VIII. EUREKAARRG!

To robiło się już naprawdę nudne — te przebudzenia bez wiedzy, gdzie się jest, i z uczuciem, że zostało się przed chwilą wyciągniętym ze zsypu na śmiecie.

Nawet bez otwierania oczu Dennis mógł się zorientować, że znowu znalazł się w lochach. Ostre źdźbła słomy wbijały mu się w nagie plecy, nie czuł ich jedynie w miejscach, w których bandaże okrywały poważniejsze skaleczenia i stłuczenia.

Jednak ktoś zdecydował się utrzymać go na razie przy życiu. To już było coś.

I jeszcze jedno. Pomimo znacznie poważniejszych obrażeń — a tym razem musieli nieźle nad nim popracować — Dennis miał dużo lepsze samopoczucie niż przy okazji innych pobić, których doznał tutaj na Tatirze. Tym razem przynajmniej nieco się odgryzł. Wspomnienie barona Kremera, walącego się niczym ścięte drzewo, działało jak dobry środek przeciwbólowy.

Zadrżał z zimna i krzywiąc się, powoli usiadł. Starannie przyjrzał się swemu ciału, nabierając pewności, że nic nie zostało poważnie i na trwałe uszkodzone.

„Na razie” — pomyślał.

Przejmująco wilgotnym korytarzem niosły się niewyraźne, miękkie uderzenia — jakby ktoś coś ciął bardzo ostrym narzędziem. Być może to kat doskonalił swój topór.


* * *

Płynął czas, odmierzany jedynie niezbyt częstymi posiłkami, wciąż nowymi myślami i wrzaskami jakiegoś biedaka gdzieś w głębi lochu.

Nieco z tego czasu Dennis poświęcił na oględziny swoich bandaży, które wyglądały tak, jakby nigdy nie trzeba było ich zmieniać. Łatwo przepuszczały powietrze, pozostawały wciąż czyste i właściwie w ogóle ich nie czuł. Oczywiście, uświadomił sobie, zapewne były długo i intensywnie zużywane. Niewątpliwie w czasie pokoju baron zapewnia swoim ludziom bezpłatną opiekę medyczną, żeby po wybuchu wojny materiały opatrunkowe były jak najlepszej jakości. Zapewne w tutejszym, zamkowym szpitalu są takie, które liczą sobie setki lat.

To była bardzo interesująca myśl.

Bandaże koniecznie powinny się znaleźć pośród tych rzeczy, które zabierze ze sobą do domu, na Ziemię. Oczywiście, jeśli kiedykolwiek będzie miał szansę tam wrócić. Nie diamentowe narzędzia ani dzieła sztuki, które prawdopodobnie stracą wartość, gdy znajdą się poza zasięgiem działania Efektu Zużycia, ale rzeczy nadające się do zbadania, a następnie skopiowania przez ziemskich „czarowników”.

Leżąc na pryczy, w ciemnościach układał listę przedmiotów, które powinien zabrać ze sobą. Dla zabicia czasu zastanawiał się nad sposobem, w jaki przedstawi swoje doświadczenia ziemskim niedowiarkom.

Doszedł do wniosku, że jeśli kiedykolwiek uda mu się uciec z tego lochu, jakoś naprawić zevatron i wrócić do domu, lepiej żeby miał ze sobą trochę przekonujących dowodów rzeczowych. Inaczej nikt mu nie uwierzy.


* * *

Karmili go rzadką zupką, podawaną z nieprzesadną częstotliwością. Dennis stracił rachubę czasu. Po upływie doby, a przynajmniej tak mu się zdawało, umilkły dobiegające z głębi korytarza wrzaski. Jednak potem chyba znaleziono jakiegoś innego nieszczęśnika, na którym kontynuowano zużywanie tutejszych specjalistycznych narzędzi.

Dennis usiłował przeprowadzać w głowie obliczenia matematyczne, przywoływał zakurzone wspomnienia, przysłuchiwał się intensywnie zamkniętemu światu wokół. Czepiał się wszystkiego, co mogłoby nieco złamać monotonię upływających godzin.

W pewnej chwili usłyszał dobiegającą z korytarza, podnieconą rozmowę strażników więziennych.

— …najpierw tutaj, potem wysoko na wieży, potem na dziedzińcu, a w końcu znowu tutaj! I nikt nie wie, co to jest!

— A co to może być? — powiedział drugi głos. — To jest potwór, ot co! Pomiot tego wielkiego demona, który powalił naszego barona cztery dni temu. Mówię ci, że trzymanie pod dachem czarowników i L’Toff zawsze sprowadza tylko sam nieszczęścia. Już nie mogę się doczekać, kiedy baron dojdzie do sił…

Głosy umilkły w głębi korytarza.

Dennis wstał z trudem i przywarł do krat maleńkiego otworu w drzwiach swojej celi.

— Straż! — zawołał. — Straż! Powiedzieliście, że Kremer żyje?

Poprzednio strażnicy nie odpowiadali na żadne z jego pytań, jednak ta para wydawała mu się trochę inna niż pozostałe. Być może byli to jacyś nowi, którzy niedawno rozpoczęli na zasadzie rotacji służbę w lochach.

Spojrzeli po sobie, ledwie widoczni w migającym świetle pochodni na ścianie. Jeden z nich wzruszył ramionami i wyszczerzył w uśmiechu pniaki rzadkich zębów.

— Tak, czarowniku. Ale nie dzięki demonowi, którego przywołałeś, żeby zrzucał kamienie na Jego Wysokość. Za kilka dni baron Kremer będzie już zdrów i na chodzie. Do tego czasu wszystkim kieruje tu Lord Hern.

Dennis skinął głową. A więc to tak. Zrozumiał, że ci jaskiniowcy nie mają pojęcia o czymś takim jak proca. Tylko cud mógł sprawić, że znali łuk i strzały. Prawdopodobnie jedynie Kremer dokładnie wiedział, skąd wziął się kamień, który go ugodził.

Wszyscy pozostali dość słusznie obarczali Dennisa winą za stan, w jakim baron się znalazł, jednak z zupełnie błędnych powodów. Uważali, że posłużył się środkami metafizycznymi. Nic mu nie zrobią do czasu, aż Kremer sam zdecyduje o jego dalszym losie.

Dennis nie miał wątpliwości, że jednym z elementów wyroku będzie długa wizyta u specjalistów w sali tortur.

Przeciągnął dłonią po szczecinie na twarzy i spytał strażników, czy mógłby dostać jakieś ostrze do golenia.

Uśmiechnęli się do siebie, jakby dokładnie wiedzieli, co naprawdę z tym ostrzem zamierza zrobić.

— Nie, czarowniku — powiedział ten z zębami jak pniaki, się uśmiechając. — Nawet lord Hern nie przepuściłby niezdarom, którzy przez głupotę pomogli więźniowi w ucieczce. — Wiesz, co ci jednak powiem? — odezwał się drugi. — Jeśli obiecasz, że ochronisz nas przed tym diabelskim pomiotem, który wypuściłeś na zamek, damy ci trochę brandy — wypowiedział to słowo ściszonym głosem i z nabożną starannością — Mam przyjaciela przy tej destylarni, który mi jej trochę podrzucił.

