X. SIC CIASTECZKUS DISINTEGRATUM

Pokaz odbywał się wieczorem, przy świetle księżyca i migotaniu setek jasnych pochodni. Wysoko urodzeni widzowie, coraz bardziej podenerwowani obserwowali przygotowania. Szereg za szeregiem szwadrony zapełniały plac parad. Wtem werble zamilkły.

Nastąpiła długa cisza, a potem nagle przerwał ją głośny przerażający dźwięk. Po eksplozji znowu zapadła cisza, gdy goście w zadziwieniu i oszołomieniu patrzyli na to, co się stało. I wtedy tysiąc mężczyzn pozwoliło sobie na jeden krwiożerczy ryk aprobaty.

Sierżant Gil’m zrobił zwrot i pomaszerował żwawo w stronę podium. W pewnym oddaleniu od placu, na końcu przejścia dla skazańców widniała w murze zewnętrznym nowa dziura. W miejscu, gdzie jeszcze przed paroma chwilami stał hardy więzień L’Toff, wykrzykując epitety w kierunku barona Kremera i jego szlachetnie urodzonych gości, leżał zakrwawiony pniak.

Kremer przyjął igłowiec z rąk sierżanta. Odwrócił się do wielkich lordów z zachodu, którzy zebrali się, żeby przedyskutować końcowy kształt przymierza przeciwko autorytetowi króla.

Książęta i baronowie pobledli. Paru wyglądało nawet, jakby byli chorzy. „Tak — pomyślał Kremer — pokaz się udał”.

— No i cóż, panowie? Widzieliście w akcji siły powietrzne. Pokazałem wam pudełko dalekiego ostrzegania. A teraz widzicie, co może dokonać moja najwspanialsza, najnowsza broń. Czy jest jeszcze wśród was ktoś, kto by wątpił w powodzenie mojego planu?

Książę Bas-Tyra zmarszczył brwi i potrząsnął głową.

— Nie pozostaje nam nic innego, tylko podziwiać to… chociaż może dobrze byłoby zobaczyć cudzoziemskiego czarownika, który stworzył dla ciebie te cuda i o którym tak wiele się mówi.

Spojrzał na Kremera wyczekująco. Ale władca Zuslik po prostu milczał i nic nie mówiąc, patrzył spod ciemnych brwi.

— No cóż — ciągnął dalej książę — niewątpliwie zgadzamy się, że nasz król Hymiel powinien dowiedzieć się o prawach swoich wasali. Chociaż niektóre proponowane przez ciebie metody…

— Chyba nadal nie rozumiesz, jak naprawdę wygląda sytuacja — powiedział Kremer wzdychając. — Trzeba ci będzie pokazać.

Odwrócił się do swego kuzyna, lorda Herna.

— Każ przyprowadzić specjalnych więźniów — polecił. Lord Hern przekazał rozkaz.

Wielcy panowie zaszeptali pomiędzy sobą. Najwyraźniej byli głęboko poruszeni. Dostali więcej, niż prosili. Niektórzy zerkali na barona Kremera nerwowo, jakby zaczynali podejrzewać, o co mu chodzi.

Posłaniec lorda Herna wrócił na miejsce i wkrótce na dziedziniec wprowadzono szereg związanych mężczyzn.

Zebrani notable krzyknęli ze zdziwienia.

— Toż to Królewscy Zwiadowcy.

— W rzeczy samej. To wojna, czy to się wam podoba, czy nie!

— I spójrzcie! Pełnomocnik króla.

Pomiędzy Zwiadowcami znajdował się mężczyzna noszący barwy królewskie, błękit i złoto, którego podpis miał tę samą wagę, co królewski.

— Kremer! — krzyknął mężczyzna. — Jak śmiesz traktować mnie, zastępującego samego króla, w ten sposób? Przybyłem tu jako emisariusz pokoju! Kiedy mój pan dowie się o tym, będzie miał twoją…

— Będzie miał moją figę! — wrzasnął Kremer, przerywając pełnomocnikowi. Jego oddziały, jak jeden mąż, zawiwatowały.

Kremer odwrócił się do zebranych. Wskazał na więźniów.

— Powieście ich — powiedział. Zaszokowany książę Bas-Tyra zapytał:

— My? Chcesz, żebyśmy powiesili królewskich posłańców? Osobiście?

Kremer przytaknął.

— Teraz.

Szlachta popatrzyła na siebie. Kremer widział, że zerkają również na widoczne w świetle pochodni, krążące ponad głowami szybowce, na stojące w zwartych szeregach oddziały — zaledwie część tego, czym dysponował — i na igłowiec w jego dłoniach. Widział, że zaczynają rozumieć.

Jeden po drugim skłaniali głowy.

— Jak sobie życzysz… królu.

Jeden po drugim ruszyli, by wykonać jego rozkaz. Kremer patrzył, jak podchodzili, biorąc skazańców za sznury.

Na podniesieniu pozostali z nim jedynie najemni dowódcy Odwrócił się i przyjrzał się im — sześciu weteranów zaprawionych w wielu różnych, małych wojenkach. Oni nie posiadali ziemi ani własności, o którą mogliby dbać. Ich oddziały w razie niebezpieczeństwa mogły się po prostu rozpierzchnąć, więc nie obawiali się ani szybowców, ani magicznej broni. W razie wątpliwości mogli po prostu odjechać.

Kremer potrzebował ich, jeżeli chciał oblegać miasta na wschodzie i stłumić „demokratyczno-rojalistyczne” pospólstwo.

