II. COGITO, ERGO TUTTI FRUTTI

Śluza spoczywała na łagodnym zboczu, porośniętym suchą, żółtą trawą. Łąka opadała w stronę obrzeżonego zielenią strumienia ćwierć mili dalej. Za strumieniem rzędy długich, wąskich wzgórz wznosiły się ku pokrytym śniegiem górom. Połacie żółtej murawy usiane były nierównomiernie dywanami zieleni o różnych odcieniach.

Drzewa.

Tak, te rośliny wyglądały jak prawdziwe drzewa i niebo było błękitne. Białe pierzaste chmurki były jak koronki podwieszone pod odwróconą, niemal granatową czaszą.

Przez długą chwilę panowała niesamowita, nienaturalna cisza. Dennis zdał sobie sprawę, że od chwili otwarcia drzwi wstrzymuje oddech. Trochę kręciło mu się od tego w głowie.

Wdychał rześkie, czyste powietrze. Powiew wiatru przyniósł szelest trawy i trzaski gałęzi. Przyniósł również zapachy… pleśni i próchnicy, suchej trawy i czegoś, co pachniało jak dąb.

Stał na progu śluzy i przyglądał się drzewom. Naprawdę wyglądały jak dęby. Cała okolica przypominała pomocną Kalifornię.

Czy to możliwe, żeby to miejsce było naprawdę Ziemią? Czy efekt zev zrobił im wszystkim jeszcze jednego psikusa i zamiast urządzenia do podróży międzygwiezdnych podarował im teleporter?

Zabawne byłoby podjechać autostopem do najbliższej budki telefonicznej i zadzwonić do Flastera z nowinami. Na koszt rozmówcy oczywiście.

Dennis poczuł ostre ukłucie, gdy maleńkie szpony wbiły mu się w ramię. Membrany lotne chochlaka rozłożyły się z trzaskiem przypominającym strzał i zwierzak poszybował ponad łąkę w stronę linii drzew.

— Hej… Choch! Dokąd to…

Głos zamarł Dennisowi w gardle, gdyż nagle zrozumiał, że to nie może być Ziemia. To był świat, z którego pochodził chochlak.

Zaczął zauważać szczegóły — kształt liści trawy, dużą, podobną do paproci roślinę na brzegu strumienia, nastrój tego miejsca.

Upewnił się, że ma łatwy dostęp do kabury z bronią i że cholewki butów są dokładnie przykryte getrami. Sucha trawa zaskrzypiała pod jego stopami, gdy stanął na ziemi. Powietrze wypełniło się cichutkim, owadzim brzęczeniem.

— Choch! — zawołał, ale zwierzak już zniknął mu z pola widzenia.

Ostrożnie, wytężając zmysły, zrobił kilka kroków. Domyślał się, że najbardziej niebezpiecznymi chwilami w obcym świecie są zawsze te pierwsze.

Starając się obserwować niebo, las i najbliżej fruwające owady jednocześnie, małego pękatego robota zauważył dopiero w chwili, gdy się o niego potknął i runął na ziemię.

Instynktownie przetoczył się i z walącym sercem zerwał na kolana, nagle trzymając w dłoni pistolet.

Westchnął, gdy rozpoznał robota zwiadowczego z Instytutu Saharańskiego.

Kamery robota śledziły go z ledwie słyszalnym furkotem. Kopuła obserwacyjna powoli się obróciła. Dennis opuścił dłoń, w której trzymał pistolet.

— Chodź tu — rozkazał.

Robot przez chwilę jakby rozważał zasadność tego polecenia Potem zbliżył się i zatrzymał metr przed Dennisem.

— Co tam masz? — Dennis wskazał palcem.

Robot coś trzymał w jednym ze swych manipulatorów. Był to kawałek połyskliwego metalu, z jednej strony zakończony zakrzywionymi szczypcami.

— Czy to przypadkiem nie jest fragment innego robota? — spytał Dennis, mając nadzieję, że się myli.

W porównaniu z niektórymi skomplikowanymi maszynami, z którymi Dennis miewał do czynienia, robot zwiadowczy nie był zbyt błyskotliwy. Rozumiał jednak proste polecenia i pytania. Zielone światło na jego kopulastym szczycie rozbłysło na chwilę potwierdzeniem.

— Skąd to wziąłeś?

Maszyna wahała się przez chwilę, potem odwróciła się i wskazała kierunek jednym ze swych pozostałych ramion.

Dennis podniósł się i spojrzał we wskazaną stronę, jednak nic tam nie zauważył. Poszedł ostrożnie przez wysoką trawę, aż w końcu dotarł do płaskiej polanki, ukrytej częściowo przez rozrośnięte chwasty. Zatrzymał się i wytrzeszczył oczy.

Pusta płaszczyzna wyglądała jak stepowy sklep z częściami zapasowymi… jak skład używanych komputerów Ponurego Frania… jak stoisko wymiany na wiejskim spotkaniu elektronicznych hobbistów…

Jeden, nie, dwa instytutowe roboty zostały dosyć brutalnie rozczłonkowane, ich części leżały w starannych rzędach między kępkami trawy, najwyraźniej uporządkowane i posortowane według wielkości i kształtu.

Dennis ukląkł i podniósł kopułę obserwacyjną. Została ona wyrwana z obsady, a jej części ułożone na ziemi jak towary na sprzedaż.

Zdeptane błoto zarzucone było źdźbłami słomy, kawałkami i okruchami szkła. Dennis przyjrzał się temu wszystkiemu bliżej. Tu i ówdzie, pomiędzy śladami gąsienic robota i porwanymi kawałkami plastiku, widniały słabe, ale niemożliwe do pomylenia odciski stóp.


* * *

Dennis popatrzył jeszcze raz na równe rzędy przekładni, kół, paneli, obwodów drukowanych — na niewyraźne odciski stóp — i jedyną rzeczą, jaka przyszła mu do głowy, było epitafium przeczytane kiedyś na starym cmentarzu w Nowej Anglii.

