ROZDZIAŁ TRZECI

Zjedli śniadanie i przez jakiś czas maszerowali w milczeniu. Vorkosigan odezwał się pierwszy — najwyraźniej gorączka podkopała mur dawnej małomówności.

— Rozmawiaj ze mną. Może dzięki temu przestanę myśleć o tej nodze.

— O czym chcesz rozmawiać?

— Wszystko jedno.

Cordelia zastanowiła się przez moment.

— Czy uważasz, że krążownikiem dowodzi się inaczej, niż zwyczajnym statkiem?

— To nie statek jest inny — odparł po chwili namysłu — tylko ludzie. Dowodzenie to przede wszystkim kontrola nad wyobraźnią, zwłaszcza podczas walki. Samotnie, nawet najodważniejszy człowiek pozostaje jedynie uzbrojonym szaleńcem. Prawdziwa siła leży w tym, by przekonać innych, aby wypełniali twoje rozkazy. Czyżby we flocie Kolonii Beta było inaczej?

Cordelia uśmiechnęła się.

— Wręcz przeciwnie. Gdybym kiedykolwiek musiała posunąć się do poparcia mojej władzy argumentami siłowymi, oznaczałoby to, że już ją straciłam. Wolę działać subtelniej. Dzięki temu mam przewagę nad innymi — odkryłam, że zazwyczaj potrafię zachować spokój i nie wpadać w złość dłużej, niż mój rozmówca — rozejrzała się po pokrytej wiosenną roślinnością pustyni. — Cywilizacja została chyba wymyślona specjalnie dla kobiet, a już szczególnie matek. Nie wyobrażam sobie, jak moje żyjące w jaskiniach przodkinie zajmowały się rodzinami w tak prymitywnych warunkach.

— Przypuszczam, że współpracowały ze sobą — odparł Vorkosigan. — Założę się, że gdybyś urodziła się w tamtych czasach, dałabyś sobie radę. Masz w sobie cechy prawdziwej matki wojowników.

Cordelia zastanawiała się, czy Vorkosigan nie kpi z niej — zdążyła już poznać jego cierpkie poczucie humoru.

— Uchowaj Boże! Miałabym stracić osiemnaście lat życia wychowując synów tylko po to, by rząd odebrał mi ich i zmarnował, robiąc porządki po kolejnej politycznej klęsce? Piękne dzięki.

— Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób — przyznał Vorkosigan. Przez jakiś czas kuśtykał w milczeniu, podpierając się kijem. — A gdyby zgłosili się na ochotnika? Czy wy, Betanie, nigdy nie poświęcacie się dla sprawy?

Noblesse oblige? — Tym razem to Cordelia zamilkła, lekko zakłopotana. — Przypuszczam, że gdyby rzeczywiście zgłosili się sami, wyglądałoby to inaczej. Ponieważ jednak nie mam dzieci, na szczęście to kwestia czysto akademicka.

— Cieszy cię to, czy martwi?

— Fakt, że nie mam dzieci? — Zerknęła na niego. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że trafił prosto w bolesny punkt. — Jakoś tak się złożyło.

Nawiązana wreszcie nić rozmowy urwała się, bowiem musieli pokonać pasmo zdradzieckich skał i szczelin. Przeprawa wymagała chwilami dość niebezpiecznej wspinaczki, toteż Cordelia skupiła całą uwagę na nieustannym pilnowaniu Dubauera i kierowaniu jego krokami. Dotarłszy na drugą stronę w milczącym porozumieniu usiedli na ziemi i oparli się o kamień, wyczerpani. Vorkosigan podwinął nogawkę spodni i rozsznurował but, aby przyjrzeć się ropiejącej ranie, która groziła mu całkowitym unieruchomieniem.

— Sprawiasz wrażenie zręcznej pielęgniarki. Czy sądzisz, że otwarcie i oczyszczenie rany coś by pomogło? — spytał.

— Nie wiem. Obawiam się, że w ten sposób tylko bym ją zabrudziła. — Domyśliła się, że Vorkosigan musi czuć się bardzo źle, skoro w ogóle o tym mówi. Jej podejrzenia potwierdziły się, gdy sięgnął do swych cennych, ograniczonych zapasów i zażył pół tabletki przeciwbólowej.

