Następnego ranka, według czasu statku, Cordelia pozostała dyskretnie w swej kabinie, oddając się lekturze. Potrzebowała czasu, aby przetrawić wczorajszą rozmowę, zanim znów spotka się z Vorkosiganem. Była niespokojna, jakby wszystkie jej mapy gwiezdne zostały przypadkowo wymieszane, pozostawiając ją zagubioną w przestrzeni, przynajmniej jednak zdawała sobie z tego sprawę. Uznała, że musi rozważyć wiele spraw — może dzięki temu zdoła zbliżyć się do prawdy. Daremnie marzyła o jakimkolwiek stałym punkcie oparcia, bowiem wszystkie dawne zasady odpływały coraz dalej poza zasięg umysłu.
W bibliotece statku znajdowało się mnóstwo barrayarskich materiałów. Pewien dżentelmen nazwiskiem Abell stworzył napuszoną historię powszechną, pełną nazwisk, dat i opisów zapomnianych bitew, których uczestnicy już dawno gryźli ziemię. Uczony zwany Aczith poradził sobie lepiej, kreśląc zajmującą biografię cesarza Dorki Vorbarry Sprawiedliwego, kontrowersyjnego władcy, który — jak obliczyła Cordelia — był pradziadkiem Vorkosigana. Jego panowanie przypadało na koniec Okresu Izolacji. Zagłębiona w gąszczu nazwisk i zawiłościach polityki jego epoki nie uniosła nawet wzroku słysząc pukanie do drzwi. Krzyknęła jedynie:
— Wejść!
Do jej pokoju wpadła para żołnierzy, odzianych w używane na planecie zielonoszare stroje maskujące. Przybysze pospiesznie zatrzasnęli za sobą drzwi. Co za dwójka mizeraków, pomyślała; wreszcie widzę jakiegoś barrayarskiego żołnierza niższego od Vorkosigana. Dopiero po paru sekundach rozpoznała ich obu. Z korytarza dobiegało stłumione miarowe buczenie sygnału alarmowego. Wygląda na to, że nie pobędę tu aż tak długo…
— Pani kapitan! — wykrzyknął porucznik Stuben. — Czy wszystko w porządku?
Na widok jego twarzy Cordelię przygniótł miażdżący ciężar dawnej odpowiedzialności. Sięgające do ramion brązowe włosy porucznika zostały ścięte w niezdarnym naśladownictwie wojskowej fryzury Barrayarczyków. Wyglądało to, jakby jakiś zgłodniały roślinożerca potraktował je jak drobną przekąskę. Pozbawiona włosów głowa Stubena sprawiała wrażenie małej i nagiej. Stojący obok niego porucznik Lai, drobny, szczupły i zgarbiony jak na naukowca przystało, jeszcze mniej przypominał dzielnego wojownika. Odziany był w stanowczo za luźny mundur, w którym podwinął rękawy i nogawki spodni. Jedna z nich osunęła się na podłogę, zasłaniając but.
Cordelia otwarła usta, aby coś powiedzieć, zamknęła je i wreszcie wykrztusiła.
— Czemu nie jesteście w drodze do domu? Wydałam wam rozkaz, poruczniku!
Stuben najwyraźniej spodziewał się cieplejszego powitania.
— Urządziliśmy głosowanie — odparł z prostotą, jakby to wszystko tłumaczyło.
Cordelia bezradnie potrząsnęła głową.
— To do was podobne. Głosowanie. Rozumiem. — Na moment ukryła twarz w dłoniach i zaśmiała się gorzko. — Dlaczego? — spytała przez palce.
— Zidentyfikowaliśmy barrayarski okręt jako “Generała Vorkrafta”; sprawdziliśmy jego dane i odkryliśmy, kto nim dowodzi. Nie mogliśmy zostawić pani w rękach Rzeźnika Komarru. Decyzja była jednogłośna.
To zainteresowało Cordelię.
— Jakim cudem udało ci się osiągnąć jednomyślny… nie, nieważne — ucięła, gdy zaczął odpowiadać. W jego oczach zapłonęło samozadowolenie. “Zaraz zacznę tłuc głową o ścianę — nie. Najpierw muszę uzyskać więcej informacji. Podobnie jak oni”.
— Czy zdajesz sobie sprawę — powiedziała, starannie ważąc słowa — że Barrayarczycy zamierzają przeprowadzić tutejszym tunelem przestrzennym flotę inwazyjną, która znienacka zaatakuje Escobar? Gdybyście wrócili do domu i zameldowali o odkryciu tej planety, zniweczylibyście szansę ich powodzenia. Teraz wszystko idzie na żywioł. Gdzie jest “Rene Magritte” i jak się tu w ogóle dostaliście?