„Wiedziałem, że któregoś dnia to się stanie.”

Zawsze przeczuwał, że jego życiowym przeznaczeniem jest zetknięcie się z czymś naprawdę niezwykłym. I oto miał to przed sobą — namacalny dowód istnienia obcej inteligencji.

Uspokajające poczucie „ziemskości” tego świata wyparowało do końca. Spojrzał na „trawę” i zobaczył, że w ogóle nie jest podobna do traw, jakie dotychczas zdarzyło mu się widzieć. Linia drzew przekształciła się w początek ciemnego, nieznanego, wypełnionego złowrogimi siłami lasu. Ciarki przeszły mu po plecach.

Usłyszał trzask z tyłu i odwrócił się gwałtownie, znowu trzymając pistolet w dłoni. Jednak był to tylko ocalały robot, grzebiący w szczątkach swych rozłożonych na części pierwsze kolegów.

Dennis podniósł z ziemi elektroniczną kartę. Z dużą siłą wyrwano ją z miejsca zamontowania. Mogła zostać odłączona za pomocą prostego śrubokrętu, a jednak została wyszarpnięta, jakby istota dokonująca rozbiórki nigdy nie słyszała o śrubkach.

Zatem to wszystko było dziełem istot prymitywnych? Czy też kogoś z rasy tak rozwiniętej cywilizacyjnie, że zupełnie już zapomniała o prostych narzędziach, na przykład śrubokrętach?

Jedna rzecz była pewna. Istota lub istoty odpowiedzialne za to, co tu się stało, nie miały zbyt wielkiego poważania dla cudzej własności.

Roboty były wykonywane przede wszystkim z plastiku, miały też części metalowe. Dennis zauważył, że większości z tych części brakuje, jakby zostały celowo zabrane.

Nagle przyszła mu do głowy bardzo nieprzyjemna myśl.

— O nie — mruknął. — Proszę, tylko nie to!

Wstał, czując tępy ucisk w żołądku.

Poszedł z powrotem w stronę śluzy. Okrążył jej róg i zatrzymał się, jęcząc głośno.

Drzwi części powrotnej śluzy zevatronicznej były szeroko otwarte. Skrzynka z elektroniką była pusta, jej delikatne komponenty leżały na ziemi, rozłożone jak na sklepowej półce. Większość z nich została zniszczona w stopniu najprawdopodobniej uniemożliwiającym naprawę.

Z elokwencją zrodzoną z rozpaczy Dennis powiedział:

— Argh! — i ciężko oparł się o ścianę śluzy.

Inny epigram kołatał mu się po mózgu, szukając miejsca we wszechogarniającej desperacji — coś, co kiedyś usłyszał od nieprzyjaciela.

„Myślę, więc wrzeszczę.”


* * *

Robot pisnął i jeszcze raz odtworzył całą sekwencję. Dennis skupił uwagę na obrazach sprzed trzech dni, wyświetlanych na malutkim wideomonitorze maszyny. Działo się tam coś bardzo dziwnego.

Ekran pokazywał kształty wyglądające jak zamazane postacie ludzkie. Były one zgromadzone wokół śluzy zevatronicznej. Poruszały się na dwóch nogach, ale towarzyszyły im co najmniej, jak się zdawało, dwa rodzaje czworonogów. Poza tym niewiele można było odczytać z wielkiego, niewyraźnego powiększenia.

Cudem było, że w ogóle cokolwiek mógł zobaczyć. Zgodnie z wewnętrznym wskaźnikiem inercyjnym robot w chwili, w której wykrył ruch wokół śluzy i zaczął filmować zgromadzone przy jej drzwiach postacie, znajdował się na szczycie odległego o kilka kilometrów wzgórza. Z tej odległości nie powinien w ogóle niczego widzieć. Dennis podejrzewał, że coś nie jest w porządku z jego miernikiem odległości. Musiał być w tym czasie bliżej niż przypuszczał.

Niestety ta taśma była dla niego niemalże jedynym źródłem bezpośredniej informacji. Zapisy dokonane przez inne roboty zostały całkowicie zniszczone podczas procesu ich gwałtownego rozmontowywania.

Przewinął zapis do chwili sprzed mniej więcej trzech dni, kiedy to wszystko się zaczęło.

Pierwsza zjawiła się przy śluzie niewielka postać w bieli. Przyjechała na grzbiecie zwierzęcia, wyglądającego na bardzo kosmatego kucyka — lub wielkiego owczarka. Dennis nie mógł się zdecydować, które z tych porównań jest bardziej odpowiednie. O tej postaci mógł powiedzieć jedynie, że była szczupła i poruszała się z płynną gracją. Obejrzała śluzę ze wszystkich stron, niemal jej nie dotykając.

Potem usiadła przed drzwiami śluzy i jakby pogrążyła się w długiej medytacji. Minęło kilka godzin. Dennis przewinął zapis na podglądzie.

W pewnej chwili z lasu wypadł oddział jadących na kosmatych stworzeniach tubylców, szarżując w kierunku śluzy. Mimo rozmazania obrazu Dennis wyczuł u postaci w bieli nagłą panikę. Gwałtownie poderwała się na nogi, w pośpiechu wskoczyła na swego wierzchowca i odjechała, zaledwie o kilkanaście metrów wyprzedzając szarżujący oddział.

Dennis już więcej jej nie widział. Część nowo przybyłego oddziału ruszyła w pościg, pozostali zatrzymali się przy śluzie.

Większość z tych humanoidów miała wielkie, włochate głowy, jakby rozdymające się wysoko ponad ramiona. W centrum oddziału jechał mniejszy, bardziej okrągły osobnik owinięty czerwonymi szatami, który zeskoczył na ziemię i zdecydowanym krokiem podszedł do śluzy.