A na długą kampanię potrzebował pieniędzy.

— Panowie — powiedział — co byście powiedzieli na kieliszek brandy?


* * *

— Dennis?

— Mmmm ? O c…o co chodzi, Linnora? — Dennis uniósł głowę. Przetarł oczy. Na zewnątrz nadal było ciemno. Po drugiej stronie pasterskiego szałasu Arth cicho pochrapywał.

Linnora spała zwinięta obok Dennisa, pod tym samym kocem. Teraz usiadła, wpatrując się swymi szarymi oczyma w blady księżyc.

— Dennis, poczułam to znowu.

— Poczułaś co?

— Że ktoś lub coś zjawiło się w naszym świecie. Tak jak wtedy, gdy wiedziałam, że pojawił się twój metalowy domek, wiele miesięcy temu., i kiedy wyczułam twoje przybycie na Tatir.

Dennis potrząsnął głową, starając się oprzytomnieć.

— Chodzi ci o to, że ktoś użył zevatronu? Linnora nie zrozumiała. Patrzyła w noc.

To było niewiarygodne. Czyżby naprawdę Linnora mogła stwierdzić, kiedy zevatron działał? Jeśli tak, czy oznaczało to, że ktoś użył maszyny, wyruszając za nim?

Dennis westchnął. Żal mu było biednego frajera, ktokolwiek to był. W każdym razie na pewno w tej chwili nie mógł w żaden sposób mu pomóc. Faceta czekało parę nieprzyjemnych wstrząsów.

— Nie ma sensu się tym martwić — powiedział do księżniczki. — Chodź i prześpij się trochę. Czeka nas trudny dzień.


* * *

Kiedy światło poranka rozlało się po halach, domek z innego świata rozbłysnął królewskimi kolorami. Mędrzec Hoss’k szepnął do swych strażników, żeby zachowali ciszę.

Hoss’k przyglądał się domkowi w zamyśleniu. Bogowie tylko wiedzieli, jak miał rozebrać na części tę cholerną rzecz. Istniał powód, dla którego powstrzymywał się przed zabraniem jej parę miesięcy wcześniej. I nie była to konieczność odprowadzenia złapanej księżniczki do Kremera.

Chociaż cała sprawa mogła okazać się dyskusyjna. Tak samo jak poprzednim razem ktoś go uprzedził! Samotna postać kręciła się wokół domku, mówiąc coś do siebie po cichu i wynosząc ze środka jakieś pudełka.

W słabym świetle Hoss’k prawie mógł wyobrazić sobie, że jest to sam czarownik! Pomimo wszystko metalowy dom był jednym z miejsc, gdzie powinno się go szukać.

Może Nuel da się przekonać i rozłoży dla niego dom na części? A w każdym razie uwięzienie i przyprowadzenie go Kremerów! zmniejszy gniew władcy.

Hoss’k poczuł zawód, widząc w świetle poranka, że intruz ma jasne włosy. To wcale nie był Dennis Nuel, chociaż wzrostem dorównywał czarownikowi.

Hoss’k i jego straże nasłuchiwali ukryci wśród drzew, jak mówił do siebie z jakimś okropnym akcentem.

— …cholerny bałagan!… mechanizm powrotny wyrwany… wszystko porozrzucane… idiotyczna notatka o miejscowych inteligentnych stworzeniach! — Mężczyzna sapał, podnosząc części porozrzucane po ziemi.

— …zadziera nawet ze mną, ot co. Tylko dlatego, że poszedłem po to jego urządzenie do supermarketu, a nie jak chciał do tego idiotycznie drogiego sklepu… pewnie postanowił po bawić się w odkrywcę, więc poprzerabiał ten cholerny zevatron tylko po to, żeby nikt inny nie potrafił go naprawić, musiał wiedzieć, że Flaster wybrał mnie na następnego…

To, co Hoss’k usłyszał, wystarczyło mu. Jeden czarownik zastąpi drugiego. Może ten okaże się bardziej ustępliwy!

Wskazał strażom, by otoczyły niczego nie podejrzewającego przybysza.


* * *

— Co robisz, Dennizz?

Dennis podniósł wzrok. W półmroku budzącego się dopiero dnia wyglądał na zmęczonego i poirytowanego. Arth powinien być z Linnora, pomagając jej przygotować pokrzepiające śniadanie przed czekającym ich ciężkim dniem.

— A jak sądzisz, Arth?

— Nooo… — Arth potarł policzek w geście, który przybierał, gdy chodziło o jakieś „inżynieryjne” sprawy. Najwyraźniej zrozumiał pytanie Dennisa jako wyzwanie, nie wyczuwając w nim sarkazmu.

— Hmm, to wygląda, jakbyś łączył szybowiec z wozem, skrzydła zastępują żagle, to jest trochę jak łódź.

Dennis wzruszył ramionami.

— No pewnie. Dlaczego nie? Na tej wysokości wieją silne wiatry. Może to nam ułatwi wspinaczkę! — Arth odwrócił się i zawołał w stronę chaty: — Księżniczko, zobacz, z czym wyskoczył czarownik.

Dennis westchnął i wrócił do pracy. Wkrótce musieli ruszać. Poprzedniego popołudnia sporo wyprzedzili oddziały Kremera, ale nie na tyle, żeby czuć się bezpiecznie. Chciałby być tak pewien jak Linnora i Arth, że wyciągnie ich z każdej kolejnej kabały. Nie mógł znieść myśli, że zobaczy kiedyś zawód na ich twarzach.