Szli dalej i Vorkosigan znów zaczął mówić. Opowiedział jej garść złośliwych anegdot z czasów, gdy był jeszcze kadetem, i opisał swego ojca, niegdysiejszego dowódcę sił lądowych, rówieśnika i przyjaciela przebiegłego starca, wciąż jeszcze zasiadającego na tronie. Cordelia ujrzała w myślach niewyraźny, odległy obraz chłodnego ojca, którego syn nigdy nie mógł naprawdę zadowolić, nieważne, jak bardzo się starał, a mimo to łączyła go z nim niewidoczna więź lojalności. Sama z kolei opisała swą matkę, trzeźwą, rozsądną lekarkę, odmawiającą przejścia na emeryturę i brata, który właśnie wykupił drugą licencję na posiadanie dziecka.

— Dobrze pamiętasz matkę? — spytała Cordelia. — Z tego, co zrozumiałam, umarła, kiedy byłeś jeszcze mały. Zginęła w wypadku, jak mój ojciec?

— To nie był wypadek, tylko polityka. — Jego twarz spoważniała, oczy spojrzały w dal. — Czyżbyś nie słyszała nigdy o Masakrze Yuriego Vorbarry?

— Ja… niewiele wiem o Barrayarze.

— Ach, tak. Cóż, cesarz Yuri w późniejszym okresie swego szaleństwa zaczął przejawiać paranoiczny lęk przed krewnymi. W końcu doszło do nieuniknionego. Pewnej nocy wysłał do wszystkich oddziały zabójców. Grupa, której celem był następca tronu, książę Xav, nie zdołała przebić się przez jego osobiste straże. Z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny, Yuri nie posłał też zabójców do mojego ojca, zapewne dlatego, że nie był on potomkiem cesarza Dorcy Vorbarry. Nie pojmuję, co właściwie kierowało starym Yurim — zamierzał zabić moją matkę, pozostawiając ojca przy życiu. Wtedy właśnie oddziały ojca poparły w wojnie domowej Ezara Vorbarrę.

— Och. — Jej gardło było suche, pełne unoszącego się w popołudniowym powietrzu pyłu. Twarz Vorkosigana znów stała się lodowatą maską. Warstewka potu, pokrywająca czoło, sprawiała wrażenie skroplonej pary.

— Myślałem nad tym… Wcześniej wspominałaś o niezwykłych rzeczach, jakie robią ludzie, wpadając w panikę, i wtedy właśnie przypomniałem sobie to wszystko. Nie wracałem do tego od lat. Kiedy ludzie Yuriego wysadzili drzwi…

— Boże, nie było cię chyba przy tym?

— Ależ tak. Oczywiście moje imię także znalazło się na ich liście. Każdemu zabójcy wyznaczono odrębny cel. Ten, któremu przypadła moja matka — chwyciłem nóż, zwykły, stołowy, leżący obok talerza i rzuciłem się na niego. A przecież przede mną leżał porządny nóż do mięsa. Gdybym tylko złapał za niego, zamiast… Równie dobrze mogłem zadać mu cios łyżką. Po prostu podniósł mnie i odrzucił w drugi kąt sali.

— Ile miałeś wtedy lat?

— Jedenaście. Byłem mały, jak na swój wiek. Zawsze byłem mały jak na swój wiek. Przyparł ją do ściany i wystrzelił… — Vorkosigan ściągnął usta i przygryzł wargę, niemal do krwi. — To dziwne, jak wiele szczegółów wraca do człowieka, kiedy zaczyna się o czymś opowiadać. Sądziłem, że sporo zapomniałem.

Zerknął na pobladłą twarz Cordelii.

— Zdenerwowałem cię — stwierdził ze skruchą. — Przepraszam. To dawne dzieje. Nie wiem, dlaczego tyle gadam.

Ja wiem, pomyślała Cordelia. Vorkosigan był blady i mimo upału przestał się pocić. Nieświadomym gestem zapiął kołnierz koszuli. Zimno mu, stwierdziła w duchu; gorączka zaczyna rosnąć. Jak wysoko? Dodajmy do tego jeszcze skutki działania lekarstwa. Nie wygląda to najlepiej.

Jakiś impuls kazał jej powiedzieć:

— Wiem, co masz na myśli, mówiąc o tym, że rozmowa przywołuje dawne wspomnienia. Najpierw wystartował prom — wystrzelił w górę jak pocisk — i mój brat pomachał ojcu; bez sensu, przecież i tak nas nie widział. A potem na niebie rozbłysła plama światła, jasna jak słońce, i zaczął padać deszcz ognia. I to głupie uczucie całkowitego zrozumienia. Czekasz na szok, który stłumi ból, ale on nigdy nie nadchodzi. Przestajesz widzieć. Wcale nie ogarnia cię ciemność, ale jeszcze przez kilka dni dostrzegasz jedynie srebrzystofioletową poświatę.