Bez względu na wszelkie starania Dennis nie mógł uzyskać lepszej jakości obrazu.

Do tego czasu robot najwyraźniej zdecydował, że to, co się dzieje obok śluzy, wymaga bliższej uwagi. Zaczął zjeżdżać ze wzgórza, żeby wrócić do bazy i wszystkiemu przyjrzeć się bardziej dokładnie. W kilka chwil później znalazł się poniżej poziomu drzew i wydarzenia obok zevatronu zniknęły z jego Są widzenia.

Niestety — a może na szczęście — robot poruszał się po nierównym terenie dosyć wolno. Zanim zdołał dotrzeć do bazy tubylcy zakończyli już rozbiórkę ziemskich maszyn i odjechali.

Być może śpieszyli się, chcąc dołączyć do pościgu za postacią w bieli.

Dennis jeszcze raz puścił zapis od początku, wzdychając bezradnie.

Patrzył na te rozmazane kształty i kusiło go, żeby myśleć o nich jak o normalnych ludziach. Jednak dobrze wiedział, że lepiej jest nie przystępować do problemu, gdy ma się na jego temat sąd z góry ustalony. Te stworzenia musiały być istotami obcymi, bardziej pokrewnymi chochlakowi niż jemu.

Wyjął z robota nagraną kasetę i zastąpił ją pustą.

— Chyba będziesz teraz musiał zostać moim zwiadowcą — myślał na głos, stojąc przed robotem. — Przypuszczam, że powinienem cię wysłać naprzód, żebyś zbierał dla mnie wiadomości o mieszkańcach tego świata. Jednak tym razem chcę, żebyś szczególną wagę przywiązywał do własnego bezpieczeństwa. Słyszysz? Nie życzę sobie, żeby rozebrano cię na części jak twoich braci!

Zapłonęło niewielkie, zielone światełko na szczytowej kopułce, sygnalizując potwierdzenie. Oczywiście robot nie mógł zrozumieć jego przemowy. Dennis mówił raczej do siebie, żeby łatwiej zebrać myśli. Później, gdy już będzie dokładnie wiedział, co maszyna ma dla niego zrobić, powtórzy całą instrukcję w starannie dobranych zdaniach robociej wersji angielskiego.

Stanął przed wielkim problemem i ciągle nie bardzo wiedział, co ma z nim zrobić.

Oczywiście, Brady dał mu „…prawie tyle tych pieprzonych części, żeby zbudować drugi zevatron…” Jednak to, co mógł rzeczywiście zrobić, było czymś zupełnie odmiennym. Ale nikt przecież nie mógł podejrzewać, że Dennis powinien wziąć ze sobą zapasowe kable! Oba wysokowoltowe, miedziane przewody zostały wyrwane z korzeniami łącznie z większością odłączalnego metalu w śluzie.

Nawet jeśli podjąłby próbę budowy i kalibracji nowego mechanizmu powrotnego, to czy Flaster będzie trzymał zevatron nakierowany na ten sam świat dostatecznie długo, żeby on tutaj mógł dokończyć swoją pracę? Dennis uważał, że całkiem nieźle rozumie motywacje, jakimi zwykle kieruje się szef Saharańskiego Instytutu. Palił się on wprost do sukcesu, który pozwoliłby mu zrealizować szersze ambicje. Dennis mógłby nawet zostać spisany na straty po to, by zevatron zaczął pracować nad poszukiwaniem innego anomalnego świata!

A poza tym, gdyby próbował odtworzyć urządzenie, czy tubylcy daliby mu spokój dostatecznie długo, żeby mógł tę pracę zakończyć?

Podniósł z ziemi jedyny miejscowy wyrób, jaki udało mu się znaleźć — ostry, zakrzywiony nóż, który pewnie wypadł któremuś z wandali w wysoką trawę i najwyraźniej został zapomniany.

Długie, szpiczaste ostrze miało gładką ostrość brzytwy i było elastyczne niemal jak twarda guma. Rękojeść została zaprojektowana dla dłoni mniejszej niż jego, była jednak tak pomyślana, żeby być jak najwygodniejszą i zapewniać jak najpewniejszy chwyt.

Gałka została wyrzeźbiona w kształt przypominający głowę smoka. Dennis miał nadzieję, że nie jest to odzwierciedlenie rzeczywistego wyglądu tubylców.

Nie bardzo mógł ustalić, z czego ten nóż został wykonany. Raczej wątpił, żeby ktokolwiek na Ziemi mógł wyprodukować lepsze ostrze. Zaprzeczało ono tezie, że tubylcy są prymitywni.

Być może wandale, którzy zniszczyli śluzę, byli miejscowymi odpowiednikami kryminalistów czy też beztroskich dzieci. (Czy to możliwe, że pościg, którego początek obserwował, był swego rodzaju zabawą, jak gra w berka czy chowanego?)

To, co się tutaj zdarzyło, mogło być nietypowe dla ich społeczeństwa jako całości. Dennis starał się być optymistą.

Potrzebował jedynie jakiegoś składu metali i kilku dni w dobrym warsztacie, żeby wykonać większe ze zniszczonych części. Nóż zdawał się wskazywać, że tubylcy dysponują dostatecznie wysoko rozwiniętą techniką.

Mogą. nawet wiedzieć rzeczy, o których nie mają pojęcia ludzie na Ziemi. Spróbował patrzeć na przyszłość w różowych kolorach i poczuć się pierwszym Ziemianinem, który nawiązuje kontakt z wysoko rozwiniętą kulturą pozaziemską.

— Być może nawet będę mógł wymienić mój kieszonkowy obcinacz do paznokci-zegarek-budzik-stoper na oryginalny gompwriszt lub K’k’kglamtring — dumał. — Mógłbym w pięć minut stać się milionerem… Ambasador Nuel. Przemysłowiec Nuel!

Jego morale nieco się podniosło. Kto wie, co się zdarzy?