* * *

— Ojcze, rozpoczął się atak!

Książę Linsee podniósł wzrok znad wielkiego stołu-mapy, kiedy jego syn Proll wbiegł do sali konferencyjnej.

— Gdzie uderzyli?

— Wszystkie przejścia od wschodu są szturmowane przez sprzymierzeńców Kremera, płaszczących się przed nim. Atak zgrali kurierzy na tych przeklętych szybowcach. Oczekujemy, że drugi trzon wojsk uderzy na nas od północy jeszcze dzisiaj.

Linsee spojrzał na Demsena. Dowódca oddziału Królewskich Zwiadowców potrząsnął głową.

— Jeżeli wszyscy lordowie z zachodu połączyli się z Kre-merem, nie otrzymam wiadomości od króla, szczególnie gdy szybownicy są w górze. Równina Darb jest zbyt szeroka, żeby przebyć ją w ciągu nocy, nawet na szybkim koniu.

— Może w balonie? — zasugerował Linsee. Demsen wzruszył ramionami.

— Ryzykować te kilka sztuk, które mamy? Sigel i Gath ^starają się, jak mogą, ale póki jeden z twoich łudzi nie zwabi jKrenegee do pomocy, wątpię, żeby flotylla była gotowa na Iczas.

Książę Linsee wyglądał na załamanego.

— Nie martw się, stary przyjacielu. — Demsen klepnął siecią po ramieniu. — Będziemy walczyć. I coś zawsze może wydarzyć.


* * *

— Myślałem, że te żagle nam pomogą! — gderał Arth, Ciągnąc wózek. Dennis pchał z tyłu.

— Może to nie działa! Nie każdy dobry pomysł się sprawdza. Niech będzie, że to moja wina.

Pchali wózek po stromym nachyleniu i wreszcie dotarli do długiej, płaskiej półki, gdzie mogli odpocząć.

Dennis otarł pot z czoła i kazał Linnorze wdrapać się znowu na wózek.

— Mogę jeszcze iść, Dennis, naprawdę. — Linnora wyglądała na złą, że zmuszano ją do jazdy i patrzenia, jak obaj mężczyźni odwalają całą robotę.

Dennis podziwiał jej spokój i odwagę. Na pewno ból w stopach i kostkach musiał się jej dawać we znaki. A mimo to właśnie ona najbardziej parła do przodu i nie chciała szukać jakiegoś schronienia w górach, by przeczekać zbliżające się bitwy.

— Jasne, że mogłabyś się jeszcze trochę przejść — powiedział Dennis stanowczo. — Ale niedługo będziesz pewnie musiała biec. Chcę, żebyś miała na to siły, kiedy nadejdzie czas.

Linnora wyglądała, jakby postanowiła się upierać. Jednak wreszcie westchęła.

— Och, niech będzie. Trochę pozużywam wóz i popracuję nad twoimi żaglami.

Sięgnęła ręką, złapała Dennisa za włosy i pocałowała go mocno. Po czym skinęła głową z głośnym „Ufff, jakby ustaliła coś ważnego. Wreszcie wdrapała się na wóz i zajęła zwykłe miejsce, patrząc prosto przed siebie.

Dennis przez chwilę stał oszołomiony, ale zdecydował, że nie będzie psuć jakimiś pytaniami tak miłego zdarzenia.

— Hmmm, Dennis?

Dennis obejrzał się. Arth wskazywał w dół, na podnóże góry za nimi.

Ten zwyczaj wskazywania na jakieś czekające ich nieszczęścia wywoływał już u Dennisa uczucie mdłości. Odwrócił się i spojrzał tam, gdzie pokazywał mały człowiek.

Na skraju niewielkiego górskiego pastwiska widać było dużą kolumnę szybko poruszających się kształtów. Oddział kawalerii, który przejeżdżał właśnie obok chaty, gdzie spędzili ubiegłą noc, liczył przynajmniej dwustu jeźdźców. Część oddziału zatrzymała się, żeby przeszukać szałas. Reszta spieszyła do przodu, ich szare proporce trzepotały w powietrzu, kiedy sunęli w trop za zbiegami.

Dotarcie do miejsca, gdzie om się znajdowali, zajmie im najwyżej dwadzieścia minut.

Dennis potrząsnął głową. Na wiele mil przed mmi nie widać było miejsca, gdzie mogliby się ukryć.

„No dobrze — pomyślał — i kto nas wyciągnie z tej kabały?”

Arth i Linnora patrzyli na niego. Dennis poczuł się bardzo zmęczony i wyprany z wszelkich pomysłów.

Miał właśnie odwrócić się i powiedzieć im to, kiedy kątem oka zobaczył coś, jakby ruch w krzakach porastających północno-wschodni stok, od strony Zuslik. Przyjrzał się uważniej. Coś sunęło w ich kierunku z dużą prędkością.

— Co to…? — Linnora i Arth odwrócili się w tę stronę. Nie było sposobu, żeby zdążyli uciec, jeżeli nawet miało się to okazać groźne. Otrząsało suche krzaki, wzbijając kurz w powietrzu, i poruszało się z niesamowitą szybkością.

Arth i Linnora spojrzeli po sobie równie zakłopotani co Dennis.