Vorkosigan wpatrywał się w nią.

— Dokładnie to samo… miałem właśnie powiedzieć, że wystrzelił jej granat soniczny prosto w brzuch. Przez dłuższy czas po jej śmierci nic nie słyszałem, zupełnie jakby otaczające mnie dźwięki wykroczyły poza skalę ludzkiej wytrzymałości. Wszechogarniający hałas, bardziej jeszcze pozbawiony znaczenia, niż cisza…

— Tak… — Jakie to dziwne, że wiedział, co czuła, tyle że umiał to znacznie lepiej wyrazić.

— Przypuszczam, że od tamtego dnia datuje się moja determinacja, aby zostać żołnierzem. W prawdziwym wojsku — nie tym od defilad, paradnych mundurów i elegancji. Planowanie, przewaga bojowa, szybkość i zaskoczenie, siła — oto, za czym tęskniłem. Chciałem być lepiej przygotowanym, mocniejszym, twardszym, szybszym, groźniejszym sukinsynem, niż ci, którzy wówczas weszli przez tamte drzwi. Moje pierwsze doświadczenie bojowe. Niezbyt udane.

Vorkosigan dygotał z zimna. Z drugiej strony, Cordelią także wstrząsały dreszcze.

— Nigdy nie brałam udziału w walce. Jak to jest?

Barrayarczyk milczał przez chwilę. Znowu mnie ocenia, pomyślała Cordelia. Jego twarz lśniła od potu; dzięki Bogu gorączka zaczynała spadać — przynajmniej na razie.

— Z daleka, w przestrzeni, ma się złudzenie pięknej, eleganckiej bitwy. To niemal abstrakcja. Równie dobrze można by brać udział w symulacji albo grze. Rzeczywistość rozbija iluzję tylko wtedy, gdy twój statek zostanie trafiony. — Wbił wzrok w ziemię, jakby w poszukiwaniu wygodnej ścieżki, tyle że w tym miejscu grunt był akurat wyjątkowo gładki. — Morderstwo… morderstwo to co innego. Wtedy, na Komarrze, kiedy zabiłem oficera politycznego, byłem jeszcze bardziej wściekły, niż w dniu… niż przy innej okazji. Ale z bliska, kiedy czujesz, jak pod twoimi rękami ucieka życie, pozostawiając samotne, opustoszałe ciało, dostrzegasz w twarzy ofiary swą własną śmierć… A przecież zdradził mnie, pozbawił honoru.

— Nie jestem pewna, czy rozumiem.

— Bo ciebie gniew tylko wzmacnia, nie osłabia, jak mnie. Chciałbym wiedzieć, jak to robisz.

Kolejny z tych dziwacznych, niezrozumiałych komplementów. Cordelia umilkła, spuszczając wzrok. Spojrzała na wyrastający przed nimi szczyt, zerknęła w górę — wszędzie, byle tylko nie oglądać nieodgadnionej twarzy Vorkosigana. Toteż pierwsza dostrzegła jasną smugę na niebie, połyskującą w wieczornym słońcu.

— Popatrz, czy według ciebie to nie wygląda jak lądownik?

— Owszem. Schowajmy się w cieniu tamtego krzaka i zobaczmy, co zrobią — polecił Vorkosigan.

— Nie chcesz zwrócić ich uwagi?

— Nie. — Widząc pytające spojrzenie Cordelii uniósł otwartą dłoń. — Moi najlepsi przyjaciele i najgroźniejsi wrogowie noszą ten sam mundur. Wolałbym sam dokonać wyboru tych, którzy dowiedzą się, że tu jestem.

Usłyszeli ryk silników. Po chwili lądownik skrył się za szarozieloną górą na zachodzie, porośniętą gęstym lasem.

— Zdaje się, że zmierzają w stronę kryjówki — zauważył Vorkosigan. — To nieco komplikuje sprawę. — Zacisnął wargi. — Ciekawe, po co wrócili? Czyżby Gottyan znalazł zapieczętowane rozkazy?

— Z pewnością przejął wszystkie dokumenty.