Porucznik Stuben spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Skąd pani to wszystko wie?
— Czas, czas — przypomniał mu porucznik Lai, pukając niespokojnie palcem w swój naręczny czasomierz.
— Opowiem o tym w drodze do lądownika — ciągnął Stuben. — Czy wie pani, gdzie trzymają Dubauera? Nie było go w więzieniu.
— Owszem. Jakiego lądownika? Nie, zacznij od początku. Muszę wiedzieć wszystko, zanim wyjdziemy na korytarz. Zakładam, że wiedzą o waszej obecności? — Na zewnątrz nadal pojękiwał alarm. Cordelia skuliła się, oczekując, że w każdej chwili żołnierze wyłamią drzwi jej kabiny.
— Wcale nie. To właśnie jest najlepsze — odrzekł z dumą Stuben. — Mieliśmy niewiarygodne szczęście. Uciekliśmy im po dwóch dniach pościgu. Nie użyłem pełnej mocy — tylko tyle, by trzymać się poza ich zasięgiem i prowadzić ich za nami. Pomyślałem, że może nadarzy się szansa powrotu po panią. Nagle Barrayarczycy zatrzymali się i zawrócili. Czekaliśmy, póki się nie oddalili, następnie zawróciliśmy. Mieliśmy nadzieję, że wciąż jeszcze kryje się pani w lesie.
— Nie. Zostałam schwytana pierwszego wieczora. Mów dalej.
— Ustawiliśmy kurs, włączyliśmy maksymalny ciąg silników, po czym wyłączyliśmy wszystko, co wywołuje zakłócenia elektromagnetyczne. Tak przy okazji, projektor sprawdził się znakomicie w charakterze tłumika, dokładnie tak, jak to pokazała symulacja Rossa w zeszłym miesiącu. Przelecieliśmy tuż obok nich, a oni nawet nie mrugnęli…
— Na miłość boską, Stu, nie zbaczaj z tematu — mruknął Lai. — Nie mamy całego dnia — porucznik niecierpliwie zakołysał się w przód i w tył.
— Jeśli ten projektor wpadnie w ręce Barrayarczyków… — zaczęła Cordelia podniesionym tonem.
— Nie wpadnie. W każdym razie “Rene Magritte” okrąża w tej chwili słońce po paraboli. Gdy tylko znajdą się dostatecznie blisko, by zagłuszyć szumy, mają zahamować, rozpędzić się, po czym wrócić tu po nas. Mamy dwie godziny na dopasowanie prędkości, począwszy — no cóż, od jakichś dziesięciu minut temu.
— Zbyt ryzykowne — skrytykowała Cordelia, wyobrażając sobie wszelkie możliwe katastrofy grożące temu planowi.
— Ale się udało — bronił się Stuben. — A raczej się uda. A potem dopisało nam szczęście. Szukając pani i Dubauera natknęliśmy się na dwóch Barrayarczyków, błąkających się po lesie…
Żołądek Cordelii ścisnął się nagle.
— Czy przypadkiem byli to Radnov i Darobey?
Stuben spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Skąd pani wie?
— Mów dalej, po prostu mów dalej.
— To przywódcy konspiracji, mającej na celu wyeliminowanie tego szaleńca Vorkosigana. Vorkosigan ścigał ich, więc ucieszyli się na nasz widok.
— Jestem tego pewna. Byliście dla nich jak manna z nieba.
— Wkrótce potem wylądował barrayarski patrol. Zastawiliśmy pułapkę. Ogłuszyliśmy wszystkich z wyjątkiem jednego, którego Radnov postrzelił z porażacza nerwowego. Ci faceci naprawdę grają o najwyższą stawkę.
— Czy wiesz przypadkiem kto… nie, nieważne. Mów dalej. — Poczuła nagły ból brzucha.
— Zabraliśmy ich mundury, wzięliśmy lądownik i polecieliśmy prosto na “Generała”. Radnov i Darobey znają wszystkie kody. Sprawdziliśmy więzienie — to było łatwe, i tak spodziewali się, że patrol pójdzie najpierw właśnie tam. Przypuszczaliśmy, że znajdziemy tam panią i Dubauera. Radnov i Darobey wypuścili swoich kumpli, po czym zajęli maszynownię. Mogą stamtąd odciąć każdy system, broń, podtrzymanie życia, cokolwiek. Obiecali, że kiedy wystartujemy, unieruchomią uzbrojenie.
— Nie liczyłabym na to — ostrzegła Cordelia.
— To nieistotne — odparł wesoło Stuben. — Barrayarczycy będą tak zajęci walczeniem między sobą, że zostawią nas w spokoju. I pomyśleć tylko — co za wspaniała ironia! Rzeźnik Komarru zastrzelony przez swych własnych ludzi! Teraz rozumiem, na czym polega judo.
