VI. BALLON D’ESSAI[1]

Z zamku ku wszystkim bramom błyskały przekazywane za pomocą latarni sygnały. Posterunki zostały podwojone, dokładnie rewidowano każdą osobę, która chciała opuścić miasto. Wysoko w górze krążyły patrole powietrzne, przeszukując okolicę i lądując dopiero wtedy, gdy zmusiła ich do tego ciemność zapadającej nocy.

— Baron nigdy dotychczas nie robił tyle zamieszania wokół czyjejś ucieczki. Oczywiście nie przyjmował tego z uśmiechem na ustach, ale dlaczego właśnie teraz urządził takie wielkie polowanie?

Jednooki złodziej, Perth, wyjrzał z okna pierwszego piętra jednego z nowszych — a tym samym nędzniej szych — budynków w Zuslik. Niepokoiły go błyski światła i maszerujące oddziały żołnierzy z północy.

Arth, niski przywódca miejscowych przestępców, gestem nakazał swemu współtowarzyszowi odejść od okna.

— Nigdy nas tutaj nie znajdą. Kiedy to żołdacy Kremera znaleźli chociaż jedną z naszych kryjówek? Zamknij okiennice i siadaj, Perth.

Perth zastosował się do polecenia, ale spojrzał ponurym wzrokiem na pozostałych uciekinierów, siedzących przy stole koło kuchni i rozmawiających, podczas gdy żona Artha przygotowywała posiłek.

— I ty, i ja dobrze wiemy, kogo oni szukają — powiedział do swego szefa. — Baron nie lubi tracić jednego ze swych najlepszych zużywaczy. A tym bardziej nie lubi tracić czarownika.

Arth musiał się z tym zgodzić.

— Założę się, że teraz baron żałuje, że pozwolił, by Dennis tak długo siedział na dziedzińcu razem ze wszystkimi. Myślał pewnie, że ma mnóstwo czasu na to, żeby go zacząć torturować.

Arth potarł pluszowe podłokietniki swego fotela. W czasie jego pobytu w więzieniu któryś z członków bandy przynajmniej raz dziennie siadywał w tym fotelu, żeby go utrzymać w dobrym stanie. Arth był z tego bardzo zadowolony, gdyż świadczyło to o ich wierze, że on prędzej czy później do nich wróci.

— Tak czy inaczej — powiedział do Pertha — zawdzięczamy tej trójce naszą wolność, więc nie zazdrośćmy im gniewu barona.

Preth skinął głową, ale nadal myślał swoje. Mishwa Qan i niemal wszyscy pozostali złodzieje krążyli teraz po mieście w poszukiwaniu rzeczy, o które prosił Dennis Nuel. Perthowi nie podobało się, że jakiś obcy rozkazuje złodziejom z Zuslik — czarownik czy nie.


* * *

Gath przeniósł wzrok z rysunków Dennisa na niego samego. Chłopiec ledwie mógł opanować podniecenie.

— Więc ten worek nie będzie latał, dopóki nie zostanie do niego włożone ogrzane powietrze? A potem naprawdę pofrunie? Jak ptak czy szybowiec albo jeden ze smoków z legendy?

— Przekonamy się, gdy Lady Aren wreszcie przyniesie pierwszy z nich, Gath. Wypróbujemy go i zobaczymy, na ile się poprawi w ciągu całonocnego zużywania.

Gath uśmiechnął się, słysząc imię starej szwaczki. Najwyraźniej nie miał zbyt wysokiego mniemania o niej samej i o jej manierycznym sposobie zachowania. Stara kobieta mieszkała na parterze tego nędznego budynku i szyciem zarabiała na bardzo skromne życie. Mimo to zachowała wyszukane maniery i wymagała od wszystkich, żeby zwracali się do niej tak, jakby nadal była młodą damą dworu na książęcym zamku.

A więc teraz powodzenie ich planu zależało wyłącznie od umiejętności starej, zwariowanej kobiety.

