarz spojrzał na niego z namysłem.

— Och. Rozumiem. — Nie patrzył na Cordelię. — To pan kieruje całym projektem. Może pan zrobić z nimi, co zechce. Nikt nie będzie zadawał żadnych pytań. Zapewniam o tym — dodał szczerze.

— Znakomicie. Jak długo trwa obserwacja?

— Cztery godziny.

— To dobrze. Możemy pójść na lunch. Cordelio, sierżancie?

— Czy mógłbym tu zostać, admirale? Nie jestem głodny.

— Oczywiście, sierżancie. Ludziom kapitana Negriego przydadzą się dodatkowe ćwiczenia.

W drodze do wozu Vorkosigan spytał:

— Z czego się śmiejesz?

— Wcale się nie śmieję.

— Twoje oczy aż błyszczą, tańczą w nich wesołe iskierki.

— Chodzi o lekarza. Obawiam się, że wspólnie zdołaliśmy wprowadzić go w błąd, choć nie mieliśmy takiego zamiaru. Nie połapałeś się w tym?

— Jak widać, nie.

— Myśli, że dziecko, które dziś odkorkowaliśmy, jest moje. Albo może twoje. Czy nawet nasze wspólne. Widziałam, jak w jego głowie kręcą się trybiki. Sądzi, że odgadł wreszcie, dlaczego wtedy zabroniłeś otwarcia kurków.

— Dobry Boże. — Vorkosigan chciał zawrócić.

— Nie, daj spokój. Jeśli będziesz próbował zaprzeczać, jedynie pogorszysz sprawę. Wiem o tym. Już wcześniej obwiniano mnie za grzechy Bothariego. Niech sobie myślą, co chcą. — Zamilkła. Vorkosigan przyjrzał się jej z boku.

— A teraz o czym myślisz? Wesołe iskierki zniknęły.

— Zastanawiam się, co stało się z jej matką. Jestem pewna, że ją spotkałam. Elena, długie czarne włosy. Na okręcie flagowym mogła być tylko jedna. Niewiarygodnie piękna. Rozumiem, w jaki sposób zwróciła na siebie uwagę Vorrutyera. Ale że ktoś tak młody musiał zetknąć się z podobną grozą.

— Kobiety nie powinny uczestniczyć w walce — oznajmił ponuro Vorkosigan.

— Ani mężczyźni, jeśli chcesz znać moją opinię. Czemu wasi ludzie próbowali wymazać jej wspomnienia? Czy to ty wydałeś taki rozkaz?

— Nie. Lekarz sam wpadł na ten pomysł. Było mu jej żal. — Jego rysy wyostrzyły się, oczy spoglądały w przestrzeń.

— To było coś niesamowitego. Wtedy tego nie rozumiałem, teraz jak sądzę, tak. Kiedy Vorrutyer z nią skończył — a w jej przypadku przeszedł samego siebie — wpadła w katatonię. Ja — dla niej było już za późno, ale właśnie wtedy postanowiłem, że coś takiego nigdy się nie powtórzy. Prędzej go zabiję i niech diabli wezmą plan cesarza. Najpierw Vorrutyera, potem księcia, wreszcie samego siebie. To powinno wystarczyć, by oczyścić Vorhalasa…

W każdym razie Bothari ubłagał go, aby oddał mu, jak to nazwał, ciało. Zabrał ją do własnej kabiny. Vorrutyer zakładał, że po to, aby ją dalej torturować, zapewne, by naśladować swego słodkiego mistrza. Vorrutyerowi to pochlebiło, więc zostawił ich samych. Bothari w jakiś sposób zdołał spiąć monitory. Nikt nie miał pojęcia, co wyczyniał u siebie przez każdą wolną chwilę, ale zjawił się u mnie z listą leków. Chciał, aby mu je przemycić. Maści znieczulające, środki do leczenia poszokowego — naprawdę przemyślany spis. Świetnie sobie radził z pierwszą pomocą. Zostało mu to z czasów służby. Wtedy właśnie przyszło mi do głowy, że jej nie torturuje, a jedynie chce, by Vorrutyer tak myślał. Był szalony, ale nie głupi. Pokochał ją na swój niesamowity sposób i miał dość sprytu, by nie pozwolić Vorrutyerowi odgadnąć prawdy.

— Zważywszy okoliczności, nie brzmi to specjalnie zwariowanie — zauważyła, wspominając plany Vorrutyera co do Vorkosigana.

— To może nie, ale sposób, w jaki to robił… Dostrzegłem parę rzeczy — Vorkosigan wypuścił powietrze. — Dbał o nią w swojej kabinie; karmił ją, ubierał, mył, cały czas prowadząc z nią szeptany dialog. Odpowiadał za obie strony. Najwyraźniej stworzył sobie skomplikowany fantastyczny scenariusz, w którym dziewczyna kochała go, w istocie była jego żoną. Normalna, szczęśliwa para. Czemu szaleniec nie miałby marzyć o normalności? Musiało ją to przerażać w chwilach, gdy odzyskiwała przytomność.

— O Boże. Żal mi go niemal tak samo jak jej.

— To niezupełnie tak. Pamiętaj, że również z nią sypiał i mam powody sądzić, że nie ograniczał swej fantazji małżeńskiej jedynie do słów. Przypuszczam, że wiem, dlaczego. Czy wyobrażasz sobie, żeby w normalnych okolicznościach Bothari znalazł się w promieniu stu kilometrów od takiej dziewczyny?

— Niespecjalnie. Escobarczycy wysłali przeciw wam najlepszych z najlepszych.

— Jak sądzę, to właśnie próbował zapamiętać z Escobaru. Z pewnością wymagało to niezwykłej siły woli. Jego terapia trwała kilka miesięcy.

— O rany — westchnęła Cordelia, prześladowana wizją wywołaną słowami Vorkosigana. Cieszyła się, że ma kilka godzin, aby się uspokoić, zanim znów zobaczy Bothariego. — Chodźmy teraz na drinka, dobrze?

Загрузка...