— Wspaniale — powtórzyła głucho. To jego głową zacznę walić w ścianę, nie moją, pomyślała. — Ilu naszych jest na pokładzie?
— Sześciu. Dwóch w lądowniku, dwóch szuka Dubauera, i my. Tu, u pani.
— Nikt nie został na planecie?
— Nie.
— W porządku. — Z napięciem potarła dłonią twarz, tęsknie wypatrując natchnienia, które nie nadeszło. — Wszystko się poplątało. Gwoli wyjaśnienia, Dubauer jest w izbie chorych. Został trafiony z porażacza. — Postanowiła nie wdawać się w bliższe szczegóły.
— Wstrętni mordercy — warknął Lai. — Mam nadzieję, że pozagryzają się nawzajem.
Cordelia odwróciła się do interfejsu bibliotecznego i wywołała szkicowy schemat “Generała Vorkrafta”, pozbawiony informacji technicznych, do których nie miała dostępu.
— Przyjrzyjcie się temu i opracujcie trasę do izby chorych, a potem do lądownika. Ja muszę się czegoś dowiedzieć. Zostańcie tutaj i nie odpowiadajcie, jeśli ktoś zapuka. Kto jeszcze wałęsa się na zewnątrz?
— McIntyre i Wielki Pete.
— Cóż, przynajmniej bardziej przypominają z bliska Barrayarczyków niż wy.
— Pani kapitan, gdzie pani idzie? Czemu nie możemy po prostu odlecieć?
— Wyjaśnię wam, kiedy będę miała wolny tydzień. Tym razem, do cholery, słuchajcie rozkazów. Zostańcie tutaj!
Wyśliznęła się za drzwi i pomaszerowała w stronę mostku. Nerwy nakazywały jej biec, ale w ten sposób z pewnością zwróciłaby na siebie czyjąś uwagę. Minęła grupę czterech spieszących dokądś Barrayarczyków. Nawet na nią nie zerknęli. Nigdy dotąd nie była tak wdzięczna losowi za brak zainteresowania płci przeciwnej.
Vorkosigan stał na mostku, otoczony oficerami. Wszyscy zebrali się wokół interkomu, z którego przemawiał głos z maszynowni. Dostrzegła także Bothariego, milczącego niczym smutny cień dowódcy.
— Kto w tej chwili mówi? — szepnęła do Vorkallonera. — Radnov?
— Tak. Cii.
Twarz mówiła właśnie:
— Vorkosigan, Gottyan i Vorkalloner, jeden za drugim w odstępach dwuminutowych, bez broni. W przeciwnym razie na całym statku zostaną odcięte systemy podtrzymujące życie. Macie piętnaście minut, potem wpuścimy tu próżnię. Zatem wszystko uzgodnione? Doskonale. Lepiej nie trać czasu, kapitanie. — Nacisk położony na to słowo sprawił, że zamieniło się ono w śmiertelną obelgę.
Twarz zniknęła, lecz głos przemawiał dalej ze wszystkich głośników.
— Żołnierze Barrayaru! — ryczał. — Wasz kapitan zdradził cesarza i Radę Ministrów. Nie pozwólcie, aby zdradził i was. Przekażcie go odpowiedniej władzy, waszemu oficerowi politycznemu; w przeciwnym razie będziemy zmuszeni zabić winnych i niewinnych. Za piętnaście minut odetniemy systemy podtrzymywania życia…
— Wyłączcie to — rzucił z irytacją Vorkosigan.
— Nie możemy, kapitanie — odparł technik.
Bothari, mniej subtelny, dobył łuku plazmowego i nonszalanckim ruchem wystrzelił z biodra. Głośnik eksplodował i zebrani uchylili się przed rozpalonymi odłamkami.
— Hej, może jeszcze będziemy go potrzebować — zaczął oburzony Vorkalloner.
— Mniejsza z tym — uspokoił go Vorkosigan. — Dziękuję, sierżancie.
Wciąż dobiegały ich dalekie echa przemówienia, grzmiącego w głośnikach.
— Obawiam się, że nie ma czasu na nic wyrafinowanego — stwierdził Vorkosigan, najwyraźniej rozpoczynając naradę bojową. — Proszę zająć się swym projektem inżynierskim, poruczniku Saint Simon; jeśli zdąży pan na czas, tym lepiej. Wszyscy tu wolimy działać podstępem niż siłą.
Porucznik skinął głową i pospiesznie opuścił salę.