Podniósł do góry butelkę, w której coś chlupotało. Nalał trochę do wyciągniętego skądś kubka i przecisnął go między kratami.

Dennis wzruszył ramionami, przyjmując kubek. Nie miał pojęcia, o czym ten strażnik mówi. Diabelski pomiot? To brzmiało jak jakiś przesądny nonsens.

Upił łyk wspaniale ohydnego trunku. Gdy ogień spłynął w dół, rozgrzewając żołądek, spytał strażników o Artha.

Powiedzieli, że mały złodziej został postawiony na czele grupy obsługującej bimbrownię. Dennis podejrzewał, że ta brandy pochodzi właśnie od niego i że Arth przekupił strażników, żeby przekazali mu całą butelkę.

Następny łyk straszliwego napitku wywołał atak gwałtownego kaszlu, jednak Dennis postanowił, że kiedyś się za to Arthowi odwdzięczy.

O Linnorze strażnicy nic nie wiedzieli. Wspomnienie księżniczki L’Toff wyraźnie ich spłoszyło. Nagle stwierdzili, że czekają na nich ważne obowiązki gdzie indziej, i odeszli, wykonując dłońmi nieznaczne, odczyniające zło gesty.

Dennis westchnął i wrócił do zarzuconej słomą pryczy. Przynajmniej ona, w miarę upływu spędzonych na niej godzin, stawała się coraz bardziej wygodna.

Zajął się zużywaniem niewielkiego kamyka, usiłując przetworzyć go w dłuto do obluzowania głazów w ścianie celi. Jednak zdawał sobie sprawę, że naprawdę udoskonala jedynie to więzienie. Kamyk z pewnością nie był tak dobry jak dłuto, jak ściana jako ściana. Bez wątpienia w tym świecie to historia znana i wielokrotnie powtarzana. Jeśli nie uda mu się wymyślić czegoś niezwykłego, naprawdę znajdzie się w kropce.


* * *

Obudził się gwałtownie ze snu o potworach.

Zamrugał w ciemnościach, przerażony obrazami, które wciąż nie chciały zniknąć z jego wyobraźni… skradającymi się sylwetkami, uzbrojonymi w ostre, połyskujące złowieszczo pazury. Jeszcze długą chwilę po przebudzeniu czuł w sercu niemiły ucisk.

Po chwili odniósł wrażenie, że z ciemności dobiega jakiś dźwięk, jakby delikatne skrobanie. Nie uwierzył w nie, mówiąc sobie, że to pozostałość koszmarnego snu.

Po chwili jednak dźwięk uległ zmianie i stał się miękkim sykiem.

Dennis potrząsnął głową, żeby uwolnić się od oplatającej mu umysł pajęczyny. W ciemnościach odwrócił głowę i zamarł. W jednym z dolnych rogów drzwi do jego celi pojawił się ognisty punkcik, jaskrawa iskra, wyraźnie widoczna w niemal idealnej czerni.

Iskra wspinała się powoli, pozostawiając za sobą płomienną linię. Doszła w ten sposób do wysokości nieco przekraczającej pół metra. Potem skręciła w prawo. Przez jej wyżarzony ślad wpadało przytłumione światło z korytarza.

Dennis cofnął się, nagle przypominając sobie to, co strażnicy mówili o grasującym w zamku „diabelskim pomiocie”. Uważali, że to jego robota, ale przecież w rzeczywistości nie miał i nie ma nic wspólnego z demonami. Coś jednak wycinało sobie drogę do jego celi i nie mógłby powiedzieć, że mu się to podoba!

Wypalona linia znowu skręciła o dziewięćdziesiąt stopni w prawo, powoli spływając w stronę podłogi. Dennis ścisnął w dłoni zaostrzony kamyk. Patrzył, jak wycięty fragment przewraca się, tworząc w drzwiach prostokątny otwór tuż nad podłogą.

Chciał krzyknąć, przywołać strażników — albo kogokolwiek — ale nie mógł wydusić z siebie ani słowa.

Przez chwilę otwór pozostawał pusty. Potem coś go przysłoniło, coś, co miało dwoje wielkich, czerwonych oczu — zbyt dużych, żeby mogły należeć do istoty naturalnej. Przez chwilę te oczy błyszczały nieruchomo, patrząc wprost na niego.

Potem wyposażona w nie istota zaczęła powoli wciskać się do celi.

Dennis, na wpół zagłodzony, z mięśniami wciąż jeszcze odrętwiałymi od snu wcale nie czuł się zwarty i gotowy do walki. Gdy świergoczący z cicha potwór podpełzał powoli ku niemu, wbrew swej woli zacisnął powieki i wstrzymał oddech udając, że go tu nie ma.

Potwór zatrzymał się. Dennis czuł jego bliskość, słyszał ciche, powolne mamrotanie.

Czekał. Potem płuca zaczęły go palić z braku powietrza. Nie mógł już wstrzymywać oddechu ani chwili dłużej. Otworzył jedno oko, przygotowany na każdy widok…

…i wypuścił powietrze w długim westchnieniu.

— O Boże…

Przed nim, na zimnej, kamiennej podłodze czekał cierpliwie mały robot zwiadowczy Instytutu Saharańskiego. Przycupnął spokojnie, cicho bucząc czujnikami, gotowy wreszcie wypełnić otrzymane polecenie — zdać sprawozdanie.

Nawet w tak niewyraźnym świetle Dennis zauważył, że robot się zmienił. Stał się nieco niższy, mniej kanciasty, na jego plecach pojawiły się maskujące kolory. Stał się bardziej… zużyty… lepiej przystosował się do zadania, które polecono mu spełnić. Ostatnia instrukcja, którą otrzymał, pośpiesznie wykrzyczana przez Dennisa kilka tygodni temu, nakazywała mu po wypełnieniu głównego zadania zgłosić się i złożyć sprawozdanie. W obecnych okolicznościach żaden z ziemskich robotów nie byłby w stanie jej zrealizować. Jednak, jak widać, ten robot nie był już całkowicie „ziemski”.

Najwyraźniej podążał śladem Dennisa od tamtego spotkania na dachach Zuslik, cierpliwie, jedna po drugiej, pokonując wszystkie przeszkody.

Jak to jednak było możliwe? Żeby narzędzie mogło skorzystać z dobrodziejstw Efektu Zużycia, musi się nim ktoś posługiwać, prawda? Czy można powiedzieć, że on, Dennis był użytkownikiem robota znajdującego się poza zasięgiem jego wzroku i myśli?

Niemal całkowicie burzyło to jego teorię, twierdzącą, że Efekt Zużycia jest przynajmniej w części wywołany siłami parapsychicznymi tutejszych ludzi.