Stiyyung Sigel siedział obok Gatha. Pykał z fajeczki i zadowalał się słuchaniem, tylko od czasu do czasu wtrącając jakieś pytanie. Wydawało się, że całkowicie już zapomniał o skutkach felhesz, niesamowitego transu, w jaki wpadł w noc ich ucieczki. Zgodził się zrezygnować ze swego pierwotnego pomysłu — wspięcia się na miejskie mury — tylko wskutek zapewnień Dennisa, że istnieje znacznie lepszy sposób na wydostanie się z miasta i późniejsze poszukiwania jego żony.

Arth i Perth przyłączyli się do siedzącej przy stole trójki, Dennis i Gath uprzątnęli rysunki, robiąc miejsce dla przyniesionej przez Maggin, żonę Artha, misy z pieczonym ptactwem i kufli piwa.

Arth oderwał udko i przystąpił do natłuszczania nim swojej brody, posilając się przy tym wyraźnie tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Jak wymagała grzeczność, pozostali mężczyźni przystąpili po posiłku dopiero po gospodarzu. Maggin przyniosła jeszcze dymiącą wazę z gotowanymi warzywami i również usiadła przy stole.

— W czasie, gdy byliście zajęci robieniem tych rysunków — powiedział Arth z pełnymi ustami — przyszedł posłaniec z wiadomością od chłopców.

Dennis spojrzał na niego wzrokiem pełnym nadziei.

— I co, znaleźli plecak?

Arth potrząsnął głową, mamrocząc w resztki ptasiego udka.

— Twoje wskazówki nie były zanadto dokładne, Dennis. W pobliżu zachodniej bramy jest cała masa budynków i niektóre z nich używają parapetów jako balkonów i ogrodów. Jeśli trafiłeś na taki budynek, to twój plecak już dawno został zabrany.

— Nie ma w ogóle żadnych śladów? Żadnych plotek, pogłosek?

Arth pociągnął z kufla, przechylając go tak, że czerwone, pieniste piwo obficie spłynęło mu po brodzie. Po spędzonym w więzieniu czasie najwyraźniej rozkoszował się domowym jedzeniem. Wytarł usta w mankiet. Dennis zauważył, że wszystkie koszule Artha wykształcały na swych lewych rękawach coś w rodzaju gąbek.

— No cóż, Dennis, po mieście rzeczywiście krążą dziwne opowieści. Niektóre mówią, że ktoś widział przemykającego się ulicami krenegijskiego potwora. Znowu inne twierdzą, że widziano ducha starego księcia, który przybył, żeby się zemścić na Kremerze.

— Jest nawet historia — ciągnął — o dziwnej istocie, która w ogóle nie je, tylko szpieguje ludzi przez okna i porusza się szybciej niż błyskawica… stworze, którego nikt nigdy tutaj nie widział, z pięcioma oczami. — Arth oparł dłonie o szczyt głowy, splótł palce i, pogwizdując z cicha, zakręcił młynka kciukami.

Perth zakaszlał w piwo i zachichotał. Maggin i Gath wybuchnęli głośnym śmiechem.

— A mój plecak…?

Arth wymownym gestem rozłożył ręce.

Dennis skinął głową ponuro. Miał nadzieję, że złodzieje zdołają odzyskać plecak w stanie nienaruszonym, a gdyby nawet nie — że podziemnymi kanałami dowiedzą się czegoś na temat „nietutejszych” przedmiotów. Niektóre z nich mogły się nawet pokazać na bazarze.

Najbardziej prawdopodobne było jednak to, iż plecak znajduje się już w rękach barona Kremera. Być może w tej właśnie chwili Kremer potrząsa przed nosem księżniczki Linnory maszynką do gotowania albo golarką, domagając się wyjaśnienia, do czego one służą.

L’Toff, mimo otaczającego ich nimbu tajemniczości, byliby prawdopodobnie równie bezradni wobec należących do Dennisa przedmiotów, jak wszyscy inni na Tatirze. Linnora nie będzie w stanie czegokolwiek Kremerowi wyjaśnić. Dennis miał tylko nadzieję, że wprawiając barona w paskudny nastrój, nie przyczynił się mimowolnie do pogorszenia jej sytuacji.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Mężczyźni zamarli. Pukanie powtórzyło się nierównym rytmem pięć razy, potem jeszcze dwa. Dopiero wtedy Perth podniósł się i odsunął bolec.