— Wiecie — myślał na głos Dennis. — Myślę, że to może być…

Krzaki nagle przestały się ruszać w odległości jakichś dwudziestu jardów od nich. Przez krótką chwilę nic się nie działo, jakby to coś w krzakach, cokolwiek to było, zastanawiało się. Potem ruszyło szybko prosto na nich!

Arth cofnął się, wyciągając jeden z mieczy, zabranych przez Dennisa milicjantowi z oddziału, który mijali poprzedniego dnia. Dennis przesunął się, stając między tym czymś a Linnora, chociaż zaczynał podejrzewać…

Krzaki przy drodze rozsunęły się przy fontannie drzazg. Chmura śmieci wreszcie powoli opadła.

Z cichym jękiem otworzyła się wieżyczka robota Saharyjskiego Instytutu Badawczego. Para zielonych oczek błysnęła spod wewnętrznej kopułki. Dwa rzędy ostrych jak brzytwy zębów zalśniły pod metalowym kapturem.

— No cóż — odezwał się Dennis. — Trochę czasu wam zabrało, żeby nas znaleźć. — Ale mimo to uśmiechnął się szeroko.

Robot bipnął. Chochlak również uśmiechnął się w odpowiedzi. Potem potrząsnął energicznie głową i kichnął, wzniecając kolejny kłąb kurzu.


* * *

Na trzecim zakręcie rzeki Ruddik bitwa nie toczyła się pomyślnie dla żadnej ze stron.

Dla barona R’ketts i księcia Feif-dei zdobywanie wąskiego wąwozu było przedsięwzięciem żmudnym i niebezpiecznym marnotrawstwem zarówno czasu, jak i ludzi. Siedząc na koniach, przyglądali się ze szczytu niewielkiego wzgórza na środku dużej stromizny, jak ich siły rozdzielają się na dwie kolumny.

Większa część wyruszyła na zachód, jeszcze wyżej w góry, kamienistą drogą, wzdłuż której toczyło się najwięcej potyczek w tej polegającej na szybkim ataku i jeszcze szybszej ucieczce wojnie.

Wzgórze, na którym stali dowódcy, powstało dopiero tego dnia rano, kiedy lawina otoczaków spadła na to miejsce, grzebiąc dwudziestu żołnierzy pod kamiennym gradem.

Straty mogły być dużo większe, ale szybowce nowego króla walczyły bardzo dzielnie. Oddziały Kremera spadały z powietrza, atakowały brawurowo, nie zważając na zmienne prądy powietrza i rażąc ludzi L’Toff burzą śmiertelnych strzał. Szybko oczyściły wzgórze z obrońców, pozwalając armii posuwać się dalej.

Baron R’ketts przyglądał się sunącym naprzód kolumnom z ponurą satysfakcją. Nawet baron… niech będzie król Kremer… nie mógł narzekać na ich postępy. Przynajmniej jeśli jest przy zdrowych zmysłach.

Na przekór początkowym przeciwnościom baron R’ketts nadal spodziewał się łatwego zwycięstwa i wybiegał myślą w przyszłość, rozkoszując się plonami, jakie przyniesie ta kampania. Słyszał cudowne historie o bogactwach znajdujących się u L’Toff. Mówiło się, że L’Toff potrafią zużyć narzędzia i broń do perfekcji w ciągu kilku minut, a potem przedmiot pozostaje w tym samym kształcie na zawsze! Mówiło się także, że kobiety z L’Toff mają dar zużywania mężczyzn… przywracając im męskość, jaką kiedyś posiadali.

Po drugich godzinach w siodle dokuczał mu krzyż. Ale powtarzał sobie, że warto. Kremer obiecał bogactwa i przyjemności, o jakich się nie śniło.

Oblizał wargi na myśl o tym. Potrafił bowiem wyśnić strasznie dużo!


* * *

Książę Feif-dei przypatrywał się postępowi wojsk trzeźwiejszym okiem. Tam, gdzie jego brat dostrzegał jedynie żołnierzy prących w górę, Feif-dei widział coraz większą rzeszę sunącą w drugim kierunku — wieśniaków, gospodarzy, zużywaczy, a nawet najemnych robotników, z obandażowanymi ranami, opierających się na kulach lub jeden na drugim i schodzących do punktów opatrunkowych.

Feif-dei wiedział, że najlepsze, najbardziej zużyte bandaże chowane były dla szlachty. Wielu, może nawet wszyscy ci ludzie umrą — jeśli nie z utraty krwi, to z zakażenia.

Oddziały nie wykazywały już tego szalonego entuzjazmu, z jakim zaczynały kampanię. Ludzie w większości byli zmęczeni i głodni, a także nieco przestraszeni.

Jednak nadal tu i tam trafiał się ktoś w podnieceniu rozprawiający o bogactwach, które przypadną im w udziale, kiedy zdobędą twierdzę wroga. W swoich w błękit odzianych oddziałach widział już takich samochwałów. Mówili dużo, ale widać było, że mają również wielki talent w dekowaniu się najdalej od miejsc, gdzie toczyła się rzeczywista walka.

Książę Feif-dei zaklął cicho. Wojna jest czymś okropnym, a baron R’ketts jest zbyt głupi, żeby to zrozumieć. On, Feif-dei, odwiedził kiedyś ziemie L’Toff i był goszczony przez księcia Linsee. Kilka razy starał się wytłumaczyć R’kettsowi, że L’Toff nie są tak strasznie zasobni. Jedynym celem tej kampanii jest osłona tyłów wojsk Kremera w czasie prawdziwej wojny na wschodzie.