Słońce zachodziło w kierunku, który Dennis postanowił nazywać zachodem. Horyzont był tam przesłonięty wysokim pasmem górskim, ciągnącym się na południe, a potem dalej na wschód wokół doliny, w której on się znajdował. Promienie słoneczne odbijały się od licznych, małych lodowców, a jeszcze mocniej od rzeki, która wiła się przez południowo-wschodnią część gór.

Przyglądał się błyszczącej powierzchni dalekiej rzeki. Piękno tego zachodu słońca złagodziło trochę gorycz samotności w obcym, nieznanym świecie.

Potem zmarszczył brwi.

Coś było nie w porządku ze sposobem, w jaki rzeka płynęła przez wzgórza. Tak jakby wznosiła się i opadała… wznosiła się i opadała…

„To nie jest rzeka” — uświadomił sobie w końcu.

„To jest szosa.”


* * *

Nic nie może uczynić świata bardziej realnym niż próba wykopania w nim dziury. Wysiłek, odgłos metalu wbijającego się w ziemię, słodki zapach i suchy, próchniczy kurz opuszczonych owadzich gniazd — wszystko to wystawiało temu światu bardzo mocne świadectwo realności.

Dennis oparł się o łopatę i wytarł pot z twarzy. Ciężka praca przerwała oszołomienie przejściami poprzedniego dnia Dobrze było znowu być aktywnym, robić coś z sytuacją, w której się zostało postawionym.

Odgarnął nagromadzoną wokół płaskiego wzgórka ziemię, uklepał ją, potem przykrył wzgórek wycinkami murawy.

Nie mógł zabrać w drogę większości ekwipunku. Zamykanie go w śluzie również nie miałoby sensu. Zostawienie tam choćby jednego zbędnego grama uniemożliwiłoby ludziom z Laboratorium wysłanie do tego świata następnego posłańca.

Użył taśmy izolacyjnej jako nośnika wiadomości zostawionej na ścianie śluzy a mówiącej, w którym miejscu został zakopany szczegółowy raport razem z częścią ekwipunku.

Znając jednak Flastera i Brady’ego wiedział, że długo będą się namyślać, zanim podejmą decyzję wysłania następnej osoby. Trzeźwo rzecz oceniając, zdawał sobie sprawę, że jeśli ktokolwiek miałby naprawić mechanizm powrotny, tym kimś musi być on sam. Nie mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek dodatkowe błędy.

Już zdążył popełnić jeden wielki błąd. Tego ranka, gdy otworzył drzwi śluzy i wyszedł w mglisty świat, stwierdził, że nie ma robota. Po godzinie nerwowych poszukiwań doszedł do wniosku, że mechaniczny zwiadowca opuścił go w ciągu nocy. Znalazł ślady jego gąsienic, wiodące na zachód.

Prawdopodobnie robot wyruszył na poszukiwanie humanoidalnych tubylców — najpewniej, żeby zebrać o nich maksimum informacji, dokładnie według instrukcji, którą wczoraj otrzymał.

Dennis przeklinał się za wczorajsze głośne rozmyślanie. Jednak kto mógł się spodziewać, że maszyna przyjmie rozkazy wypowiedziane w normalnym, potocznym języku? Powinna je odrzucić jako zbyt nieokreślone i niejednoznaczne!

Nie ustalił dla robota limitu czasowego. Prawdopodobnie nie wróci on do bazy, dopóki nie zapełni wszystkich taśm.

Robotowi musiał się obluzować któryś z drucików. Najwyraźniej Brady nie żartował mówiąc, że coś dziwnego dzieje się z wysłanymi tutaj maszynami.

Tak oto Dennis od czasu przybycia do tego świata stracił już dwóch towarzyszy. Zastanawiał się, co też mogło się stać z chochlakiem.

Prawdopodobnie wrócił do rodzinnego środowiska, zadowolony, że wreszcie wyzwolił się od tych zwariowanych obcych istot, które go pojmały.

Gdy białozłote słońce podniosło się ponad linię drzew na wschodzie, Dennis był już gotowy do drogi. Postanowił, że sam da sobie radę.

Musiał wiązać węzły na pasach plecaka, żeby zapobiec jego ciągłemu zsuwaniu. Zapewne Brady kupił najtańszy ekwipunek, jaki mógł znaleźć. Mamrocząc komentarze na temat prawdopodobnego pochodzenia rywala i co chwilę podrzucając plecak, Dennis wyruszył na południowy wschód, w stronę drogi, którą widział poprzedniego dnia.


* * *

Maszerował wzdłuż wąskich, wydeptanych przez zwierzynę ścieżek, w napięciu wypatrując możliwych niebezpieczeństw. Las jednak był zupełnie spokojny. Pomimo ciągłego skrzypienia nieszczęsnego plecaka, nietrudno mu było oddać się radości ze słońca i świeżego powietrza.

Określał kierunek tak pewnie, jak tylko było to możliwe za pomocą tandetnego kompasu, w jaki zaopatrzył go Brady. Zatrzymał się na odpoczynek na brzegu niewielkiego strumienia i uzupełnił notatki na temat zauważonych różnic między tym światem a Ziemią. Dotychczas ta lista była dość krótka.

Roślinność bardzo przypominała ziemską. Na przykład dominujące na tym obszarze drzewa wyglądały niemal dokładnie jak buki.

To mogło oznaczać ewolucję równoległą lub też zevatron otwierał się tylko na alternatywne wersje Ziemi. Dennis wiedział na temat efektu zev równie wiele jak ktokolwiek na Ziemi. Musiał jednak przyznać, że wcale to nie znaczyło, że wiedział dużo. To ciągle była bardzo nowa dziedzina.

Wciąż sobie przypominał, że ma zachować ostrożność. Jednak w miarę przyzwyczajania się do lasu i poznawania go, coraz częściej przyłapywał się na pamięciowej zabawie z równaniami opisującymi anomalną rzeczywistość.