— Zgadza się, ale ja nie trzymam materiałów w standardowym miejscu, bo nie chcę ujawniać swoich prywatnych spraw przed Radą Ministrów. Nie przypuszczam, by Korabik Gottyan zdołał znaleźć coś, co umknęło Radnovowi. Radnov to bardzo bystry szpieg.

— Czy Radnov jest wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o twarzy jak ostrze topora?

— Nie, tobie chodzi raczej o sierżanta Bothariego. Gdzie go widziałaś?

— To właśnie on postrzelił Dubauera w lesie przy wąwozie.

— Naprawdę? — Oczy Vorkosigana zapłonęły. Barrayarczyk uśmiechnął się złowrogo. — Sprawy zaczynają się klarować.

— Nie dla mnie — naciskała Cordelia.

— Sierżant Bothari to bardzo dziwny człowiek. W zeszłym miesiącu musiałem wymierzyć mu dość ostrą karę.

— Dostatecznie ostrą, by przyłączył się do spisku Radnova?

— Założę się, że Radnov tak uważał. Nie jestem pewien, czy uda mi się wyjaśnić ci postępowanie Bothariego. Nikt nie potrafi go zrozumieć. To wspaniały żołnierz oddziałów szturmowych. Jednak nienawidzi mnie, jak to określają Betanie, do szpiku kości. Sprawia mu to przyjemność. Z niewiadomych przyczyn nienawiść ta jest istotna dla jego ego.

— Czy strzeliłby ci w plecy?

— Nigdy. Owszem, mógłby zaatakować otwarcie. W istocie ostatnią karę otrzymał właśnie za to, że mnie uderzył. — Vorkosigan z namysłem potarł szczękę. — Ale spokojnie można uzbroić go po zęby i poprowadzić do walki.

— Wygląda na kompletnego świra.

— Dziwne, ale wiele osób uważa podobnie. Osobiście go lubię.

— I twierdzisz, że to my, Betanie, mamy dziwaczne pomysły?

Vorkosigan, rozbawiony, wzruszył ramionami.

— Cóż, przydaje mi się ktoś, kto podczas ćwiczeń nie markuje ciosów. Przetrwanie walki wręcz z Botharim to niezła praktyka. Wymianę ciosów wolałbym jednak ograniczyć do ringu. Z łatwością mogę sobie wyobrazić, jak ktoś taki, jak Radnov bez większego zastanowienia wciąga Bothariego do spisku. Sierżant sprawia wrażenie człowieka, któremu można wcisnąć czarną robotę — na Boga, założę się, że to właśnie zrobił Radnov! Poczciwy stary Bothari.

Cordelia zerknęła na Dubauera, stojącego obojętnie obok niej.

— Obawiam się, że nie podzielam twojego entuzjazmu. Ten Bothari o mało mnie nie zabił.

— Nie twierdzę, że to olbrzym intelektu czy moralności. Bothari jest bardzo skomplikowanym człowiekiem o niezwykle ograniczonych zdolnościach wyrażania własnych uczuć. W przeszłości miał zdecydowanie nieprzyjemne doświadczenia. Ale na swój własny skrzywiony sposób jest także honorowy.

W miarę, jak zbliżali się do podstawy góry, teren niemal niedostrzegalnie zaczął się podnosić. Towarzyszyło temu stopniowe pojawianie się coraz bujniejszej roślinności, rzadkich lasów, nawadnianych przez liczne źródełka, bijące z głębi ziemi. Okrążywszy pylistozielony stożek, wystrzelający na jakieś 1500 metrów w niebo, cała trójka skierowała się na południe.

Holując za sobą potykającego się Dubauera, Cordelia po raz tysięczny przeklinała w myślach Vorkosigana za dobór broni, wydanej jego żołnierzom. Kiedy podporucznik upadł, kalecząc się w czoło, jej rozpacz i gniew znalazły wreszcie ujście w słowach.

— Czemu wy, Barrayarczycy, nie używacie cywilizowanej broni? Równie dobrze można by uzbroić w porażacze stado szympansów. Zapalczywi kretyni.

Dubauer usiadł, oszołomiony. Cordelia brudną chusteczką otarła mu krew z twarzy, po czym przysiadła obok niego.

Vorkosigan przykucnął niezręcznie, milcząco zgadzając się na odpoczynek. Z trudem wyprostował chorą nogę. Widząc spiętą, nieszczęśliwą minę Cordelii odpowiedział poważnym tonem:

— Mam awersję do paralizatorów w podobnych sytuacjach. Nikt nie waha się zaatakować człowieka uzbrojonego w paralizator, a jeśli przeciwników jest kilku, zawsze w końcu zdołają ci go odebrać. Widywałem żołnierzy, którzy ginęli, ufając paralizatorom, choć mogli wyjść cało, używszy porażacza bądź łuku plazmowego. Porażacz budzi respekt.