— Jeśli to się nie uda, boję się, że będziemy musieli ich zaatakować — ciągnął Vorkosigan. — Są całkowicie zdolni do tego, by zabić wszystkich na pokładzie i wprowadzić zmiany do dziennika pokładowego tak, aby udowodnić cokolwiek zechcą. Darobey i Tafas dysponują wspólnie dostateczną wiedzą. Potrzebuję ochotników. Oczywiście ja i Bothari idziemy.
Odpowiedział mu chór głosów.
— Gottyana i Vorkallonera wykluczam z akcji. Potrzebuję kogoś, kto później zdoła wyjaśnić dowództwu, co się tu stało. A teraz plan. Najpierw ja, potem Bothari, następnie patrol Siegela i Kusha. Używamy wyłącznie paralizatorów. Nie chcę, aby jakiś zabłąkany strzał zniszczył sprzęt — Kilku mężczyzn zerknęło na pozostałą po głośniku dziurę w ścianie.
— Kapitanie — wtrącił z desperacją Vorkalloner — nie zgadzam się. Z pewnością użyją porażaczy. Pierwsi, którzy przejdą przez te drzwi, nie mają żadnej szansy.
Vorkosigan przez kilka sekund wpatrywał się w oczy swego zastępcy, który w końcu odwrócił wzrok.
— Tak jest.
— Komandor porucznik Vorkalloner ma rację, kapitanie — wtrącił niespodziewany bas. Cordelia zdumiona uświadomiła sobie, że należał on do Bothariego. — Pierwszeństwo należy się mnie. Zasłużyłem sobie na nie. — Sierżant stanął naprzeciw kapitana. Na jego wąskiej twarzy malowało się wyraźne poruszenie. — Jest moje.
Ich oczy spotkały się w dziwnym porozumieniu.
— Doskonale, sierżancie — ustąpił Vorkosigan. — Ty idziesz pierwszy, potem ja, następnie reszta zgodnie z rozkazem. Ruszajmy.
W drodze do drzwi Vorkosigan zatrzymał się obok niej.
— Obawiam się, że mimo wszystko nie wybierzemy się na letni spacer po promenadzie.
Cordelia bezradnie potrząsnęła głową. W jej mózgu zalągł się nagle przerażający pomysł.
— Ja… muszę wycofać moje słowo.
Vorkosigan sprawiał wrażenie zaskoczonego, wkrótce jednak zajęły go bieżące sprawy.
— Jeśli zdarzy się, że skończę jak twój podporucznik Dubauer, pamiętaj o moich preferencjach. Jeżeli zdołasz zmusić się do tego, wolałbym zginąć z twojej ręki. Uprzedzę o tym Vorkallonera. Czy przyrzekniesz mi to?
— Tak.
— Lepiej zostań w kabinie, póki wszystko się nie skończy.
Wyciągnął do niej rękę i musnął opadający na ramię kosmyk rudych włosów, po czym odwrócił się i odszedł. Cordelia pobiegła korytarzem, w jej uszach dźwięczało monotonne propagandowe przemówienie Radnova. W myślach dopracowywała szczegóły planu. Umysł buntował się gwałtownie, niczym jeździec na oszalałym koniu. Nic cię nie łączy z tymi Barrayarczykami, twój obowiązek to Kolonia Beta, Stuben, “Rene Magritte” — ucieczka i ostrzeżenie…
Wpadła do kabiny. O dziwo, Stuben i Lai ciągle tam byli. Unieśli wzrok, zaniepokojeni wyrazem jej twarzy.
— Idźcie do izby chorych. Zabierzcie Dubauera i zaprowadźcie do lądownika. Kiedy Pete i Mac mają się zameldować, jeśli go nie znajdą?
— Za… — Lai zerknął na swój przegub — dziesięć minut.
— Dzięki Bogu. Kiedy dotrzecie do izby, powiedzcie lekarzowi, że kapitan Vorkosigan rozkazał, abyście przyprowadzili do mnie Dubauera. Lai, ty zaczekasz na korytarzu. Nigdy nie zdołałbyś oszukać lekarza. Dubauer nie mówi, nie zdziwcie się widząc, w jakim jest stanie. Kiedy znajdziecie się w lądowniku, czekajcie — pokaż mi swój chronometr, Lai — do szóstej dwadzieścia według czasu naszego statku. Potem startujcie. Jeśli do tego czasu się nie zjawię, to już nie przyjdę. Cała naprzód i nie oglądajcie się. Ilu ludzi mają ze sobą Radnov i Darobey?
— Jakichś dziesięciu, jedenastu — odparł Stuben.
— W porządku. Daj mi swój paralizator. Ruszajcie się. Jazda!
— Pani kapitan, przylecieliśmy tu, aby panią ratować! — zawołał oszołomiony Stuben.