Leśne zwierzęta patrzyły z ukrycia, jak zagłębiony w myślach Ziemianin przemierza ich ścieżki, zdążając w stronę wstającego dnia.

Gdy wreszcie nadszedł wieczór, Dennis rozbił obóz pod drzewami na brzegu strumyka. Nie chcąc ryzykować rozpalania ogniska, zaczął się zmagać z rozklekotaną maszynką spirytusową, w którą zaopatrzył go Brady. W końcu zapłonął rachityczny ognik i Dennis mógł przyrządzić sobie ledwie letnią breję z odwodnionego, mrożonego gulaszu.

„Będę musiał zacząć polować” — pomyślał. Jednak, bez względu na pomyślne warunki testów biochemicznych, z dużym niepokojem myślał o konieczności strzelania do przedstawicieli miejscowej fauny. A jeśli tutejsze „króliki” naprawdę są filozofami? Czy mógł mieć pewność, że istota, w którą akurat celuje, nie jest inteligentna?

Po uporaniu się z posiłkiem włączył „strażnika” — obozowy alarm. Było to urządzenie nie większe niż dwie talie kart, z małym monitorkiem i równie niewielką, obrotową anteną. Musiał w nie kilkakrotnie puknąć, zanim zaczęło działać.

Kupując je, Brady znowu postanowił oszczędzić pieniądze Instytutu. „Ostrzeże mnie pewnie dwie sekundy przed tym, jak tutejszy odpowiednik słonia zacznie tratować mój plecak” — westchnął.

Ułożył się w śpiworze, z pistoletem igłowym przy boku, i przez szczeliny w baldachimie gałęzi spojrzał na niebo i na gwiazdy. Konstelacje były zupełnie mu nie znane.

To raz na zawsze kładło kres teorii o równoległej Ziemi. Dennis wykreślił trzy równania ze swej pamięciowej tablicy. Czekając na nadejście snu, nadawał im imiona.

Na południu, w kierunku gór, Alfresko Potężny zmagał się z ogromnym wężem Stetoskopem. Przenikliwe oczy bohatera błyszczały trochę nierówno — jedno czerwone i mrugające, drugie zielone i stałe. Zielone oko może być planetą. Jeżeli przez następnych kilka nocy wyraźnie zmieni swoje położenie, będzie musiał pomyśleć o odrębnej dla niego nazwie.

Ponad Alfreskiem i Stetoskopem Chór Dwunastu Dziewic nucił podkład dla Cosell Gadatliwego, który monotonnym zaśpiewem opisywał potężne zmagania Alfreska. Bez znaczenia było to, iż walczący me poruszyli się przez tysiąclecia.

Konferansjer znalazł w sobie dość natchnienia, żeby wypełnić przerwy.

Dokładnie ponad głową Dennisa jechał Robot, kanciasty i niewzruszony na drodze wykonanej z miliarda maleńkich cyferek. Ścigał Człowieka z Trawy… kosmitę.

Dennis poruszył się. Chciał spojrzeć w stronę, w którą Człowiek z Trawy tak uparcie dąży. Chciał przekręcić głowę. W końcu, z błogością nadchodzącą wraz z sennymi marzeniami, zdał sobie sprawę, że już od pewnego czasu głęboko śpi.


* * *

Doszedł do drogi popołudniem czwartego dnia.

Jego dziennik pękał od notatek o wszystkim, od drzew do owadów, od formacji skalnych do lokalnych odmian węży i ptaków. Próbował nawet rzucać kamienie z urwiska i mierzyć czas ich upadku, żeby określić siłę tutejszej grawitacji. Wszelkie obserwacje zdawały się podtrzymywać go w przekonaniu, że to miejsce co prawda nie jest Ziemią, ale za to jest piekielnie do Ziemi podobne.

Mniej więcej połowa miejscowych zwierząt miała ścisłe odpowiedniki w jego rodzinnym świecie. Druga połowa nie przypominała niczego, co kiedykolwiek widział.

Dennis zaczynał już czuć się jak doświadczony badacz — podróżnik — jak Darwin albo Wallace, albo Goodall. A najprzyjemniejsze było to, że jego buty chyba już się rozchodziły.

Z początku szczerze ich nienawidził. Ale potem, po wstępnych bolesnych pęcherzach, z dnia na dzień stawały się coraz wygodniejsze. Reszta ekwipunku ciągle wprawiała go w rozdrażnienie, ale i do niej zaczynał się stopniowo przyzwyczajać.

„Strażnik” ciągle budził go kilkakrotnie w ciągu nocy, jednak Dennis zaczynał sobie radzić z jego maleńkimi pokrętłami. Urządzenie już nie zaczynało buczeć za każdy razem gdy wiatr przegnał suchy liść przez obozowisko.

Ostatniej nocy jednak obudził się niespodziewanie i zobaczył stado czworonogów o owłosionych kopytach, przemierzające skraj obozu. Gapiły się wielkimi oczami w światło trzymanej bardzo niepewną ręką latarki. Potem spokojnie odeszły.

Gdy pomyślał o nich z większym spokojem, wydały mu się one zupełnie niegroźne, jednak mimo wszystko ciekawe, dlaczego „strażnik” go przed nimi nie ostrzegł?


* * *

Wszelkie związane z ekwipunkiem troski wyparowały mu z głowy, gdy zbiegał ostatnim piaszczystym stokiem ku drodze. Na dole zrzucił plecak i ukląkł przy jej niewysokiej krawędzi.

To był stara droga, szerokości zaledwie wystarczającej dla ziemskiej półciężarówki. Wiła się, wznosiła i opadała, dostosowując się do ukształtowania terenu, zamiast się przezeń przebijać jak szosy budowane na Ziemi. Jej krawędzie były poszarpane, jakby podczas kładzenia nawierzchni nikt nie zadał sobie trudu ich wyrównania.