— Z drugiej strony, nikt nie zawaha się strzelić z paralizatora — odparła z naciskiem Cordelia. — A jednocześnie ma się wtedy margines błędu.

— Czyżbyś bała się użyć porażacza?

— Owszem. Równie dobrze mogłabym w ogóle go nie mieć.

— Rozumiem.

Wiedziona ciekawością, wpadła mu w słowo:

— Jak u licha zdołali zabić go paralizatorem?

— Tego mężczyznę, którego widziałaś? Nie zdołali. Po tym, kiedy odebrali mu broń, skopali go na śmierć.

— Och. — Żołądek Cordelii ścisnął się nagle. — M…mam nadzieję, że nie był twoim przyjacielem.

— Tak się składa, że owszem. Częściowo podzielał twoje przesądy co do broni. Był za miękki. — Vorkosigan zmarszczył brwi, spoglądając w dal.

Podnieśli się z trudem i mozolnie ruszyli dalej w głąb lasu. Przez jakiś czas Barrayarczyk próbował pomóc jej z Dubauerem, ale podporucznik cofał się, przerażony. Połączenie niechęci młodzieńca i bólu zranionej nogi skutecznie zniweczyło dobre intencje Vorkosigana.

Po tym zdarzeniu Barrayarczyk zamknął się w sobie i stracił chęć do rozmowy. Zdawało się, że całą uwagę poświęca zmuszaniu się do postawienia kolejnego kroku, lecz jednocześnie niepokojąco mamrotał pod nosem. Cordelię naszła okropna wizja całkowitego załamania i delirium. Nie wierzyła, by w razie czego zdołała zidentyfikować lojalnego członka załogi Vorkosigana i skontaktować się z nim. Zdawała sobie sprawę, iż pomyłka oznacza śmierć, a choć nie mogła stwierdzić, że w jej oczach Barrayarczycy wyglądają zupełnie jednakowo, nagle przypomniała sobie starą zagadkę, zaczynającą się od słów “Wszyscy Kreteńczycy to kłamcy”.

Tuż przed zachodem słońca, przedzierając się przez dość bujny las, natrafili na małą, zdumiewająco piękną polanę. Z czarnych skalnych progów, połyskujących niczym obsydian, opadała kaskada wody — deszcz migotliwej pienistej koronki. Promienie słońca barwiły porastającą brzegi strumienia trawę na kolor starego złota. Rosnące wokół drzewa, wysokie, ciemnozielone i cieniste, otaczały to miejsce niczym oprawa — klejnot.

Vorkosigan wsparł się na swej lasce i przez chwilę stał w milczeniu. Cordelia pomyślała, że nigdy w życiu nie widziała kogoś do tego stopnia wyczerpanego; choć trzeba też przyznać, że nie miała pod ręką lustra.

— Zostało nam jeszcze piętnaście kilometrów — oznajmił wreszcie. — Nie chcę łazić po ciemku wokół kryjówki. Zatrzymamy się tu na noc, odpoczniemy, a rano dotrzemy do celu.

Wyciągnęli się na miękkiej trawie i bez słowa niczym stare małżeństwo oglądali wspaniały zachód słońca, zbyt zmęczeni, by się podnieść. W końcu jednak zapadający zmierzch zmusił ich do działania. Umyli ręce i twarze w strumieniu, po czym Vorkosigan naruszył w końcu swą żelazną rację. Nawet po czterech dniach owsianki i sosu z sera pleśniowego barrayarskie jedzenie nie smakowało zbyt zachęcająco.

— Jesteś pewien, że to nie buty w proszku? — spytała smutnym tonem Cordelia, bowiem żywność w swym smaku, zapachu i kolorze przypominała jako żywo sproszkowaną skórę, sprasowaną w cienkie wafle.

Vorkosigan uśmiechnął się drwiąco.

— To substancja organiczna, wysokokaloryczna i wytrzymująca wiele lat — zresztą zapewne liczy ich sobie kilkanaście.

Cordelia, żując suchy kęs, posłała mu uśmiech. Nakarmiła Dubauera — który próbował wszystko wypluć — po czym umyła go i ułożyła do snu. Przez cały dzień ani razu nie dostał ataku i miała nadzieję, że stanowi to oznakę przynajmniej częściowej poprawy jego stanu.