Przez moment zabrakło jej słów. Zamiast tego poklepała go po ramieniu.
— Wiem. Dziękuję. — I uciekła.
Zbliżając się do maszynowni wyższego poziomu dotarła do skrzyżowania dwóch korytarzy. W większym grupka mężczyzn składała i sprawdzała broń, w mniejszym dwóch żołnierzy pilnowało włazu wejściowego, prowadzącego na następny pokład. Był to ostatni posterunek na granicy terytorium kontrolowanego przez ludzi Radnova. Rozpoznała jednego ze strażników — był to chorąży Nilesa. Rzuciła się ku niemu.
— Przysłał mnie kapitan Vorkosigan — skłamała. — Chce, abym po raz ostatni spróbowała negocjacji, bowiem jestem w tej sprawie całkowicie neutralna.
— To strata czasu — zauważył Nilesa.
— Kapitan też ma taką nadzieję — zaimprowizowała. — Zajmie ich to do czasu, aż będzie gotów. Czy możecie wpuścić mnie jakoś, nie alarmując wszystkich na statku?
— Chyba tak. — Nilesa odsunął rygiel okrągłego włazu w podłodze na końcu korytarza.
— Ilu żołnierzy pilnuje tego wejścia? — szepnęła.
— Myślę, że dwóch albo trzech.
Właz uniósł się, ukazując wąski tunel. Po jego ścianie biegła drabinka. W środku wznosił się słup.
— Hej, Wentz! — krzyknął chorąży.
— Kto tam? — odpowiedział męski głos.
— To ja, Nilesa. Kapitan Vorkosigan chce wysłać na dół tę betańską laleczkę, żeby pogadała z Radnovem.
— Po co?
— Skąd, do diabła, mam wiedzieć? To wy podobno zakładacie podsłuch w każdej kabinie. Może okazało się, że nie jest tak dobra w te klocki. — Nilesa przepraszająco wzruszył ramionami, a Cordelia skinieniem głowy przyjęła te przeprosiny.
Na dole odbyła się krótka szeptana narada.
— Jest uzbrojona?
Cordelia, odbezpieczając oba paralizatory, potrząsnęła przecząco głową.
— Dałbyś broń betańskiej laleczce? — odparł retorycznie Nilesa, ze zdziwieniem obserwując jej przygotowania.
— W porządku. Wpuść ją, zablokuj właz i niech zjeżdża na dół. Jeśli nie zamkniesz najpierw włazu, zastrzelimy ją. Zrozumiałeś?
— Tak.
— Co zastanę na dole? — spytała Nilesa Cordelia.
— Paskudny układ. Będzie pani w czymś w rodzaju niszy w magazynie, obok głównej kabiny kontrolnej. Przez drzwi można przedostać się wyłącznie pojedynczo i człowiek stanowi idealny cel, z trzech stron otoczony ścianami. Specjalnie to tak zaprojektowano.
— Nie da się tędy zaatakować, to znaczy nie planujecie tego przypadkiem?
— Nie ma mowy.
— To dobrze. Dzięki.
Cordelia zsunęła się w głąb tunelu i Nilesa zamknął za nią właz. Miała wrażenie, jakby zatrzaskiwało się nad nią wieko trumny.
— W porządku — rzucił głos z dołu. — Jedź do nas.
— To bardzo głęboko — odkrzyknęła. Nietrudno przyszło jej udawać lęk. — Boję się.
— Chrzań to. Złapię cię.
— W porządku.
Oplotła nogi i jedną rękę wokół słupa. Jej dłoń trzęsła się, gdy Cordelia wsuwała drugi paralizator do pochwy. Z żołądka napłynęła jej do gardła fala kwaśnej żółci. Cordelia przełknęła, odetchnęła głęboko, aby się uspokoić, uniosła broń i zaczęła zjeżdżać. Wylądowała twarzą w twarz z mężczyzną. W jego ręce, uniesiony na wysokość jej talii, kołysał się porażacz nerwowy. Oczy żołnierza rozszerzyły się na widok paralizatora. W tym momencie przydał się jej barrayarski zwyczaj powoływania do wojska wyłącznie mężczyzn, bowiem wartownik zawahał się na ułamek sekundy, nie chcąc strzelać do kobiety. Dzięki temu Cordelia wystrzeliła pierwsza i mężczyzna osunął się ciężko wprost na nią. Jego głowa opadła na jej ramię. Z trudem ustawszy na nogach, dźwignęła go przed sobą jak tarczę.