Błyszcząca nawierzchnia była gładka i jednocześnie bardzo mocna. Dennis stanął na niej, potem przeszedł kilka kroków. Próbował ją zadrapać metalową sprzączką, skropił ją także wodą z bukłaka. Nawierzchnia zdawała się zapewniać bardzo dobrą przyczepność i wyglądała na odporną na wszelkie wpływy atmosferyczne.

Jej środkiem biegły, wijąc się i skręcając dokładnie jak szosa, dwa wąskie wyżłobienia, odległe od siebie o jeden i cztery dziesiąte metra. Dennis ukląkł, żeby zajrzeć w jeden z tych kanalików, i stwierdził, że jego przekrój jest idealnie półkolisty. Wewnętrzna powierzchnia była w dotyku gładka i śliska.

Po oględzinach usiadł na pobliskim pniaku, pogwizdując z cicha.

Ta szosa była bardzo zaawansowanym technologicznie produktem. Szczerze wątpił, czy tego rodzaju nawierzchnia mogłaby zostać wykonana na Ziemi.

Ale skąd w takim razie te poszarpane brzegi? Skąd poskręcany, nieefektywny bieg szosy? I czemu mają służyć te rowki? To wszystko było zupełnie niezrozumiałe, należało do tej samej kategorii zjawisk, co sposób, w jaki zniszczono mechanizm powrotny i roboty. Tubylcy chyba myśleli zupełnie inaczej niż ludzie.

Jeszcze przy śluzie Dennis stwierdził, że zniknęła większość metalowych części zevatronu. Wtedy myślał, iż może to oznaczać, że ten świat cierpi na niedobór metali. Jednak podczas kilku spędzonych w drodze dni zauważył co najmniej trzy obszary, na których rudy żelaza i miedzi występowały w dużych ilościach i były łatwo dostępne.

To była tajemnica. I tylko jedna droga prowadziła do jej wyjaśnienia.

Po stronie zachodniej szosa wspinała się wysoko na górskie zbocza. Na wschodzie opadała ku szerokiemu wododziałowi. Dennis podniósł plecak i poszedł wzdłuż drogi, oddalając się od przedwieczornego słońca — w stronę, w której miał nadzieję znaleźć cywilizację.


* * *

Nie była to myśl, do której łatwo się było przyzwyczaić, jednak Dennis zaczął dochodzić do wniosku, że chyba trochę źle ocenił Bernalda Brady’ego.

Myślał o tym pierwszej nocy po dotarciu do szosy, podgrzewając na maszynce garnek zupy. Być może rzeczywiście był niesprawiedliwy dla swego starego, instytutowego rywala. Podczas kilku pierwszych dni w tym świecie bardzo często narzekał na jakość ekwipunku, obarczając Brady’ego winą za pęcherze na stopach, za startą skórę na ramionach i za fatalny smak prowiantu. Jednak wraz z upływem dni te wszystkie problemy traciły na ostrości. Najwyraźniej potrzebował jedynie czasu, żeby się przyzwyczaić. Brady po prostu był wygodnym kozłem ofiarnym, na którym można było wyładowywać frustracje pierwszych dni pobytu tutaj.

Teraz, gdy już nauczył się obchodzić z maszynką, okazało się, że działa ona znakomicie. Pierwszy pojemnik paliwa skończył się w ciągu jednego dnia. Jednak następny wystarczył już na znacznie dłużej i dużo lepiej podgrzewał jedzenie. Okazuje się, że potrzebna była jedynie odrobina praktyki. A także, jak z lekka nieskromnie sobie przyznał, smykałka do techniki.

W czasie, w którym zupa się gotowała, Dennis z nowym szacunkiem przyjrzał się „strażnikowi”. Zabrało mu to ładnych kilka dni, ale w końcu odkrył, że kolor małych światełek na ekranie odpowiada mniej więcej sposobowi odżywiania się przebywających w pobliżu stworzeń. Ten związek stał się dla niego zupełnie oczywisty, gdy w pewnym momencie zauważył, jak sfora podobnych do lisów zwierząt podkrada się do stada ptaków. Obserwował na ekranie „strażnika” światełka, odpowiadające jednej i drugiej grupie. Być może miało to coś wspólnego z temperaturą ciała, ale urządzenie bardzo wyraźnie rozróżniało drapieżców i ofiary czerwonymi i żółtymi punktami świetlnymi.

Trochę go martwiło, że potrzebował aż tyle czasu na zauważenie i zrozumienie tego wszystkiego. Być może zbyt wiele uwagi poświęcał podczas drogi umysłowym zabawom w układanie i rozwiązywanie równań matematycznych.

Tak czy inaczej spodziewał się, że jego wędrówka wkrótce dobiegnie końca. Przez cały ostatni dzień zauważał w okolicy ślady celowej działalności. I szosa stała się nieco szersza. Niedługo, być może już jutro, natknie się na istoty, które panują w tym świecie.

„Strażnik” zamruczał w jego dłoni, mała antena nagle odwróciła się i ustawiła w kierunku zachodnim. Blady dotychczas ekran rozświetlił się, a jednocześnie rozległo się brzęczenie sygnału alarmowego.

Dennis wyłączył dźwięk, sięgnął ku kaburze i wyjął pistolet. Zgasił płomień pod garnkiem z zupą. Gdy umilkł jego cichy syk, Dennis słyszał już tylko szelest poruszanych wiatrem liści w lesie była gęstym labiryntem czarnych cieni. Tylko kilka bladych gwiazd mrugało poprzez gęstniejącą pokrywę chmur. W lewym dolnym rogu ekranu „strażnika” pojawiła się gromada świetlnych punktów, rozciągniętych w długą, nierówna procesję, pełznącą jak wąż w kierunku centrum ekranu.