Ale R’ketts nie słuchał żadnych opowieści Feif-deia o tym, co zastaną u L’Toff, wolał wierzyć w swoje fantazje.

Książę Feif-dei westchnął głęboko. No cóż. Dzięki temu zamieszaniu R’ketts przynajmniej przez jakiś czas nie będzie siedział jemu na karku. Pod panowaniem nowego króla jego ziemia i lud powinni być równie bezpieczni jak pod rządami starego.

Oby tylko było to czyste zwycięstwo, z jak najmniejszą liczbą ofiar.

Gdzieś z przodu dobiegł chrapliwy, ostrzegawczy sygnał trąbki, a w chwilę potem łoskot spadających skał.

— Och, nie! Nie znowu! — jęknął baron R’ketts, zasłaniając dłonią oczy. Siedział bez ruchu na wierzchowcu i potrząsał głową.

— Pędźcie z powrotem do sygnalizatorów — zwrócił się Feif-dei do swej świty. — Poinformujcie ich o nowej zasadzce i kaźcie wezwać wsparcie powietrzne.

Posłaniec ruszył z kopyta. Baron R’ketts w dalszym ciągu roztkliwiał się nad sobą, nie czyniąc nic, żeby zbadać sytuację. Książę Feif-dei pokręcił z niesmakiem głową i skierował konia w stronę, z której dobiegały odgłosy walki.


* * *

— Uderzamy i cofamy się, uderzamy i cofamy… — mówił kurier ochrypłym głosem. — Zatrzymaliśmy ich na wszystkich innych frontach, ale w Dolinie Ruddik są ich całe masy i wciąż napływają nowi!

Książę Proll podziękował wyczerpanemu posłańcowi, polecił, aby się nim zaopiekowano, po czym zwrócił się do swojego ojca.

— Panie, czy wolno mi będzie wyruszyć na czele naszych rezerw i zmiażdżyć nieprzyjaciela w Dolinie Ruddik?

Książę Linsee sprawiał wrażenie zmęczonego. Siedział w cieniu zamaskowanego baldachimu, rozpiętego pod drzewami w pobliżu wschodniego frontu. Z zewnątrz dobiegały głosy przybywających kurierów i tętent rumaków, na których gońcy dopiero wyruszali w drogę. W zewnętrznym pawilonie zebrał się sztab, obradując nad sposobem rozlokowania sił L’Toff i ich nielicznych sojuszników.

Siwowłosy książę potrząsnął głową.

— Nie, mój synu — powiedział. — Twoje oddziały muszą pozostać na północy, wraz ze zwiadowcami Demsena. Tam właśnie Kremer uderzy swoimi głównymi siłami.

Nie dodał, że najprawdopodobniej tam również zbuntowany baron ogłosi w dobrze wybranym momencie, że ma w rękach księżniczkę, aby w ten sposób osłabić morale przeciwnika.

Kiedy to się stanie, będą potrzebowali najlepszych dowódców, żeby poprowadzili ludzi do najważniejszej walki ich życia. Starzy, doświadczeni stratedzy doskonale nadawali się do prowadzenia długotrwałych bojów na wschodnich rubieżach, szczególnie wtedy, gdy w każdej chwili mógł przybyć im z pomocą korpus balonowy, ale tylko młodzi i energiczni, tacy jak Proll i Demsen, będą w stanie dodać żołnierzom serca i otuchy. Proll zdawał się to rozumieć. Nie protestował, tylko skinął głową i zaczął na nowo przechadzać się wzdłuż płóciennej ściany, oczekując najświeższych wieści.

Po pewnym czasie Linsee przemówił ponownie:

— Poślijcie po Stivyunga. Muszę się wreszcie dowiedzieć, czy jego projekt przyniesie na czas owoce.


* * *

— Kim jesteście, do cholery? Puśćcie mnie! Dokąd mnie prowadzicie?

Strażnicy chwycili mocniej wysokiego cudzoziemca i zaciągnęli go przed oblicze uczonego Hoss’ka, odzianego w czerwoną szatę i siedzącego pod drzewami na stuletnim, przenośnym fotelu.

Jasnowłosy przybysz zmierzył go spojrzeniem i wyprostował się.

— Czy to ty jesteś tu najważniejszy? Radzę ci, żebyś mi powiedział, co się tutaj dzieje! Nie obchodzi mnie, co zrobiliście z Nuelem, ale muszę wiedzieć, co się stało z naszym zevatronem!

— Zamilcz — powiedział Hoss’k.

Obcy zamrugał ze zdumieniem powiekami, po czym ryknął co sił w płucach:

— Posłuchaj, tłuściochu! Jestem dr B. Brady z Saharyjskiego Instytutu Technologicznego. Reprezentuję doktora Marcela Flastera, który…

Rozległ się głuchy łoskot, kiedy cudzoziemiec runął jak długi na ziemię, powalony celnym ciosem na odlew przez jednego ze strażników.

— Mędrzec kazał ci być cicho!

Mężczyzna przewrócił się z trudem na plecy i rozejrzał dookoła, mrugając raptownie powiekami. Nie powiedział już ani słowa.

Hoss’k uśmiechnął się z zadowoleniem. Wyglądało na to że ten osobnik okaże się znacznie bardziej uległy niż Dennis Nuel. Jego gwałtowana paplanina świadczyła o tym, że posiadał niewiele wewnętrznych rezerw i szybko się złamie, kiedy zobaczy, jak mają się sprawy. Wykazywał już tego pierwsze oznaki.