Drugim strzałem powaliła kolejnego wartownika unoszącego porażacz. Trzeci zdołał pospiesznie wypalić, jednak strzał został niemal w całości zaabsorbowany przez plecy pierwszego mężczyzny, choć krawędź pola zahaczyła o lewe udo Cordelii. Ból był porażający, lecz spomiędzy jej zaciśniętych zębów nie dobiegł najmniejszy dźwięk. Ogarnięta bojowym szałem, który jej samej zdawał się czymś zupełnie obcym, wycelowała starannie i ogłuszyła go, po czym zaczęła gorączkowo rozglądać się w poszukiwaniu jakiejś kryjówki.
Nad głową dostrzegła plątaninę rur; ludzie wchodzący do jakiegoś pomieszczenia zazwyczaj najpierw rozglądają się wokół, nie myśląc o sprawdzeniu sufitu. Cordelia wsunęła paralizator za pas i jednym skokiem, którego w normalnych okolicznościach nigdy nie zdołałaby powtórzyć, znalazła się na górze, wciskając się w przestrzeń pomiędzy rurami a opancerzonym sufitem. Ponownie dobyła broni, gotowa na wszystko. Ani na chwilę nie spuszczała wzroku z owalnych drzwi, prowadzących do głównej maszynowni.
— Co to za hałas? Co się tam dzieje?
— Wrzućcie tam granat i zamknijcie drzwi.
— Nie możemy, w środku są nasi ludzie.
— Wentz, zamelduj się!
Cisza.
— Idź tam, Tafas.
— Czemu akurat ja?
— Bo tak ci rozkazuję.
Tafas ostrożnie przekradł się przez drzwi, niemal na palcach przekraczając próg. Zdumiony, powoli rozejrzał się wokoło. Lękając się, że na dźwięk strzałów żołnierze po drugiej stronie zamkną i zablokują drzwi, Cordelia odczekała, póki wreszcie nie uniósł wzroku i uśmiechnęła się tylko zwycięsko, po czym lekko pokiwała palcami.
— Zamknij drzwi — wymówiła bezdźwięcznie.
Mężczyzna wpatrywał się w nią z osobliwym wyrazem twarzy, jednocześnie oszołomiony, pełen nadziei i zły. Reflektor jego porażacza wydawał się wielki jak latarnia. Celował wprost w jej głowę, zupełnie jakby wpatrywała się w oko losu. Znaleźli się w sytuacji patowej. Vorkosigan miał rację, pomyślała, porażacz rzeczywiście budzi szacunek…
Wreszcie Tafas krzyknął:
— Zdaje mi się, że mamy tu wyciek gazu. Lepiej zamknijcie mnie tutaj, póki tego nie sprawdzę.
Drzwi posłusznie zatrzasnęły się za nim.
Cordelia uśmiechnęła się, mrużąc oczy.
— Cześć. Chcesz wydostać się z tego bagna?
— Co tu robisz, Betanko?
Doskonałe pytanie, pomyślała.
— Próbuję ocalić parę osób. Nie martw się. Twoi przyjaciele są tylko ogłuszeni. — Nie wspomnę o tym, którego trafił ogień towarzysza. Pewnie już nie żyje, tylko dlatego, że przez moment zlitował się nade mną… — Przejdź na naszą stronę — zachęcała niczym dziecko podczas zabawy. — Kapitan Vorkosigan wybaczy ci. Usunie wszystko z rejestru. Da ci nawet medal — dodała zuchwale.
— Jaki medal?
— Skąd miałabym wiedzieć? Jakikolwiek zechcesz. Nie musisz nawet nikogo zabijać. Mam zapasowy paralizator.
— Jaką możesz dać mi gwarancję?
Desperacja sprawiła, że zapomniała o ostrożności.
— Słowo kapitana Vorkosigana. Powiedz mu, że dałam je w jego imieniu.
— Kim jesteś, aby za niego składać przyrzeczenia?
— Lady Vorkosigan, jeśli obydwoje dożyjemy tej chwili. — Czy było to kłamstwo? Prawda? Beznadziejna fantazja?
Tafas zagwizdał cicho, przyglądając się jej uważnie. Wreszcie jego twarz rozjaśniła się — zrozumiał.
— Naprawdę chcesz, aby stu pięćdziesięciu twoich przyjaciół odetchnęło próżnią tylko po to, by ocalić karierę tego ministerialnego szpiega? — dodała z naciskiem.
— Nie — odparł wreszcie stanowczo. — Daj mi paralizator.
Nadeszła chwila prawdy… Cordelia rzuciła mu broń.
— Trzech z głowy, zostało jeszcze siedmiu. Co proponujesz?
— Mogę tu zwabić jeszcze paru. Pozostali są przy głównym wejściu. Jeśli dopisze nam szczęście, zdołamy może ich zaskoczyć.
— Proszę bardzo.
Tafas otworzył drzwi.