Potem sobie przypomniał. Podczas ostatniego spotkania robot nie był sam, rzeczywiście towarzyszyła mu żywa istota — ktoś, kto uwielbiał obserwować narzędzia podczas ich użytkowania, im bardziej skomplikowane, tym lepiej.

— Wejdź wreszcie, Choch — szepnął. — Wszystko zostało wybaczone.

W prostokątnym otworze w drzwiach pojawiły się dwa jasne, zielone punkciki. Zamrugały i po chwili dołączył do nich szeroki, ostrozęby uśmiech.

Niewielki zwierzak odbił się od podłogi i poszybował nisko, lądując na kolanach Dennisa. Mruczał i mościł się, jakby je opuścił zaledwie kilka godzin temu.

Dennis siedział nieruchomo, głaszcząc futerko chochlaka i słuchając cichego buczenia robota. Niespodziewanie jego oczy wypełniły się łzami. To było zbyt piękne — znowu mieć przy sobie przyjaciół po tak długim czasie w ciemnej samotności…


* * *

W korytarzu znalazł jednego ze strażników, leżącego bez przytomności obok swojej ławki. Zdjął z niego ubranie i wrzucił go, związanego i zakneblowanego, do swej celi. Udało mu się jakoś umocować na dawnym miejscu wycięty kawałek drzwi, dość prowizorycznie, ale najlepiej jak mógł w obecnych warunkach.

Na ławce strażnika stała miska zupy z opartym o nią kawałkiem chleba. Dennis pożarł łapczywie ten najbardziej obfity od długiego czasu posiłek, jednocześnie wciągając na siebie zdobyczne ubranie — nieco za ciasne w ramionach i zbyt luźne w pasie. Kiedy uporał się z tym wszystkim, chochlak wskoczył mu na ramię, zajmując swoje dawne miejsce i po dawnemu szczerząc do wszystkiego zęby.

W oryginalnym wyposażeniu robota znajdował się niewielki pistolet ogłuszający, pomyślany jako pomoc przy chwytaniu próbek życia zwierzęcego. Niewątpliwie robot udoskonalił go, wielokrotnie używając i teraz był w stanie ogłuszyć każdego, kto stał między nim a spełnieniem wyznaczonego mu zadania. Ta zdolność może się okazać bardzo pomocna w ciągu najbliższej godziny.

Dennis ukląkł i zaczął mówić do maszyny powoli i starannie:

— Nowe instrukcje. Notuj. — Robot zafurkotał w odpowiedzi.

— Masz mi teraz towarzyszyć i pozbawić przytomności każdego, kogo wskażę w ten sposób. — Pokazał, odciągając kciuk i imitując strzał z pistoletu. Było to dość skomplikowane, ale Dennis zakładał, że maszyna stała się już dostatecznie sprawna, żeby wszystko właściwie zrozumieć.

— Potwierdź, czy zrozumiałeś i czy jesteś w stanie wypełnić to polecenie.

Zielone światełko na szczycie robota mrugnęło dwa razy. Jak na razie wszystko szło dobrze.

— Polecenie drugorzędne. Jeżeli zostaniemy rozdzieleni, masz chronić swoje istnienie i zrobić wszystko, co będzie potrzebne, żeby mnie znowu odnaleźć.

Światełko ponownie mrugnęło.

— Wreszcie — szepnął — jeśli stwierdzisz, że jestem martwy, albo w każdym przypadku po upływie trzech miesięcy, wrócisz do zevatronu i będziesz obok niego czekał na przybycie kogoś z Ziemi. Jeżeli ktoś taki się zjawi, zdasz mu sprawozdanie z tego, co zaobserwowałeś.

Robot potwierdził. Potem na jego maleńkim ekraniku pojawiła się prośba o pozwolenie na rozpoczęcie encyklopedycznego sprawozdania na temat mieszkańców Tatiru. Wyraźnie czekał z niecierpliwością na okazję do wywiązania się ze zleconych mu poprzednio obowiązków.

— Jeszcze nie teraz — odpowiedział Dennis. — Najpierw musimy się stąd wydostać. Muszę również uratować dwoi przyjaciół. A przynajmniej jednego przyjaciela oraz osobę, o której bardzo chciałbym myśleć jako o przyjacielu… Zdał sobie sprawę, że zaczyna pleść bzdury. Nadzieja była dobrodziejstwem ze skutkami ubocznymi. Stwierdził, że znowu jest zdolny do odczuwania niepokoju.

— Dobrze. Wszyscy gotowi? — Jego dwaj mali towarzysze nie sprawiali wrażenia armii, z którą można ruszyć na podbój tej fortecy. Chochlak prawdopodobnie ucieknie przy pierwszej oznace jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.

Dennis wygładził na sobie mundur strażnika, opuścił hełm niżej na oczy, potem ruszył naprzód.

Nie musiał pomagać robotowi nawet przy wejściu na schody. Ta maszyna rzeczywiście zaczęła mieć niemal cudowne zdolności.

„Muszę ją zabrać na Ziemię, gdy to wszystko się skończy, i dokładnie zbadać, co się z nią stało! — pomyślał.


* * *

Księżniczka Linnora nie miała wielkiego wyboru — musiała w końcu zacząć korzystać z niektórych ze zgromadzonych w jej pokoju wspaniałych przedmiotów.

Usiadła przy bardzo starej toaletce i spojrzała na swoje odbicie w liczącym setki lat lustrze. Nie chciała pomagać w doskonaleniu rzeczy należących do człowieka, który ją więził, ale tak niewiele miała tutaj, w tym eleganckim pokoju, zajęć. Stwierdziła, że szczotkowanie włosów jest zupełnie dobrym sposobem zabijania czasu.

Poprzednio ten pokój był zajmowany przez jedną z metres barona. Gust tej wiejskiej dziewczyny odcisnął się ciężkim piętnem na jego wyglądzie. Po miesiącu uwięzienia Linnora miała już dość jaskrawych kolorów i przesadnych dekoracji. Usunęła najbardziej krzykliwe z nich i skoncentrowała się na swym własnym wyobrażeniu tego pokoju.

Używanie niewielkiej części mocy, żeby uczynić to więzienie nieco bardziej znośnym, było dla niej jakby formą obrony. Kremer wyraźnie chciał ją złamać metodą małych kroczków. I Linnora wcale nie była pewna, czy potrafi temu zapobiec. Był człowiekiem o bardzo silnej woli, poza tym trzymał w swych rękach jej życie.

Podniosła wspaniałą, antyczną szczotkę i przeciągnęła nią po włosach, przyglądając się swemu odbiciu w lustrze i próbując wymyślić jakiś sposób na obronienie się przed zalotami Kremera, gdy wreszcie wstanie z łóżka, a gdyby jej się to udało — na zapobieżenie sytuacji, w której zostałaby użyta przeciw własnemu ludowi jako zakładniczka.

Skoncentrowała się na widzeniu w lustrze Prawdy. Była to taka drobna zemsta. Następne osoby, które będą się w nim przeglądać, zobaczą więcej niż tylko przelotne odbicia swych postaci.