Ziemia nadal promieniowała nagromadzonym w czasie dnia przyjemnym ciepłem, a strumyk szemrał łagodnie. Cordelia marzyła, aby zasnąć na sto lat, niczym zaczarowana księżniczka. Jednak wstała i zaproponowała, że pierwsza obejmie wartę.

— Myślę, że przyda ci się dziś więcej snu — oznajmiła. — Przez dwa dni stałam na straży krócej, niż ty. Teraz twoja kolej odpocząć.

— Nie ma potrzeby… — zaczął.

— Jeśli ty nie przeżyjesz, mnie też się to nie uda — ucięła z brutalną szczerością. — Ani jemu — wskazała ręką nieruchomego Dubauera. — Zamierzam dopilnować, żebyś przeżył przynajmniej jutrzejszy dzień.

Vorkosigan zażył następne pół pastylki i położył się na ziemi, ustępując. Nadal jednak wiercił się niespokojnie, nie mogąc zasnąć. Jego oczy błyszczały od gorączki. Wreszcie, kiedy Cordelia skończyła obchód polany i usiadła obok niego, uniósł głowę i oparł się na łokciu.

— Ja… — zająknął się. — Nie jesteś taka, jaką wyobrażałem sobie oficera-kobietę.

— Tak? Cóż, ty także nie przypominasz moich wyobrażeń o barrayarskich oficerach. Zatem oboje musimy zrewidować nasze wyobrażenia. A czego się spodziewałeś? — dodała z ciekawością.

— Sam nie wiem. Profesjonalizmem dorównujesz każdemu oficerowi, z którym kiedykolwiek służyłem, a jednocześnie ani przez moment nie próbujesz się stać imitacją mężczyzny. To zdumiewające.

— Nie ma we mnie nic zdumiewającego — zaprzeczyła.

— W takim razie Kolonia Beta musi być niezwykłym miejscem.

— To tylko dom. Nic wielkiego. Marny klimat.

— Tak też słyszałem. — Podniósł z ziemi gałązkę i zaczął żłobić małe rowki w ziemi, póki patyk nie pękł. — Na Becie nie macie układanych z góry małżeństw, prawda?

Spojrzała na niego zaskoczona.

— Oczywiście, że nie! Co za dziwaczny pomysł. To przecież naruszenie swobód obywatelskich. Na Boga — nie chcesz chyba powiedzieć, że na Barrayarze zdarza się coś takiego?

— W obrębie mojej kasty? Prawie zawsze.

— I ludzie nie protestują?

— Nikogo się nie zmusza. Zazwyczaj wszystko aranżują rodzice. U wielu par to się sprawdza.

— No cóż, przypuszczam, że to możliwe.

— A wy? Jak sobie z tym radzicie? Chodzi mi o to, że trudno musi być otwarcie komuś odmówić, bez pośrednictwa swatów.

— Nie wiem. Najczęściej kochankowie ustalają wszystko między sobą, kiedy już dość długo się znają i chcą wystąpić o licencję na dziecko. W układzie, jaki opisujesz, małżonkowie są pewnie sobie zupełnie obcy. Nie wątpię, że czują się niezręcznie.

— Hm. — Znalazł sobie następny patyk. — W Okresie Izolacji, kiedy mężczyzna brał sobie kobietę z kasty wojowników na kochankę, uznawano, że skradł jej honor. Teoretycznie można go było skazać na śmierć, jak złodzieja. Jestem pewien, że zwyczaju tego nie przestrzegano zbyt ściśle, choć do dziś stanowi on ulubiony temat sztuk teatralnych. Obecnie znaleźliśmy się w fazie przejściowej. Stare obyczaje umarły, a my wciąż przymierzamy nowe, niczym źle dopasowane ubrania. Nie potrafimy już stwierdzić, co jest słuszne, a co nie. — Po chwili spytał: — A ty? Czego się spodziewałaś?

— Po Barrayarczyku? Nie wiem. Z pewnością czegoś okropnego. Niespecjalnie zachwyciła mnie perspektywa zostania waszym jeńcem.

Spuścił wzrok.