— Rzeczywiście był wyciek gazu — zakasłał przekonująco. — Pomóżcie mi wyciągnąć naszych i odetniemy to pomieszczenie.
— Przysiągłbym, że przed chwilą słyszałem strzał z paralizatora — stwierdził jeden z jego towarzyszy, wchodząc do środka.
— Może próbowali zwrócić naszą uwagę?
Twarz buntownika skrzywiła się podejrzliwie, gdy dotarł do niego bezsens tych słów.
— Nie mieli przecież paralizatorów… — zaczął. Na szczęście w tym momencie do środka wkroczył drugi strażnik. Cordelia i Tafas wystrzelili równocześnie.
— Pięciu z głowy, zostało jeszcze pięciu — podsumowała Cordelia zeskakując na podłogę. Lewa noga ugięła się pod nią. Nie poruszała się zbyt sprawnie. — Cały czas rosną nasze szanse.
— Jeśli w ogóle ma się nam udać, musimy działać szybko — ostrzegł ją Tafas.
— Jeżeli chodzi o mnie, nie mam nic przeciw temu.
Prześliznęli się przez drzwi i bezszelestnie przebiegli maszynownię. Automaty nadal wykonywały swoje czynności, obojętne na to, kto jest ich panem. Z boku leżały ściągnięte na kupę ciała w czarnych mundurach. Kiedy dotarli do zakrętu korytarza, Tafas gwałtownie uniósł dłoń, znacząco dźgając palcem powietrze. Cordelia przytaknęła. Mężczyzna cicho skręcił za róg, ona zaś przywarła do ściany, czekając. Kiedy Tafas uniósł broń, Cordelia pomknęła naprzód, szukając odpowiedniego celu. Korytarz w kształcie litery L na krótszym ramieniu zwężał się gwałtownie, kończąc się głównym wejściem na następny pokład. Stało tam pięciu mężczyzn, skupionych całkowicie na brzękach i sykach przenikających niewyraźnie przez właz na szczycie metalowych schodów.
— Szykują się do ataku — powiedział jeden z nich. — Czas wypuścić im powietrze.
Słynne ostatnie słowa, pomyślała i wystrzeliła raz, a potem drugi. Tafas także otworzył ogień, błyskawicznie ogłuszając resztę grupy. Nagle zapadła cisza. Już nigdy, przysięgła sobie w duchu Cordelia, nie nazwę jednego z wybryków Stubena głupotą i szaleństwem. Zapragnęła odrzucić paralizator i z krzykiem tarzać się po podłodze, aby odreagować napięcie. Jednakże jej zadanie nie było jeszcze skończone.
— Tafas — zawołała. — Pozostało mi jeszcze coś do zrobienia.
Żołnierz zbliżył się do niej. Sam także sprawiał wrażenie wstrząśniętego.
— Wyciągnęłam cię z tego. W zamian proszę o przysługę. W jaki sposób mogę unieszkodliwić waszą broń dalekiego zasięgu, tak abyście przez najbliższe półtorej godziny stracili nad nią kontrolę?
— Po co chce pani to zrobić? Czy to rozkaz kapitana?
— Nie — odparła szczerze. — Kapitan nie wydał takiego rozkazu, ale kiedy zobaczy, co tu zaszło, z pewnością będzie zadowolony, nie sądzisz?
Tafas, nieco ogłupiały, przytaknął.
— Jeśli spróbuje pani spięcia na tej tablicy — pokazał ręką — nieprędko zdołają to naprawić.
— Daj mi twój łuk plazmowy.
Czy muszę, zastanawiała się, wodząc wzrokiem po całym pomieszczeniu. Tak. Zacznie do nas strzelać. To pewne — równie pewne jak fakt, że ja pełną parą ruszę do domu. Zaufanie to jedno, zdrada — zupełnie co innego. Nie chcę wystawiać go na tak wielką pokusę.
Mam nadzieję, że Tafas mnie nie oszukał i nie wskazał mi tablicy kontrolnej toalet czy czegoś takiego… Wystrzeliła i przez sekundę obserwowała z fascynacją barbarzyńcy wzlatujące w powietrze drobne iskry.
— A teraz — powiedziała, oddając mu łuk plazmowy — potrzebuję jeszcze paru minut. Potem możesz otworzyć drzwi i zostać bohaterem. Proponuję jednak, abyś najpierw ich uprzedził; z przodu stoi sierżant Bothari.
— Dobrze. Dziękuję.
Po raz ostatni obejrzała się na główny właz. Jest ode mnie zaledwie o trzy metry, pomyślała. Po drugiej stronie przepaści, której nie da się przekroczyć. A zatem w fizyce serca odległość jest rzeczą względną. To czas pozostaje niezmienny. Sekundy przebiegły po jej kręgosłupie niczym małe lodowate pająki.