Patrzyła na młodą kobietę, która popełniała błędy. Od tego dnia, w którym odjechała samotnie na poszukiwanie tej dziwnej rzeczy, która, jak wyczuła, pojawiła się w ich świecie — od tego dnia, w którym została schwytana przez ludzi barona Kremera — popełniła mnóstwo błędów.

Przypomniała sobie, jakim wzrokiem patrzył na nią Dennis Nuel w czasie, który upłynął między przyjęciem a pojawieniem się powietrznego potwora. Została przekonana logicznym wywodem diakona Hoss’ka, uwierzyła, że czarownik jest złym człowiekiem. Ale być może do kogoś, kto przybył z tak daleka, należy stosować inną logikę niż ta najbardziej oczywista?

A jeżeli istnieją inne sposoby na tworzenie rzeczy nie podlegających rozkładowi niż zamykanie w nich ludzkiej energii życiowej?

Czy zły człowiek mógłby walczyć w ten sposób w jej obronie?

Tej nocy, gdy pojawił się powietrzny potwór, czarownik zaatakował Kremera. Linnora wciąż nie bardzo mogła zrozumieć, co naprawdę się stało. Czy Dennis Nuel przyzwał latającą, ognistą bestię widząc, co się dzieje na balkonie kilka pięter wyżej? Chciałaby uwierzyć, że tak właśnie było, ale w takim razie dlaczego czarownik musiał ciskać kamieniami, żeby wreszcie powalić Kremera? I dlaczego potwór odleciał pozwalając, żeby strażnicy schwytali jego pana?

Odłożyła szczotkę, potrząsając głową do swego odbicia w lustrze. Prawdopodobnie nigdy nie pozna odpowiedzi na te pytania. Strażnicy sprzed jej drzwi powiedzieli, że Nuel jest w ciemnicy i że właściwie można go już uważać za martwego.

Ujęła klasmodion i zaczęła bezmyślnie potrącać struny, wyzwalając pojedyncze, nie łączące się w żadną całość nuty. Nie bardzo była w nastroju do śpiewu.

W wieczornej ciszy pałacu było jakieś napięcie, jakby miało się coś wydarzyć. W ciemności nocy wisiało niebezpieczeństwo, coraz silniejsze i bardziej realne! Przestała grać, wytężając zmysły.

Zza drzwi jej pokoju dobiegł dziwny, wysoki dźwięk. Potem coś upadło ciężko na podłogę korytarza. Linnora podniosła się. Odłożyła instrument, z powrotem biorąc szczotkę do włosów, jedyny pod ręką przedmiot wystarczająco ciężki, żeby mógł służyć jako broń.

Chwilę później rozległo się ciche pukanie do drzwi. Linnora cofnęła się w cień. Przed drzwiami stał ktoś znajomy — miała to samo niejasne uczucie jak tydzień temu, gdy wiedziała, że Proll, jej brat, znajduje się gdzieś w pobliżu.

Jednak w korytarzu znajdowało się również coś innego — coś tak obcego, że przyprawiało o dreszcze.

— Kto tam? — Chciała, żeby jej głos brzmiał pewnie i dostojnie, jednak niezbyt się to udało. — Kto tam jest?

— To ja, księżniczko — szepnął ochryple głos w korytarzu — Dennis Nuel! Przyszedłem, żeby ci zaproponować ucieczkę stąd, jeśli cię to interesuje. Musimy się jednak pośpieszyć!

Linnora podbiegła do drzwi i otworzyła je.

Smród niemytego męskiego ciała niemal zwalił ją z nóg. Dennis Nuel, niesamowicie brudny, posiniaczony i zarośnięty, uśmiechnął się do niej, ściskając w dłoni fałdy zbyt obfitego w pasie munduru strażnika.

Ten widok wystarczył aż nadto, żeby poczuła się zaskoczona. Jednak zmartwiała, gdy zobaczyła to, co stało w korytarzu za plecami Nuela.

Szczotka do włosów upadła ze szczękiem na podłogę i Linnora zaczęła się osuwać, omdlała, w ślad za nią.

No cóż — pomyślał Dennis, łapiąc ją w pół drogi — nie można chyba oczekiwać bardziej schlebiającego męskiej dumie powitania. Chciałbym mieć pewność, że to nagła wdzięczność pozbawiła ją zmysłów, a nie mój odór”.

Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jest ogromnym wyzwaniem dla zmysłów żyjącego w normalnych warunkach człowieka. Jego siniaki miały wciąż barwę purpury i od dwóch tygodni nie mył się ani nie golił.

Za jego plecami robot pochylał się nad leżącymi bez przytomności strażnikami. Oczekując na dalsze rozkazy, przystąpił do wykonywania swych funkcji drugorzędnych i pobierał, do celów porównawczych, próbki ich krwi.

Mdlejące księżniczki były wspaniałe — ale tylko w bajkach. Szczupła czy nie, osłabionemu Dennisowi Linnora wydawała się naprawdę ciężka. Wniósł ją do pokoju i położył na łóżku.

— Księżniczko! Linnora! Ocknij się! Poznajesz mnie? Linnora otworzyła oczy, szybko dochodząc do siebie. Uniosła się na łokciu.

— Oczywiście, że cię poznaję, czarowniku… i naprawdę się cieszę, że żyjesz. Jednak czy mógłbyś, proszę, wypuścić moją dłoń? Ściskasz ją trochę zbyt mocno.

Dennis pośpiesznie rozwarł palce, potem już delikatniej pomógł księżniczce wstać z łóżka.

— Czy ucieczka naprawdę jest możliwa? — spytała. Starannie unikała patrzenia na korytarz, w którym stał towarzysz Dennisa. „Jeżeli jest to jeden z jego demonów, z pewnością nie będzie próbował mnie zjeść” — stwierdziła w końcu.

— Nie jestem pewien — odpowiedział Dennis. — Idę teraz do wieży, żeby się o tym przekonać. Zatrzymałem się tutaj, żeby zaproponować ci zabranie się ze mną. Nie przypuszczam, żeby którekolwiek z nas miało jeszcze coś do stracenia.

Linnora zdobyła się na ironiczny uśmiech.

— Nie, rzeczywiście nie mamy. Poczekaj więc chwilę zaraz wracam.

Pobiegła pośpiesznie do szafy.

Dennis wciągnął nieprzytomnych strażników do pokoju. To była szarpiąca nerwy wspinaczka, najpierw z lochów do piwnic, potem do kuchni i wyżej, odbywana nieustannymi przeskokami z jednego cienia w drugi. Udało się im dotrzeć do pierwszego piętra, zanim zostali wykryci. Dwaj strażnicy zobaczyli Dennisa, gdy zbliżył się do drzwi prowadzących na spiralne, wspinające się na sam szczyt wieży schody. Krzyknęli i natychmiast rzucili się w ich stronę.

Oczywiście chochlak, czego zresztą Dennis się spodziewał uciekł dokładnie w tej samej chwili, w której Dennis został zauważony.