Po chwili usłyszał w oddali stłumione skrzypienia i miękkie, przypominające parskanie dźwięki.

Punkty na ekranie rozdzieliły się na kolory. Naliczył ponad tuzin dużych, żółtych kropek, najwyraźniej podążających po szosie.

Żółty był kolorem, który na ekranie oznaczał istoty roślinożerne. Między te żółte punkty wmieszana była duża liczba plamek, świecących różowo albo nawet jasnoczerwono. A w samym centrum procesji błyszczały dwa maleńkie zielone punkciki. Dennis nie miał pojęcia, co lub kogo one reprezentowały.

Za grupą, jakby ją śledząc, podążało jeszcze jedno zielone światełko.

Obozowisko Dennisa znajdowało się w pewnej odległości od szosy, na wzgórzu. Odłożył „strażnika” i ostrożnie zaczął schodzić w dół zbocza, żeby znaleźć lepszy punkt obserwacyjny. Miał wrażenie, że noc wzmacnia trzask każdej nadepniętej po drodze gałązki.

Po niedługim czasie po lewej stronie pojawiła się słaba poświata. Narastała coraz bardziej, rozjaśniała się, aż stała się mocnym, niemal bolesnym białym światłem, ślizgającym się po przydrożnych drzewach.

Reflektory! Dennis zmrużył oczy. Niby dlaczego czuje się tym zaskoczony? Nie myślał chyba, że twórcy takiej jak ta drogi nie będą potrafili jej oświetlić?

Był dobrze ukryty w zaroślach, jednak kulił się w obawie, że zostanie wyłowiony przez to światło. Za reflektorem maszerowały niewyraźne sylwetki, dwunogie, z poruszającymi się w rytm kroków ramionami.

Procesja zaczęła mijać jego punkt obserwacyjny. Słyszał niskie, pełne niezadowolenia pochrząkiwanie zwierząt. Przysłaniając oczy, wypatrzył ogromne czworonogi, które ciągnęły ślizgające się bezszelestnie po powierzchni szosy pojazdy Przed każdym z tych pojazdów wbijał się w ciemność promień jaskrawego światła.

Z tyłu, za wehikułami, maszerowały grupy dwunogów Dennis dostrzegł ich ciężkie, zaopatrzone w kaptury stroje oraz coś, co wyglądało na ostrą, połyskującą broń, trzymaną przed sobą w gotowości.

Jednak za każdym razem, gdy jego wzrok na nowo zaczynał przyzwyczajać się do ciemności, zza zakrętu na zachodzie wyjeżdżał następny pojazd, jego reflektor znowu go oślepiał i zmuszał do rzucenia się płasko na ziemię. To było denerwujące, ale jednocześnie było chyba jedynym sposobem bliższego przyjrzenia się pochodowi.

Przeszła następna grupa groźnych, zakapturzonych sylwetek, a za nimi znowu czworonogie zwierzęta, ciągnące ciężkie, dziwnie ciche pojazdy. Dennis nie bardzo mógł sobie uzmysłowić, w jaki sposób one się poruszały. Nie widział żadnych kół czy gąsienic. Gdyby jednak unosiły się jak poduszkowce, słyszałby chyba syk, nawet huk sprężonego powietrza, prawda?

Antygrawitacja? To było chyba najlepiej tu pasujące wytłumaczenie. Jednak jeśli rzeczywiście to prawda, dlaczego właściciele wozów używają zwierzęcej siły pociągowej?

Może są oni potomkami jakiejś upadłej cywilizacji, korzystającymi w swych kupieckich wyprawach z osiągnięć dawnej nauki? Biorąc pod uwagę to, co zdołał zaobserwować, taka teza wydawała się całkiem rozsądna.

Myśl o antygrawitacji wprawiła Dennisa w podniecenie. Może to właśnie była ta różnica w prawach fizyki, o której Brady mówił mu podczas ostatnich chwil na Ziemi?

Punkt obserwacyjny mijała ostatnia grupa zakapturzonych „wojowników”. Ci jednak jechali, a nie szli. Ich wierzchowce potrząsały łbami o gęstych grzywach i rżały. Wyglądały tak podobnie do owłosionych kucyków, że Dennis, chcąc zachować trzeźwość sądu, świadomie zaczynał podawać w wątpliwość świadectwo swoich oczu. Zbyt kusząca była myśl o interpretowaniu tego, co widział, w ziemskich kategoriach, przetarł oczy, znowu starając się przebić wzrokiem ciemności Jednak dostrzegał jedynie sylwetki, nieco ciemniejsze na tle nocy. Jeden z wierzchowców niósł postać mniejszą niż inni jeźdźcy, ubraną w wyróżniający się w głębokim mroku biały płaszcz. W tej postaci było coś wyraźnie mówiącego, że jest ona więźniem. Nie posiadała błyszczącej broni, a jej ręce leżały nieruchomo na szyi zwierzęcia. Przykryta kapturem głowa pochylała się do przodu jakby z rezygnacją.

Gdy jeźdźcy przejeżdżali poniżej kryjówki Dennisa, ubrany na biało więzień podniósł głowę, potem zaczął się odwracać, jakby chciał spojrzeć ku zaroślom, w których Dennis się chował.

Dennis skulił się przy ziemi, czując nagłą suchość w gardle, ale jedna z ciemnych sylwetek na czele grupy odwróciła się w siodle i szarpnęła wodze, na których, jak się okazało, prowadziła wierzchowca więźnia. Zwierzę przyspieszyło i grupa pojechała dalej, wtapiając się w ciemność.

Dennis zamrugał mocno i potrząsnął głową, żeby ją rozproszyć. Chwilę przedtem, skulony i przestraszony, doświadczył dziwnego złudzenia. Odniósł wrażenie, że biały kaptur więźnia rozchylił się — na króciutką, niemal nieuchwytną chwilę — i światło gwiazd ukazało mu smutną, przygnębioną twarz pięknej dziewczyny.