Przygryzła wargę, pożerając wzrokiem Tafasa. Oto ostatnia szansa, aby zostawić Vorkosiganowi jakąś wiadomość — ale nie, absurdalność przekazywania przez żołnierza słów “kocham cię” rozbawiła ją boleśnie; “dziękuję ci za wszystko” brzmiało nieco napuszenie, zważywszy okoliczności, “pozdrowienia” zbyt chłodno, a co do najprostszego “tak”…
W milczeniu potrząsnęła głową i uśmiechnęła się do zakłopotanego mężczyzny, po czym pobiegła z powrotem do magazynu i wspięła się po drabinie. Gwałtownie zastukała we właz. Po chwili otwarł się i Cordelia spojrzała wprost w wylot łuku plazmowego w dłoni chorążego Nilesy.
— Mam do przekazania waszemu kapitanowi nowe warunki — oznajmiła, nie zająknąwszy się nawet. — Są dość osobliwe, ale mam wrażenie, że mu się spodobają.
Nilesa, zdumiony, pomógł jej wyjść z tunelu i ponownie zatrzasnął właz. Cordelia ruszyła naprzód, po drodze zerkając w głąb głównego korytarza. Zebrało się tam kilkunastu mężczyzn. Zespół techniczny zdjął ze ścian połowę tablic, mechanicy majstrowali coś przy nich, posyłając w powietrze snopy iskier. Na końcu grupy dostrzegła głowę sierżanta Bothariego. Wiedziała, że tuż obok stoi Vorkosigan. Wreszcie dotarła do drabiny na końcu korytarza, wspięła się na nią i zaczęła biec, wyszukując drogę w labiryncie korytarzy i poziomów statku.
Śmiejąc się i płacząc jednocześnie, zdyszana i roztrzęsiona, dotarła wreszcie do drzwi lądownika. Na zewnątrz pilnował ich doktor McIntyre, usiłujący przybrać marsową minę jak na Barrayarczyka przystało.
— Czy wszyscy są w środku?
Skinął głową, spoglądając na nią z zachwytem.
— W porządku. Wsiadaj i lecimy.
Zabezpieczyli właz i padli na fotele. Poczuli gwałtowne szarpnięcie, gdy lądownik wystartował z maksymalnym przyspieszeniem. Pete Lightner pilotował go ręcznie, ponieważ jego betański wszczep nerwowy nie mógł współpracować z barrayarskim systemem kontrolnym bez pośrednictwa specjalnego adaptora. Cordelia nastawiła się w duchu na bardzo nieprzyjemny lot.
Wyciągnęła się w fotelu, wciąż jeszcze czując ból w płucach po szaleńczym biegu. Po chwili dołączył do niej kipiący gniewem Stuben. Spojrzał z troską na Cordelię, zaniepokojony wstrząsającymi nią dreszczami.
— To, co zrobili z Dubauerem, to prawdziwa zbrodnia — stwierdził. — Żałuję, że nie możemy wysadzić całego tego przeklętego statku. Ciekawe, czy Radnov nadal nas osłania?
— Ich uzbrojenie dalekiego zasięgu przez jakiś czas będzie niesprawne — odparła, nie wdając się w szczegóły. Czy kiedykolwiek zdołałaby mu to wytłumaczyć? — Och, już wcześniej chciałam o to spytać — jak się nazywał Barrayarczyk, postrzelony na planecie z porażacza nerwowego?
— Nie wiem. Doktor Mac ma jego mundur. Hej, Mac, jakie nazwisko jest na twojej kieszeni?
— Poczekaj, sprawdzę, czy zdołam odczytać ich alfabet. — Usta lekarza poruszyły się cicho. — Kou… Koudelka.
Cordelia schyliła głowę.
— Czy został zabity?
— Kiedy odlatywaliśmy, jeszcze żył, ale nie wyglądał przesadnie zdrowo. Co pani robiła tak długo na pokładzie “Generała Vorkrafta?” — zainteresował się Stuben.
— Spłacałam dług. Honorowy.
— W porządku, nie ma sprawy. Później wszystko nam pani opowie. — Przez moment milczał, po czym dodał nagle: — Mam nadzieję, że dorwała pani tego drania, kimkolwiek był.
— Posłuchaj, Stu. Doceniam to, co zrobiłeś, ale naprawdę chciałabym zostać sama przez parę minut.
— Jasne, pani kapitan. — Ponownie spojrzał na nią zatroskany i odszedł mrucząc pod nosem: “Potwory”.
Cordelia przytuliła czoło do zimnego okna i zapłakała cicho nad losem swych nieprzyjaciół.