Jednak robot dzielnie trwał na posterunku. Czekał wraz z Dennisem tuż za drzwiami, aż w końcu strażnicy wpadli pomiędzy nich.

Dennis usłyszał, że drugi strażnik pada na podłogę, gdy on sam dopiero w połowie uporał się z pierwszym. Wcisnęli strażników, związanych i zakneblowanych, pod schody i ruszyli dalej.

Pięć minut później miał okazję dokładniej przyjrzeć się robotowi w akcji.

Jeszcze ze schodów wskazał w odpowiedni sposób dwóch żołnierzy, stojących na warcie przed drzwiami do pokoju Linnory. Mała maszyna wyjechała na korytarz, szybciej i ciszej niż Dennis byłby skłonny uznać za możliwe. Strażnicy dopiero zaczęli się odwracać, gdy robot przycupnął za nimi i dotknął po kolei ich nóg. Krótko, ze zdziwieniem jęknęli i zwalili się na podłogę.

Dennis naprawdę zaczynał być pełen podziwu dla nowych możliwości dobrze znanej, ziemskiej maszyny.

Gdy Linnora wybierała rzeczy na drogę, Dennis związał strażników. Oczywiście ktoś z pewnością zauważy ich zniknięcie sprzed drzwi księżniczki, jednak przecież nie mógł po prostu zostawić ich na korytarzu.

— Jestem gotowa — oznajmiła Linnora po chwili. — Znalazłam płaszcz, który chyba będzie na ciebie pasował. Dręczyła mu ciężką, opatrzoną kapturem pelerynę z lśniącego, czarnego materiału. Z zadowoleniem zauważył, że zmieniła strój, rezygnując ze swej ulubionej bieli na rzecz barw ciemniejszych.

— Ten aparat również, jak przypuszczam, należy do ciebie, nadzieję, że nie wyrządziłam mu szkody, patrząc na niego. Jego przeznaczenie nadal pozostaje dla mnie tajemnicą.

— Mój naręczny komputerek! — krzyknął Dennis, biorąc urządzenie z dłoni Linnory.

Księżniczka patrzyła ze zdziwieniem, jak zapina go na przegubie, przyciskając do siebie opatrzone „rzepami” końce pasków.

— Ach, więc to do tego służą te paseczki! — powiedziała.

— Pokażę ci wszystkie zastosowania komputera, gdy wreszcie się stąd wydostaniemy — obiecał Dennis. — Teraz już lepiej chodźmy. Jeżeli Arth nie zajmuje tego samego pokoju w wieży co przedtem, to będzie bardzo krótka wycieczka.


* * *

Gdy Arth usłyszał dobiegające z korytarza głuche odgłosy upadających ciał, złapał kawałek drewna jak maczugę i otworzył gwałtownie drzwi, gotowy na wszystko. Uśmiechnął się jednak szeroko, zobaczywszy przed sobą Linnorę i Dennisa, stojących nad nieprzytomnymi strażnikami.

Zaczął z taką werwą poklepywać Dennisa po plecach, że niemal na nowo otworzył jego ledwo zabliźnione rany. Mały złodziej, zwykle cichy i spokojny, teraz z trudem panował nad rozpierającą go radością.

— Dennizz! Wejdź, proszę! Pani też, księżniczko! Wiesz, wiedziałem, że się tu któregoś dnia pojawisz. Dlatego zostałem w tym pokoju nawet wtedy, gdy lord Hern awansował mnie na kierownika destylarni. Wejdźcie i napijcie się mojej brandy!

Nogą odsunął bezwładne ciało strażnika, żeby zrobić przejście Linnorze. Potem nagle zamarł, zauważywszy robot turkoczącego spokojnie za plecami ludzi. Głośno przełknaj ślinę. Szklane oczy cierpliwie odwzajemniły jego spojrzenie.

— Och, czy to jakiś twój przyjaciel, Dennizz? — spytaj nie odrywając wzroku od maszyny.

— Tak, tak, spokojnie. — Dennis niemal wepchnął Linnorę do środka, potem wciągnął również Artha, ciągle stojącego nieruchomo ze wzrokiem wbitym w robota.

Linnora weszła do pokoju z prawdziwym zadowoleniem że może znaleźć się nieco dalej od błysków szklanych soczewek. Jakkolwiek przyglądała się robotowi w akcji, pomagającemu Dennisowi powalić po drodze czterech następnych strażników, wciąż jednak czuła się w jego obecności mocno nieswojo.

Zastanawiała się, kim jest ten człowiek mający tak dziwnych pomocników. Nigdy przedtem nie zetknęła się ze zjawiskiem podobnym do tego robota, z czymś, co łączyłoby w sobie takie ładunki zarówno Pr’fett, jak i treści zwykłego przedmiotu. Czuła, że robot jest normalną, martwą rzeczą… jednak poruszał się on i działał jakby był żywy!

Dennis kazał maszynie zostać na warcie w korytarzu i zamknął drzwi.

Pokój został zamieniony w skład pełen drewna, skóry, tkanin i prymitywnie skleconych przedmiotów, które jedynie w przedszkolu mogłyby stanowić powód do dumy.

— Wiesz, Dennizz — powiedział Arth, nalewając z brązowej butelki trzy filiżanki brandy — próbowałem trochę swoich sił w wytwarzaniu, tak jak ty! Chcesz zobaczyć rnoje projekty? Wydaje mi się, że wymyśliłem na przykład całkiem niezły sposób łapania myszy.

— Hmmm, nie sądzę, żebyśmy teraz mieli na to czas, Arth. W każdej chwili mogą ogłosić alarm.

Linnora zakrztusiła się. Osłupiałym wzrokiem popatrzyła na filiżankę w swojej dłoni. Powąchała ostrożnie znajdującą się w niej ciecz, potem upiła następny łyczek.

Złodziej skinął głową.

— Przypuszczam, że w takim razie chcesz teraz zobaczyć szybowiec?

Dennis bał się sam o to zapytać.

— Udało ci się! Wiedziałem, że dasz radę!

— Och, to nic wielkiego. — Arth zarumienił się. — Prawdziwa łatwizna, dzięki smarowi. Jest tutaj, pod tą stertą śmieci. Narobili sporo zamieszania, kiedy się zorientowali, że zniknął. Ale bez barona nie potrafili zorganizować porządnych poszukiwań.

Dennis pomógł mu odrzucać niepotrzebne przedmioty. Wkrótce zobaczyli starannie zwiniętą belę jedwabistego materiału i smukłych, drewnianych żeber.

— To bardzo dobrze, że udało ci się wydostać tak szybko — powiedział Arth, spoglądając na szybowiec krytycznie. — Jeszcze kilka tygodni, a to urządzenie znowu stałoby się zwykłym latawcem. Jednak nie sądzę, żebyś w tej chwili miał z nim jakieś kłopoty.

„Powtarzaj mi to bez przerwy” — myślał Dennis, pomagając Arthowi wnieść ciężki, dwuosobowy szybowiec na dach pałacu.