Chyba jednak strażnik włożył w uderzenie zbyt dużo siły, obcy przybysz bowiem bardzo powoli odzyskiwał przytomność.

„Nieważne” — pomyślał Hoss’k. — „Kiedy będziemy wracać, przełęcze znajdą się już w rękach mojego pana. Wolę przedefilować dumnie przed jego oddziałami z moją zdobyczą, niż jeszcze raz odbyć podróż tą pustą, niesamowitą drogą”.


* * *

— Czy już odeszli?

Linnora odwróciła się i syknęła na Artha, który zamilkł i szybko skrył się ponownie w krzakach.

Dennis przyglądał się z niepokojem księżniczce wychylającej się ostrożnie spomiędzy krzewów porastających pobocze drogi. Kurz wzbity w powietrzu kopytami koni powoli osiadał na ziemi.

Linnora uparła się, że to właśnie ona uda się na rekonesnas. Dennisowi niezbyt to się podobało, ale musiał przyznać, że miała rację; nie wiązało się to ze zbytnim obciążeniem dla jej stóp, była na pewno mniej zmęczona od obu mężczyzn, a w dodatku dysponowała nieprawdopodobnie bystrym wzrokiem.

Położył się ponownie na suchych gałązkach i igłach tuż koło ich niewielkiego wózka. Wepchnęli go w gęstwinę mniej więcej kwadrans temu — jak się okazało, w samą porę, zaraz potem bowiem zza wypukłości wzgórza wyłoniła się szpica kawalerii Kremera.

Dennis i Arth padli bez sił na ziemię, ledwo zauważając nie mającą końca, wydawałoby się, procesję galopujących tuż obok nich jeźdźców. Dopiero teraz łomotanie krwi w uszach i chrapliwe, głębokie oddechy uspokoiły się na tyle, że dwaj mężczyźni mogli cokolwiek słyszeć.

Ktoś pociągnął Dennisa za rękaw. Odwróciwszy się ujrzał stojącego tuż obok niego robota z wyciągniętym w jego kierunku manipulatorem. W korpusie płonęło czerwienią światełko mające za zadanie zwrócić na siebie uwagę. Dennis uniósł się na łokciu i przeczytał tekst, który pojawił się na małym ekranie.

— Nie teraz, do diabła! — warknął.

Robot w dalszym ciągu pragnął spełnić pierwsze zadanie, jakie otrzymał po przybyciu na planetę, to jest poinformować go o wszystkim, czego dowiedział się o jej mieszkańcach. Bez wątpienia dowiedział się bardzo dużo, ale to nie był odpowiedni czas na wykłady!

Dennis poklepał maszynę po kadłubie.

— Później. Obiecuję ci, że wysłucham wszystkiego, co masz mi do powiedzenia.

Robot zamrugał w odpowiedzi światełkiem.

— Okay — odezwała się Linnora, używając ziemskiego słowa, którego nauczyła się od Artha. — Jeźdźcy zniknęli. Nie przypuszczam, żeby następny oddział pojawił się wczaś-niej niż za godzinę, nawet gdyby to również była kawaleria.

— W porządku. — Dennis usiadł i jęknął rozdzierająco. — Zaryzykujemy znowu wyjście na drogę.

Tylko tędy mogli dotrzeć głębiej w góry, a musieli tam iść, jeśli chcieli zdążyć na czas do oblężonych L’Toff.

Dennis wstał i wyciągnął przed siebie rękę. Chochlak zeskoczył na nią z wysokiej gałęzi, skąd obserwował przejeżdżających kawalerzy sto w. Jego uśmiech mógł świadczyć o tym, że całe to zdarzenie odebrał jako znakomity kawał. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że gdyby nie on i robot, nie udałoby im się dotrzeć tak daleko.

Kiedy po raz pierwszy dostrzegli zbliżającą się pogoń, od gęstwiny, w której teraz się kryli, dzieliły ich jeszcze ponad trzy mile. Arth i Dennis nigdy nie daliby rady dopchać tu na czas wózka. Na szczęście robot okazał się doskonałą siłą pociągową, przynajmniej równie dobrą jak osioł, dzięki czemu przebyli te trzy mile w znakomitymi tempie.

W pewnej chwili Dennis odniósł graniczące z pewnością wrażenie, że znowu czuje, jak między ludźmi i Krenegee nawiązuje się po raz kolejny niezwykła więź, mająca na celu szybkie udoskonalenie używanych przez nich przedmiotów. Przypominało to nieco łagodną wersję transu felhesz. Był gotów dać głowę, że nawet na tak krótkim dystansie robot i wózek znowu trochę się zmienili.

Wydał rozkaz i robot wpełzł pod pojazd, dwoma spośród swoich trzech ramion chwytając mocno za jego podwozie.

Teraz ramiona zaczęły sprawiać wrażenie przygotowanych do czekających ich zadań.

Dennis wraz z Linnora wypchnęli pojazd przez lukę w krzakach, podczas gdy Arth wybiegł do przodu rozejrzeć się. Kiedy znaleźli się już na drodze, Linnora weszła do środka i przestawiła żagle utworzone ze skrzydeł szybowca. Dennis chciał ją powstrzymać, potem jednak wzruszył ramionami i pozwolił jej skończyć. Kto wie? Trzepoczący materiał był w stanie wystraszyć oddziały, na które mogli się natknąć.

Przybiegł Arth.