— Ja… oczywiście widywałem podobne przypadki. Nie mogę zaprzeczać, że coś takiego istnieje. To jak zaraza, szerząca się wśród ludzi. Najgorzej, jeśli przychodzi z góry. Cierpi na tym dyscyplina i morale. Szczególnie nienawidzę sytuacji, kiedy dotyka to młodych oficerów, odkrywających podobne cechy u ludzi, którzy powinni być dla nich wzorem. Nie mają dość doświadczenia, pozwalającego im zorientować się, kiedy ktoś wykorzystuje autorytet cesarza, aby usprawiedliwić własne zachcianki. W ten sposób młodzież zaraża się zepsuciem, zanim w ogóle wie, co się dzieje. — W jego głosie brzmiało napięcie.

— Prawdę mówiąc, myślałam o tym wyłącznie z punktu widzenia więźnia. Wygląda na to, że — zważywszy, w czyje wpadłam ręce — miałam szczęście w nieszczęściu.

— Tacy ludzie to męty, szumowiny najgorszego rodzaju. Musisz jednak uwierzyć, że są w mniejszości. Choć osobiście gardzę też tymi, którzy udają, że nic nie widzą, a tych wcale nie jest tak mało… Nie zrozum mnie źle. Trudno walczyć z podobną chorobą. Ale z mojej strony nie masz się czego lękać. Przyrzekam ci to.

— Wiem o tym już od pewnego czasu.

Siedzieli w milczeniu, póki noc nie wymknęła się z mrocznych kryjówek, aby wymazać z nieba ostatnie ślady błękitu. W świetle gwiazd mały wodospad lśnił perłowym blaskiem. Cordelia myślała już, że Vorkosigan zasnął, on jednak poruszył się i przemówił ponownie. Ledwie widziała jego twarz — w ciemności dostrzegała tylko białka oczu i zęby.

— Wasze zwyczaje wydają mi się takie swobodne i przyjazne. Niewinne jak letni dzień. Żadnej rozpaczy, bólu, nieodwracalnych pomyłek. Nie ma chłopców, których strach zamienia w przestępców. Żadnej głupiej zazdrości. Utraconego honoru.

— To złudzenie. Nadal można stracić honor, tyle że nie dzieje się tak w ciągu jednej nocy. Twoja godność topnieje latami, kawałek po kawałku. — Zawiesiła głos, otoczona przyjaznym mrokiem. — Znałam kiedyś pewną kobietę — byłyśmy bardzo bliskimi przyjaciółkami. Także służyła we Zwiadzie. Można ją nazwać nieprzystosowaną. Wszyscy wokół niej znajdowali towarzyszy życia. Starzejąc się, coraz bardziej wpadała w panikę. Bała się, że zostanie sama. Żałosne.

Wreszcie trafiła na mężczyznę obdarzonego zdumiewającym talentem zamieniania złota w ołów. Nie mogła użyć w jego obecności słów takich, jak miłość, zaufanie czy honor, nie narażając się na szyderstwa. Pornografia była dozwolona, poezja — nigdy.

Kiedy na ich statku zwolniło się stanowisko dowódcy, byli w tej samej randze. Moja przyjaciółka harowała jak wół, żeby zdobyć tę pozycję — z pewnością wiesz, jak to jest. Każdy chce być dowódcą, a nie ma zbyt wielu podobnych okazji. Kochanek przekonał ją — częściowo za pomocą obietnic, które później okazały się kłamstwami; chodziło o dzieci — aby ustąpiła na jego korzyść i zdobył stanowisko. Świetna strategia. Niedługo potem wszystko się skończyło. Wyschło do cna.

Po tym nie miała już odwagi, by pokochać kogoś innego. Jak więc widzisz, wasze zwyczaje mogą się czasem przydać. Nieudacznicy potrzebują reguł, dla ich własnego dobra.

W ciszy, która zapadła, słychać był szept wodospadu.

— Ja… znałem kiedyś pewnego mężczyznę — powiedział w ciemności Vorkosigan. — W wieku dwudziestu lat ożenił się z osiemnastoletnią dziewczyną wysokiego rodu. Rzecz jasna wszystko starannie zaplanowano, ale on czuł się szczęśliwy.

Przez większą część czasu pozostawał na służbie. Jego żona odkryła wkrótce, że jest wolna, bogata i samotna. Mieszkała w stolicy, otaczali ją ludzie — nie do końca źli, lecz starsi od niej. Bogate pasożyty, pochlebcy, trutnie. Podziwiano ją i te zaloty uderzyły jej do głowy — wątpię, czy także do serca. Brała sobie kochanków, jak wszyscy wokoło. Teraz, kiedy spoglądam w przeszłość, nie sądzę, aby darzyła ich uczuciem, poza dumą ze zdobyczy i zaspokojoną próżnością, ale wtedy… Stworzył w myślach fałszywy wizerunek swojej żony i jego zderzenie z rzeczywistością… Chłopak był bardzo zapalczywy. To jego przekleństwo. Postanowił wyzwać na pojedynek jej kochanków.