* * *

Z rozłożeniem szybowca Dennis musiał uporać się niemal zupełnie samodzielnie. Pozostała dwójka starała się pomóc, ale Linnora była zbyt przestraszona wielkimi, łopoczącymi na wietrze skrzydłami, a Arth ograniczył się do mało znaczących podpowiedzi i zupełnie niepotrzebnych ponagleń.

Nasilający się wiatr szarpał materiał, wielokrotnie niemal wyrywając go Dennisowi z rąk. Dennis zdołał rozprostować skrzydła i właśnie poszukiwał mechanizmu blokującego, gdy na dole wreszcie zabrzmiał alarm. Rozpoczął się w jednym z rogów pałacu, na najniższym piętrze, potem się rozszerzał, aż noc rozbrzmiewała chaosem dzwonków, okrzyków i tupotu biegnących stóp.

Znaleziono zapewne jedną z par strażników, pozbawionych przytomności przez niego i przez robota.

W końcu znalazł blokadę. Łopoczące dotychczas skrzyli napięły się z głośnym trzaskiem, Dennis usłyszał zaniepokojone nawoływanie, dobiegajac z parapetu dwa piętra niżej. Oczywiście strażnicy przy drzwiach Artha nie odpowiedzieli. Wkrótce kroki rozległy sje już bardzo niedaleko.

— Nie ma czasu na eksperymenty — mruknął Dennis do siebie. — Arth! Wskocz na tylne siedzenie, żeby go trochę obciążyć!

Gdy Arth się usadowił, wielki szybowiec przestał szarpać się i podskakiwać tak gwałtownie jak dotychczas. Jednak w dalszym ciągu nie stał spokojnie. Dennis skinął do robota. Ukląkł przed nim, ciągle trzymając krawędź skrzydła.

— Instrukcje! — powiedział do małej maszyny. — Idź na dół i powstrzymaj tych, którzy tu nadchodzą, aż my odlecimy. Potem postaraj się stąd wydostać i w miarę możliwości pójść za nami. Będziemy próbowali lecieć na południowo-południowy zachód.

Zielone światełko mrugnęło potwierdzająco. Robot odwrócił się i odjechał, sprawnie i szybko pokonując deskę, której użyli, żeby dostać się na najwyższy poziom dachów. Dennis usłyszał tupot butów na spiralnych schodach piętro niżej. Nie zostało im zbyt wiele czasu.

Arth, zgodnie z poleceniem Dennisa, siedział już w wyplatanym siodełku, z całkowitym zaufaniem oddając swój los w ręce Ziemianina. Widział przecież balon, sprawnie szybujący po nocnym niebie, więc przekonał się, że Dennis rzeczywiście potrafi sobie radzić z latającymi mechanizmami. Różnica między balonem a szybowcem nie miała dla niego żadnego znaczenia.

— Ten szybowiec jest przeznaczony dla dwóch osób — powiedział Dennis — ale wasza dwójka waży łącznie niewiele więcej niż jeden duży mężczyzna. Linnora może siedzieć z tyłu razem z Arthem. Tak czy inaczej musimy tylko wylecieć poza obręb miejskich murów.

Jednak Linnora stała nieruchomo, owijając się peleryną i patrząc ze strachem na wielkie, napinające się w podmuchach skrzydła.

„Nie mogę jej za to winić — pomyślał Dennis. — Jest dzielną dziewczyną, ale zupełnie na to wszystko nie była przygotowana”.

Istniało duże prawdopodobieństwo, że ta ucieczka zakończy się śmiercią całej ich trójki. Ktoś mógłby powiedzieć, że co Kremer dla nich szykował, było losem gorszym od śmierci, jednak póki serce w piersiach biło, zawsze istniała nadzieja.

Linnora przytulała do piersi swój klasmodion patrząc, jak porywy wiatru szarpią wielkim latawcem, niemal ciągnąc Artha i Dennisa wzdłuż dachu. Szybowiec przypominał potężnego ptaka, napinającego krępujące go więzy, wyrywającego sig w powietrze.

Nagle na sąsiedniej, nieco niższej części dachu wybuchło zamieszanie — dobiegły ich przestraszone okrzyki i odgłosy padających ciał. Robot zajął pozycję obronną u szczytu schodów.

Dennis spojrzał na księżniczkę i ich oczy się spotkały. Wiedział, że ona bardzo chce mu zaufać. Jednak to wszystko było dla niej zbyt obce, działo się tak szybko. Nie mógł przecież ciągnąć jej za sobą siłą. Jednocześnie nie potrafił się zmusić do zostawienia jej tutaj samej.

Linnora zobaczyła go pierwsza, gdy tylko maleńka postać chochlaka pojawiła się, włażąc na krawędź dachu. Księżniczka otworzyła usta ze zdumienia, patrząc na lewo. Dennis odwrócił się szybko i zobaczył znajomy pyszczek — parę błyszczących, zielonych oczu i dwa rzędy ostrych, wyszczerzonych w uśmiechu zębów.

— Krenegee! — powiedziała Linnora z westchnieniem.

Chochlak wyszczerzył się jeszcze bardziej. Przelazł do końca przez krawędź i, rozkładając membrany, poszybował leniwie ku Dennisowi. Wylądował mu na ramieniu, ostrymi pazurkami czepiając się peleryny.

Dennis walczył o utrzymanie równowagi, zmagając sięz tańczącym szybowcem i przeklinając wiatr oraz durnego zwierzaka, który mruczał mu z zadowoleniem do ucha.

Jednak Arth patrzył na niego z nabożnym zdumieniem, a Linnora powiedziała ledwie słyszalnym poprzez wiatr, cichym głosem:

— Krenegee wybiera kogo zechce, a wybrany przez niego tworzy oblicze świata…

Zabrzmiało to jak litania. Być może zwierzaki z gatunku chochlaka były dla tutejszych ludzi czymś w rodzaju świętych krów, jakimś totemem. Być może dzięki temu Choch wreszcie się na coś przyda!

Wyciągnął dłoń do Linnory i tym razem księżniczka ujęła ją chętnie, nawet jeśli sprawiała wrażenie nieco oszołomionej. Poprowadził ją do tylnego siedzenia, umieszczając przed Arthem i nakazując mu trzymać ją, jakby od tego zależało jego własne życie.

Z dołu dobiegła następna seria wrzasków i głuchych uderzeń — widomy znak, że żołnierze przystąpili do kolejnego ataku na szczyt schodów.

Dennis poczuł ukłucie winy, że zostawia robota, każąc mu toczyć samotną walkę. Oczywiście to tylko maszyna. Ale tutaj, na Tatirze, to „tylko” nie było tak oczywistym usprawiedliwieniem jak na Ziemi.

Żołnierze wyraźnie zaczęli działać w sposób bardziej zorganizowany. Dennis słyszał oficerów, wykrzykujących rozkazy, tupot nóg na schodach świadczył też o ściąganiu tam chyba całych plutonów. To już nie mogło potrwać długo.