* * *

Przez długi czas miał ten obraz przed oczami — tak długi, że niemal nie zauważył końca procesji.

Czuł się nieco oszołomiony. Tak, to właśnie musi być powód. Zbyt wielkie podniecenie wywołało u niego rzeczywiste wizje.

Patrzył, jak blask reflektora ostatniego pojazdu karawany pełznie po leżącym w pewnej odległości na wschodzie zakręcie. Ciągle nic właściwie nie wiedział o technice i kulturze tubylców. Dowiedział się o nich jedynie tego, iż dzielą z Ziemianami niektóre z mniej chwalebnych zwyczajów — na przykład sposób, w jaki się wzajemnie traktują.

Chwilę później z drogi w dole dobiegł go cichutki warkot.

Przypomniał sobie nagle obraz na ekranie „strażnika”. Osobno, dość daleko za karawaną podążała jeszcze jedna, zielona plamka. W podnieceniu zupełnie o niej zapomniał!

Podpełzł bliżej, żeby mieć lepszy widok. Nie było już jaskrawych, oślepiających świateł. Wreszcie uda mu się coś wyraźniej zobaczyć!

Zachowując maksymalną ostrożność, ześlizgnął się ze zbocza na odległość kilku metrów od szosy. Z początku niczego nie dostrzegł. Potem cichutki terkot zmusił go do spojrzenia w prawo.

Gładka powierzchnia szkła i plastiku odbijała zanikający blask karawany. W przyćmionym świetle gwiazd widoczne było poruszające się ramię — małe i zaopatrzone w kilka stawów. Na niemal niesłyszalnych, szybko obracających się gąsienicach szosą przemknął, kierując się na wschód, robot zwiadowczy z Saharańskiego Instytutu… wypełniając dosłownie otrzymane polecenia.

…zbierając informacje o tubylcach.

Dennis z trudnością zdusił wrzask. „Mechaniczny idiota!” Ruszył w stronę szosy, potknął się o wystający korzeń drzewa i większą część drogi przebył koziołkując. Podniósł się na nogi akurat w chwili odpowiedniej, żeby zobaczyć, jak maszyna, wymachując ramieniem jakby na pożegnanie, mija zakręt i znika.

Cicho, ale bardzo dosadnie zaklął. Taśmy, które miał robot, niewątpliwie zawierały wszystkie potrzebne informacje. Nie mógł jednak go ścigać ani nawet wezwać głosem bez zwrócenia na siebie uwagi strażników karawany.

Ciągle mruczał pod nosem, stojąc w ciemnościach na środku szosy, gdy z pobliskiej gałęzi coś skoczyło mu na głowę, owijając się mocno wokół oczu i zmuszając do ślepego, pełnego potknięć i uderzeń o drzewa tańca.


* * *

— Co za piekielny pomysł straszyć mnie w ten sposób? — spytał Dennis oskarżającym tonem. — Mogłem naprawdę mocno w coś uderzyć i zrobić krzywdę nam obu!

Obiekt jego gniewu obserwował go z leżącego dwa metry dalej kamienia. Zielone oczka błyszczały odblaskiem płomienia maszynki. Chochlak ziewnął z zadowoleniem, najwyraźniej uważając, że żart był znakomity, a Dennis robi z igły widły. — Niech szlag trafi wszystkie maszyny i tubylców! A poza tym, gdzie ty właściwie byłeś przez ostatnie cztery dni, co? Oto wyrywam cię z łap Bernalda Brady’ego, ratując przed losem gorszym niż nuda, i wszystko, czego chcę w zamian to przyjaciel, który zna tę okolicę. I co się dzieje? Tak zwany przyjaciel” zabiera się przy pierwszej okazji, skazując mnie na taką samotność, że w końcu zaczynam mówić do samego siebie… lub co gorsza, do małego, grubego, latającego prosiaka, który nie rozumie ani słowa z tego, co mam do powiedzenia…! Dennis stwierdził, że wreszcie przestały drżeć mu dłonie. Nalał sobie kubek zupy. Dmuchając na nią, pomrukiwał jeszcze pod nosem, ale czuł, że złość zaczyna mu już powoli przechodzić.

— Durni, dowcipkujący E.T… przeklęci niestali kosmici… Spojrzał znad kubka na maleńkiego zwierzaka. Chochlak wywiesił język jak pies. Ich oczy się spotkały.

Dennis westchnął z rezygnacją. Nalał trochę zupy do odwróconej pokrywki menażki. Chochlak przyskoczył do niej i zaczął chłeptać ze smakiem, od czasu do czasu spoglądając na Dennisa.

Kiedy już skończyli, Dennis opłukał naczynia i wczołgał się z powrotem do śpiwora. Podniósł „strażnika” i zaczął go regulować. Chochlak natychmiast znalazł się przy nim.

Dennis starał się go ignorować, ale nie potrafił już dłużej podtrzymywać w sobie gniewu — chochlak spoglądał na niego w ten swój szczególny sposób, mruczał, patrzył z oczywistą fascynacją, jak Dennis manipuluje pokrętłami małego urządzenia.

Dennis wzruszył ramionami i podniósł zwierzaka z ziemi.

— Jak to właściwie jest z tobą i maszynami? Przecież na pewno nie możesz ich używać. Widzisz? — Potrząsnął małymi łapkami. — Nie masz palców!

Po wyłączeniu maszynki zrobiło się cicho i ciemno, leśna noc zamknęła się wokół nich jak morze spokoju wokół małej wyspy. Wkrótce Dennis zaczął opowiadać chochlakowi o konstelacjach i o wszystkich innych rzeczach, które odkrył.

I stwierdził, że naprawdę dobrze jest mieć znowu towarzystwo, nawet jeśli miałoby to być stworzenie z innej planety, nie rozumiejące ani słowa z tego, co się do niego mówiło.

Загрузка...