Miała wówczas na sznurku dwóch, czy może oni ją mieli — sam nie wiem. Nie obchodziło go, kto przeżyje, ani czy zostanie aresztowany. Widzisz, wyobrażał sobie, że został zhańbiony. Ustalił, że spotka się z nimi w ustronnym miejscu, w odstępie pół godziny.

Przez długą chwilę milczał. Cordelia czekała, oddychając jak najciszej. Nie była pewna, czy powinna zachęcać go do kontynuowania. Wreszcie podjął opowieść, ale jego głos zabrzmiał głucho, gdy Vorkosigan pospiesznie wymawiał słowa.

— Pierwszy był jeszcze jednym młodym upartym arystokratą, jak on sam, i grał według zasad. Umiał posługiwać się dwiema szpadami, walczył dzielnie i o mało mnie… o mało nie zabił mojego przyjaciela. Tuż przed śmiercią powiedział, że zawsze chciał zginąć z ręki zazdrosnego męża, tyle że w wieku osiemdziesięciu lat.

Przejęzyczenie Barrayarczyka nie zaskoczyło Cordelii. Zastanawiała się, czy jej własna historia była równie przejrzysta.

— Drugi piastował urząd ministra w rządzie i był znacznie starszy. Nie chciał walczyć, choć mój przyjaciel kilka razy powalił go na ziemię. Po… po tamtym, który umarł z drwiną na ustach, nie mógł tego znieść. Wreszcie zabił go, przerywając błagalną litanię, i zostawił na miejscu.

Po drodze odwiedził żonę, powiadomił ją o tym, co zaszło, i wrócił na statek, oczekując aresztowania. Wszystko to miało miejsce jednego popołudnia. Była wściekła, jej duma została zraniona. Gdyby mogła, sama wyzwałaby go na pojedynek. Ale nie mogła, więc zabiła się. Strzeliła sobie w głowę z jego służbowego łuku plazmowego. Nigdy bym nie pomyślał, że kobieta wybierze taki sposób. Trucizna, podcięcie żył albo coś takiego, ale to… Ona jednak była prawdziwym Vorem. Łuk wypalił jej twarz. Miała najpiękniejszą twarz na świecie…

Rzeczy ułożyły się dość osobliwie. Uznano, że kochankowie zabili się nawzajem — przysięgam, nie planował, by tak się stało — a ona, przygnębiona, popełniła samobójstwo. Nie zadano mu nawet jednego pytania.

Głos Vorkosigana zabrzmiał donośniej.

— Przez całe to popołudnie działał jak lunatyk, albo może aktor, wygłaszający spodziewane kwestie, czyniący odpowiednie gesty — i w końcu jego honor nic na tym nie zyskał. Niczemu to nie służyło, nic nie udowadniało. Wszystko było równie fałszywe, jak romanse jego żony. Oprócz śmierci. Te były prawdziwe. — Na moment urwał. — Jak zatem widzisz, wy, Betanie, macie nad nami przewagę. Pozwalacie przynajmniej, aby wasi ludzie uczyli się na błędach.

— Bardzo mi żal twojego przyjaciela. Czy to dawne dzieje?

— Czasami tak mi się zdaje. Minęło już ponad dwadzieścia lat. Ludzie powiadają, że zdziecinniali starcy lepiej pamiętają wydarzenia z młodości, niż sprawy, które wydarzyły się w poprzednim tygodniu. Może mój przyjaciel się starzeje.

— Rozumiem.

Przyjęła jego opowieść jak dziwny, kolczasty dar, zbyt cenny, by go upuścić, zbyt bolesny, by trzymać. Vorkosigan zamilkł i z powrotem położył się w trawie, Cordelia zaś ponownie ruszyła na spacer wokół polany. Stojąc na skraju lasu wsłuchała się w ciszę tak głęboką, że szum krwi w skroniach niemal ją ogłuszył. Kiedy zakończyła obchód, Vorkosigan już spał, dygocząc w gorączce. Cordelia ściągnęła z Dubauera jeden nadpalony śpiwór i nakryła Barrayarczyka.

Загрузка...