— Cała armia idzie w tę stronę, Dennizz! Przy ich szybkości marszu mamy nie więcej niż godzinę przewagi.

— Dobra. Ruszajmy.

Linnora przypasała się w kabinie pojazdu, którego gładkie, niemal opływowe kształty połyskiwały w świetle słonecznym. Arth wspiął się do środka i zajął hamulcami, których klocki tarciowe i dociskowe śruby wyglądały prawie jak rezultat maszynowej produkcji.

Dennis pozostał na zewnątrz, aby móc popychać pojazd. Wskoczy do środka, kiedy zaczną zjeżdżać w dół.

Linnora zaczęła już swoje medytacje zużycia. Może Dennis stał się bardziej wrażliwy, a może wpływała na to obecność chochlaka, ale od razu zaczął to wyczuwać.

Chochlak dostrzegł dla siebie lepsze miejsce od jego ramienia, porzucił Dennisa i wspiął się na szczyt podwójnego masztu. Żagle obwisły nieco pod jego ciężarem, ale stworzon-jjo wyraźnie poczuło się szczęśliwe. Jego mruczenie wzmagało odczucie, że zaczęły już działać dziwne moce, pomagając przekształcić pojazd w coś jeszcze lepszego.

„Doskonale — pomyślał Dennis — ale mimo wszystko ciągle jeszcze wolałbym mieć tu transporter opancerzony wytworzony od początku przez Zakłady Chatham w Anglii”.

Z westchnieniem skinął głową swej tak różnorodnej załodze i dał robotowi znak, żeby włączył pełną prędkość.

Dennis popychał pojazd, gdy jechali pod górkę, i biegł obok niego, gdy zjeżdżali w dół, podczas gdy Arth zajmował się hamulcami, a Linnora sterowaniem. Robot brzęczał, a żagle łopotały.

Ponad ich głowami mały Krenegee mruczał, zwiększając dziwaczny rezonans, który zdawał się płonąć wokół nich niczym aura. Popołudniowe powietrze sprawiało wrażenie kryształu, wielofasetowego klejnotu, zużywanie pojazdu zaś zaczynało przypominać skomplikowany taniec wykonywany przy akompaniamencie niesłyszalnej muzyki.

Najwyraźniej zaczynali radzić sobie coraz lepiej w doprowadzaniu do stanu, w którym zaczynał działać trans zużycia.

Wywoływało to u Dennisa uczucie dziwnej radości. Za pośrednictwem chochlaka niemal czuł myśli koncentrującej się Linnory. Wyglądało na to, że wytwarza to między nimi jakąś więź, że stają się sobie bardziej bliscy, niż mogłoby to być możliwe w innych okolicznościach. Arth również stawał się częścią tego wzoru, choć Krenegee nie skupiał się aż tak silnie na małym złodzieju.

Dennis zerkał od czasu do czasu na chochlaka siedzącego na obwisłych żaglach. Stworzonko krzywiło się w uśmiechu, radując się przepływem celowości przechodzącym przez nie do machiny, od której zależało ich życie.

I maszyna zmieniała się. Dennis popychał pojazd do chwili, gdy przekonał się, że musi biec, aby po prostu za nią nadążyć! Na szczycie stromego wzniesienia polecił robotowi zatrzymać się i wspiął na przód, żeby przejąć od Linnory wodze.

Spostrzegł, że rzemienie stały się bardziej miękkie i łatwiej było je trzymać.

Właśnie miał zamiar znowu ruszyć, kiedy Arth trącił g0 w ramię i wskazał ręką. Na drodze za nimi unosiły się kłęby kurzu. Mniej więcej w odległości mili dostrzegli kolejny oddział kawalerii, za którym po zboczu góry wiła się pozornie nie mająca końca kolumna piechoty.

Byli w pułapce! Nie mogli jechać szybciej, bo wpadliby na oddziały podążające przed nimi. Ale zwolnienie tempa jazdy mogło okazać się w równym stopniu katastrofalne!

— Mam zamiar ściągnąć te cholerne żagle — oznajmił Dennis. — Zobacz, jak obwisły. Zwracają tylko uwagę, a poza tym nigdy nie było do tej pory wystarczająco silnego wiatru.

Linnora powstrzymała go.

— Nie, Dennisie. Jestem pewna, że pomogły nam zachować równowagę i wytracić pęd na tych paru stromych zjazdach, choć przyznaję, że nie rozumiem dlaczego. Jestem pewna, że wóz zużył się już z nimi. Jeżeli je usuniemy, to tylko nam to zaszkodzi.

Dennis musiał zaufać wróżce. Pocałował ją szybko, a potem odwrócił się i polecił robotowi ruszać. Popędzili w dół górskiej drogi.


* * *

Po przejechaniu mniej więcej mili minęli za zakrętem pluton odpoczywającej kawalerii. Gdy wózek przemknął obok nich z łopotem jak wielki, biegnący ptak, naliczyli przynajmniej dziesięć rozmazanych pędem, zdziwionych twarzy. Ludzie rozprysnęli się na obie strony, usiłując uciec im z drogi. Niektórzy potoczyli się w dół po zapylonym zboczu. Za plecami uciekinierów rozległy się okrzyki i wkrótce z tyłu pojawili się galopujący jeźdźcy.

Dennis całą uwagę skupił na prowadzeniu pojazdu. Wóz pędził ze świstem o wiele szybciej niż kiedykolwiek dotąd. Tym razem jednak czuł, że całkowicie nad nim panuje. Ogarnięty transem zużycia czuł jasność myśli i drzemiącą w mm potęgę.