Wiatr znowu się nasilił. Dennis, spoglądając poza dach, na ciemny, nierówny krajobraz, poczuł się nagle bardzo niepewnie. Wysokie budynki Zuslik przycupnęły na tle gór czerniejących w oddali na nocnym niebie. Poza miastem wiła się rzeka, błyszcząc odbitym światłem księżyca. Port jeżył się prostymi kreskami masztów.

Spojrzał w tył na swoich pasażerów. Chochlak mruczał jak zwykle, a oczy Linnory błyszczały teraz zaufaniem, którego nie potrafił pojąć, ale które podnosiło na duchu.

Gdzieś w dole kapitan o przenikliwym głosie przekleństwami zagrzewał żołnierzy do ataku. Stanowczo był już ajwyższy czas, żeby się stąd zabierać.

— No dobrze — powiedział do Artha i Linnory — teraz chcę żebyście bardzo usilnie myśleli o locie, przechylali się w tę samą stronę, w którą ja się będę przechylał i wyskoczyli wraz ze mną, gdy wypowiem magiczne słowo „Geronimo!”.

W tej samej chwili, w której znaleźli się w powietrzu, Dennis poczuł przemożną i dość usprawiedliwioną chęć powrotu i pomyślenia o jakimś innym sposobie ucieczki.

— Dennizz! Uważaj na ten budynek!

Z ciemności, dokładnie na ich drodze wyłoniła się wysoka wieża. Dennis rzucił się całym ciężarem ciała w lewo.

— Przechylcie się! — krzyknął, mając nadzieję, że Arth i Linnora będą naśladowali jego zachowanie. Szybowiec powoli opuścił jedno skrzydło. Górne piętro jednego z wyższych budynków w mieście mignęło zaledwie kilka metrów po prawej. Dennis zdążył spojrzeć w jasno oświetlone okno i uchwycić jakby zamrożoną scenę wesołej zabawy, jakiegoś przyjęcia czy balu. Usłyszeli, cichnący szybko z tyłu, wysoki kobiecy śmiech. Zdaje się, że nikt z uczestników zabawy nie zauważył ciemnego kształtu, który przemknął za ich oknem.

Dennis z trudem wyprostował szybowiec, chwycony nagle w turbulencję nad zboczem wzgórza. Maszyna kołysała i podskakiwała, lecąc równolegle do stoku ku właściwemu, dolnemu miastu.

Zamek za ich plecami rozbrzmiewał podnieconymi głosami. Dennis nie ośmielił się odwrócić głowy, ale miał gorącą nadzieję, że robotowi udało się jakoś wywinąć z sytuacji, w którą go wpakował.

Wielowarstwowe, podobne do weselnych tortów budynki Zuslik migały szybko pod nimi. Zewnętrzny mur znajdował się nie dalej niż milę od nich, a poza nim błyszczała wstążka rzeki. Niestety, ciągle tracili wysokość. Dennis już teraz widział, że będzie im bardzo trudno się zmieścić.

Szybowiec zakołysał się, nagle wytrącony z równego lotu przez wznoszący się z jakiegoś komina słup ciepłego powietrza. Gdy Dennis odzyskał kontrolę, z pewnym zdziwieniem stwierdził, że mur jest już znacznie bliżej i pędzi ku nim z wielką prędkością.

— No, dalej! — powiedział do szybowca. — No, mały wyżej! Jeszcze trochę!

Przemawiał do swojej maszyny jak niemal każdy pilot. Jednak w tym przypadku zachęty rzeczywiście mogły rnieć pozytywny skutek. Szybowcowi nie mogło zaszkodzić nieco bardziej intensywne zużywanie.

Chochlak złapał jego ramię przednimi łapkami i rozłożył szeroko membrany, unosząc tylne nogi w powietrze. Czyżby tym razem, dla odmiany, rzeczywiście chciał pomóc? Zwierzak uśmiechał się po swojemu, z uwagą obserwując, jak Dennis radzi sobie z wymijaniem co wyższych budynków między nimi a murem.

„Hej! wcale nie jestem w tym taki najgorszy! — pomyślał Dennis, gdy szybowiec gładko przeleciał obok szczytu jakiejś miejscowej świątyni. — Chyba nawet mógłbym to polubić!”

Chwilę później zmienił jednak zdanie. „Nie uda nam się, w żaden sposób nie przeskoczymy nad tym murem”.

Miasto Zuslik było labiryntem splątanych uliczek i zwężających się ku górze budowli. Nie mogło być mowy o tym, żeby udało mu się w ciemności znaleźć tam jakieś bezpieczne lądowisko. Wyglądało na to, że jednak sprowadził na nich wszystkich zagładę. Tylko chochlak będzie miał szansę, dzięki swemu wbudowanemu spadochronowi, wyjść z tego cało.

Nagle uliczki wyprostowały się i mur miejski był wprost przed nimi, odległy jeszcze o sto czy dwieście metrów, ale szczytem niemal sięgający pułapu ich lotu. Czekał, żeby ich zdmuchnąć z powietrza.

Dennis spojrzał na Artha i Linnorę. Złodziej uśmiechnął się do niego. Wyraźnie miał całkowite zaufanie do magicznych umiejętności Dennisa i chyba uważał, że właśnie uczestniczy w najlepszej zabawie w swym życiu.

Oczy Linnory były zamknięte, na jej twarzy gościł głęboki spokój. Coś cicho szeptała. Jakkolwiek jej usta znajdowały się zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od jego twarzy, szum wiatru skutecznie uniemożliwiał Dennisowi zrozumienie jej słów.

Szept Linnory zlewał się jakby w całość, znajdował odbicie w mruczeniu chochlaka. Na chwilę otworzyła oczy, zobaczyła, że Dennis na nią patrzy, i uśmiechnęła się do niego radośnie.

Chochlak zamruczał wyraźnie głośniej.

Dennis poprowadził szybowiec obok ostatniej przeszkody j przed nimi była już tylko pusta przestrzeń, zakończona murem.

— No, dawaj! — Dennis zachęcił maszynę.

Ziemia szybko uciekała do tyłu. Szept Linnory i mruczenie chochlaka zdawały się splatać, łączyć z koncentracją Dennisa. Rzeczywistość wokół nich zaczęła tracić ostre kontury, migotać. Drewniane żebra i linki delikatnie, niemal muzycznie drżały. Dennis odniósł wrażenie, że szybowiec zmienia się mu pod palcami. Było to, z jakichś przyczyn, uczucie jakby znajome.

Dennis zmrużył oczy. Mur był już w odległości dwudziestu metrów. Jego szczyt patrolowali żołnierze z pochodniami, jednak ich uwaga była zwrócona w dół, ku miastu.

„Może…” — W duszy Dennisa zatliła się iskierka nadziei.

Szybowiec sprawiał wrażenie żywej istoty, mruczącej napiętym, podnieconym głosem. Dennis czuł moc promieniującą z księżniczki L’Toff. Moc, która odbijała się potężnym, zwielokrotnionym echem od siedzącej na jego ramieniu istoty!

Miał wrażenie, że szybowiec jest naładowany elektrycznością, po linkach i krawędziach przepływały strumyki delikatnego światła. Napięte płótno skrzydeł zadrżało nieznacznie, gdy przelecieli ponad górnym skrajem muru z dwumetrowym najwyżej zapasem wysokości. Jeden ze strażników spojrzał w górę, otwierając usta ze zdumienia. Chwilę potem mur zniknął z tyłu, połknięty przez ciemność.

Nagle pod nimi pojawiła się powierzchnia rzeki, błyszcząca odbitym światłem księżyca i gwiazd.

Krótki trans felhesz gasł szybko. Dzięki niemu przefrunęli cali i zdrowi ponad murem. Jednak Dennis zdał sobie sprawę, że żaden tutejszy cud nie pomoże im przeskoczyć wody. Lecieli szybowcem, czyli urządzeniem, które w zimnym nad wodą powietrzu musi opaść, bez względy swoją doskonałość.

Po lewej stronie ciemnymi krechami masztów jeżył się port. Dennis wątpił, żeby udało im się przelecieć nad nim ku leżącym dalej polom.

— Czy wszyscy umieją pływać? — spytał. — Mam na dzieję, że tak, bo za chwilę czeka nas kąpiel.

Nabrzeże był niemal zupełnie ciemne, tylko tu i ówdzie błyszczały pojedyncze, oświetlone okna.

— Przetnijcie pasy — powiedział do Artha — i skaczcie od razu, gdy wam powiem!

Złodziej podporządkował się natychmiast, tnąc nożem skórzaną uprząż. Linnora owinęła klasmodion w pelerynę i skinęła głową, że też jest gotowa.

Dennisowi udało się skierować szybko tracący wysokość szybowiec na kurs równoległy do nabrzeży. Woda rozmazaną smugą uciekała do tyłu zaledwie dwa metry pod ich stopami.

— Teraz! Skaczcie!

Linnora uśmiechnęła się do Dennisa przelotnie, Arth skinął głową, potem oboje wyskoczyli. Szybowiec podskoczył i pochylił się do przodu. Dennis zaczął z nim walczyć. Maszyna była zużywana do noszenia dwóch pasażerów i teraz jej równowaga została poważnie zachwiana.

„Środek ciężkości — przypomniał sobie Dennis, wychylając się maksymalnie do tyłu. — Gdzie teraz jest twój środek ciężkości?”

Usłyszał w tyle dwa pluśnięcia, potem zajął się już tylko swoim własnym losem.

Było zbyt późno, żeby skakać. Będzie musiał wodować. Zaczął manipulować przy swoich pasach i udało mu się odpiąć je w chwili, w której jego stopy dotknęły wody.

Podkurczył nogi, zauważając nagle, że chochlak zniknął z jego ramienia. Jakoś wcale go to nie zaskoczyło.

Chwilę potem jego kolana zaczęły pruć wodę, zostawiając za sobą spienione ślady. Szybowiec opadł wokół niego i rzeka wzięła go w swoje mokre objęcia.


* * *

— Dennizz!

Arth zanurzał wiosła ukradzionej łódki tak cicho, jak to było możliwe. Owinął ich pióra skrawkami materiału, ale i tak z ogromną niechęcią myślał o wypływaniu na otwarte wody. Oddziaty poszukiwawcze wyruszyły już z zamku i wkrótce piesze i konne patrole będą przetrząsać całą okolicę.

— Widzisz go?

Linnora wpatrzyła się w ciemność.

— Jeszcze nie. Ale on gdzieś tutaj musi być! Wiosłuj dalej!

Mokre ubranie lepiło się do jej ciała, drżała w chłodnych podmuchach wiejącego wzdłuż rzeki wiatru. Myślała jednak tylko o rzece i o człowieku, którego musieli uratować.

— Czarowniku! — zawołała. — Jesteś tam? Odezwij się! Czarowniku!

Jednak jedyną odpowiedzią było ciche skrzypienie wioseł i dobiegające z oddali nawoływania żołnierzy barona Kremera. Arth wiosłował wytrwale.

— Dennis! — Głos Linnory niemal się załamał. — Nie możesz umrzeć! Daj nam jakiś znak!

Nasłuchiwali przez chwilę w bezruchu, wstrzymując oddech. Tym razem z zalegającej rzekę ciemności dobiegł cichy dźwięk, jakby odpowiedź.

— Tam! — Linnora chwyciła Artha za ramię, wskazując kierunek.

Złodziej mruknął potwierdzająco i pociągnął za wiosła.

— Dennis! — krzyknęła. Usłyszała dobiegający z przodu, zduszony kaszel. Potem ochrypły głos powiedział:

— Lądownik z bluskiem wodował w oceanie… na szczęście mój gwiazdolot bływa. A wy, chłopcy, jesteście z miejscowej Straży Brzybrzeżnej?

Linnora westchnęła. Nie zrozumiała więcej niż dwa słowa z tego, co powiedział, ale to nie miało znaczenia. Czarownicy z natury bywają nieodgadnieni.

— Koniecznie muszę jakoś zadzwonić do domu — mruknął głos w ciemności. Potem nad wodą poniosło się głośne kichnięcie.


* * *

Dennis pływał, uczepiony szybowca. Maszyna utrzymywai się na powierzchni dzięki bąblom powietrza pod skrzydłami zmniejszającymi się jednak z każdą chwilą. Na brzegu oddziały poszukiwawcze podchodziły coraz bliżej. Wreszc, Dennisowi udało się dostrzec na tle odległych latarni poruszający się po rzece, smukły cień.

Łódka podpłynęła i zatrzymała się. Z postaci siedzącego za wiosłami złodzieja Dennis dostrzegał wyłącznie szeroki uśmiech. Nie mógł jednak pomylić sylwetki Linnory, pochylającej się ku niemu z wyciągniętą ręką. Nie zważając na swą sytuację, poświęcił chwilę na podziwianie tego, co woda zrobiła z jej strojem.

W końcu wspiął się do łódki, drżąc jak w febrze. Linnora w braku czegoś lepszego, narzuciła mu na ramiona znalezione tutaj płótno żaglowe. Jednak gdy Arth ponownie pochylił się nad wiosłami, Dennis go zatrzymał.

— Sbróbujmy wyciągnąć z wody ten szybowiec — powiedział, usiłując opanować szczękanie zębów. — Wolałbym, żeby nie byli całkowicie bewni, w jaki sbosób uciekliśmy Niech raczej bodejrzewają, że za bomocą magii.

Linnora uśmiechnęła się. Jej dłoń spoczywała na jego ramieniu.

— Masz zadziwiający sposób wysławiania się, Dennisie Nuelu. Nie wyobrażam sobie, żeby komukolwiek przyszło do głowy określenie tego, przez co właśnie przeszliśmy, inaczej niż właśnie jako magię.

Загрузка...