Niech ich ścigają! Najedzą się kurzu!

Usłyszał dobiegający z tyłu wozu śmiech Artha naigrawa-jącego się z ich prześladowców. Linnora śpiewała cicho starą pieśń wojowników o równym rytmie i wyzywającej nucie. Wszystko to wplatało się w przeżywany przez nich wspólnie trans. Dennis krzyczał z uniesieniem.

Potem droga zakręciła i zobaczyli toczącą się bitwę.

Na wprost przed nimi, na płaskiej polanie między wzgórzami, trwała pierwsza potyczka.

Wszystko wskazywało na to, że najeźdźcy zdołali zaskoczyć oddział L’Toff. Około pięćdziesięciu kawalerzystów Kremera krążyło wokół znękanej grupy wojowników ubranych w spłowiałą zieleń. Górale sprawnie bronili się swymi długimi włóczniami i żaden z jeźdźców nie ważył się podjechać zbyt blisko. Ale jednocześnie nie pozwalali piechurom się wycofać. Z rzucanych przez osaczonych L’Toff nerwowych spojrzeń ku pomocy można się było zorientować, że wiedzą, iż pozostała część wrogiej armii jest już niedaleko.

Kiedy pojazd Dennisa pojawił się na szczycie wzgórza, obrońcy popatrzyli z zaskoczeniem. Paru kawalerzystów, którzy od tej strony spodziewali się wsparcia, krzyknęło z tryumfem.

Krzyki te przerodziły się we wrzaski przerażenia, gdy łopoczący, wielki kształt runął wprost na nich. Dennis nie miał innego wyjścia, musiał kierować się w największy tłum. Teren z prawej strony był zbyt kamienisty, a po lewej, w odległości zaledwie dwunastu metrów, rozpoczynał się gwałtowny spadek.

Konie kawaleryjskie były dobrze wyszkolone, ale nikt nie przygotował ich na spotkanie z warczącą i łopoczącą machiną! Z dzikim rżeniem zaczęły ponosić, rozbiegając się we wszystkich kierunkach ze swymi nieszczęsnymi jeźdźcami na grzbietach.

Dennis czuł, jak Arth stojący na tyle podskakującego pojazdu uderza drągiem na prawo i lewo i wrzeszczy co sił w płucach. Jeden z rycerzy zdołał utrzymać swego rumaka przy burcie wózka i usiłował uderzyć toporem w szerokie żagle, ale Arth w ostatniej chwili zrzucił go z siodła szerokim machnięciem drąga.

Rzut oka do tyłu przekonał Dennisa, że nadciągają dalsi żołnierze Kremera. A ćwierć mili przed nimi duży oddział ubranych na zielono wojowników zbliżał się od południa, aby przyjść z pomocą swoim osaczonym towarzyszom. Zanosiło się na poważną bitwę.

Kazał robotowi przyspieszyć. Ich jedyną szansą było wydostać się z rejonu walk i to szybko!

Dennis zakręcił ostro w lewo, starając się uniknąć zderzenia, i zostawił za sobą kolejną parę spłoszonych koni.

Jeżeli ich nagłe pojawienie się wybiło najeźdźców z uderzenia i pozwoliło paru obrońcom uciec, to dobrze. Ale podstawowym zadaniem Dennisa było doprowadzić ich niewielki pojazd w nienaruszonym stanie na drugą stronę tej dolinki. Gdy dokonają tego, znajdą się bezpiecznie za własnymi liniami. Będą mogli podążać bez najmniejszych trudności do samego domu Linnory!

Poczuł coś między stopami. Spojrzał w dół i zobaczył chochlaka uśmiechającego się doń z bezpiecznego wnętrza pojazdu. Mały Krenegee doskonale wiedział, jak dbać o własną skórę.

Kiedy Dennis ponownie spojrzał przed siebie, zaklął gwałtownie i skręcił mocno w lewo. Wóz przemknął obok grupki przer?żonych oszczepników, mijając ich o grubość żagla.

— Dennizz! — Arth zaczął wymachiwać rękami. Cisnął swoją pałkę i zeskoczył do środka wozu. — Dennizz, dokąd jedziesz?

— A dokąd uważasz, że… O nie! Robot! Cała wstecz! Niewielka maszyna usiłowała spełnić rozkaz. Jej gąsienice zawyły. Z tyłu za nimi wzniosły się tumany kurzu.

Wątły żywopłot, rosnący wzdłuż drogi ukrywał za sobą stromo spadające w dół zbocze. Przebili się przez wąską przegrodę wśród odskakujących na wszystkie strony gałęzi, a potem zaczęli sunąć na łeb, na szyję w dół nachylonego pod kątem czterdziestu pięciu stopni stoku.

— Aaach! — Usłyszał okrzyk Artha.

— Ooooj! — zawtórowała mu Linnora.

Dennis starał się opanować podskakujący i mknący w dół zbocza pojazd. — Zwolnij! — rozkazał głośno. Starał się ze wszystkich sił zużywać zmniejszanie prędkości, z jaką zjeż-j^ali w dół, i wyczuwał, że inni robią to samo.

— Zwolnij!

W odległości niecałych stu metrów przed nimi znajdował się skraj przepaści. I wszystko wskazywało na to, że nie ma sposobu, dzięki któremu mogliby zatrzymać się w porę.

Загрузка...