Do pokoju weszła stara kobieta w szykownej czarnej sukni. Rzuciła na podłogę spory worek, spoglądając spod oka na wstających od stołu i kłaniających się uprzejmie mężczyzn.

— Panowie — powiedziała, pochylając się w niskim ukłonie. — Kulisty gobelin, o który prosiliście, jest już gotowy. Wedle waszego życzenia na jego bokach zaznaczyłam tylko delikatne kształty chmur i ptaków. Możecie sami doprowadzić tę scenę do doskonałości. Jeżeli ta niewielka kula odpowiada waszym oczekiwaniom, rozpocznę pracę nad jej większą wersją natychmiast po otrzymaniu odpowiednich materiałów.

Arth podniósł płachtę z pozszywanych kawałków delikatnego welwetu udając, że przygląda się jej bacznie. Potem przekazał ją czekającemu niecierpliwie Dennisowi i ponownie ukłonił się Lady Aren.

— Jesteś, pani, doprawdy zbyt łaskawa — powiedział głosem, który nagle zabrzmiał niemal jak głos arystokraty. — Nie będziemy kalać pani rąk papierowymi pieniędzmi czy bursztynem. Jednak nasza wdzięczność nie ograniczy się tylko do gołych słów. Czy moglibyśmy, jak w przeszłości, tak i teraz się choćby nieznacznie do utrzymania pani domostwa?

Stara kobieta wykrzywiła twarz w udawanym niezadowoleniu.

— Można chyba przyjąć, że tego typu rozwiązanie nie przekracza granic dobrego smaku.

Jutro pod jej drzwiami pojawi się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki kosz pełen jedzenia. Pozory zostaną zachowane.

Dennis nie przyglądał się zakończeniu transakcji. Podziwiał „kulisty gobelin”.

Coylianie posiadali kilka znaczących umiejętności. Istniały rzeczy, które powinny być użyteczne od chwili powstania i nie mogły być zużywane bez kompletnego ich zniszczenia. Przykładem mógł być tu papier. Czasami kartka papieru musi przeleżeć w szufladzie tygodnie czy miesiące czekając, aż będzie potrzebna na notatki lub list. Tak więc cała jej „papiero-wość” powinna być gotowa do użytku od początku i bez przerwy. Kiedy kartka zostanie już zapisana, być może znowu przyjdzie jej leżeć całymi latami, zanim ktoś do niej wróci. Nie może więc niszczeć, jak to się tutaj dzieje z innymi porzuconymi rzeczami — tymi, których jakość zależy wyłącznie od stopnia zużycia.

Nic więc dziwnego, że w tym świecie używano papierowych pieniędzy i nikt na to nie narzekał. Wartość surowca, z którego je wykonywano, równała się wartości złota czy bursztynu.

Z wytwórstwem papieru wiązała się produkcja filcu. Dennis prosił złodziei, żeby ,.postarali się” o mniej więcej dziesięć metrów kwadratowych najcieńszego filcu, jaki będą mogli znaleźć. Jeżeli wstępny eksperyment się powiedzie, będą musieli „starać się” znacznie bardziej, kradnąc prawdopodobnie całe zapasy tego materiału, jakie znajdują się w mieście.

Dennis był lekko zaskoczony tym, że właściwie nie czuje winy, uczestnicząc w akcji rabunkowej na wielką skalę.

Mieściło się to, jak z odrobiną goryczy sobie uświadomił w granicach w pełni racjonalnej reakcji na ten świat. Mieszkańcy Ziemi byli zmuszeni do trwających całe tysiąclecia poszukiwań i eksperymentów, zanim osiągnęli stopień komfortu, do jakiego tutejsi ludzie doszli jakby mimowolnie i niemal bezmyślnie. Z łatwością potrafił sobie wytłumaczyć, że może od nich wziąć wszystko, co mu jest potrzebne.

Tak czy inaczej największy w Zuslik kupiec tekstylny i monopolista na rynku papieru był bliskim krewnym barona. Jego monopol i ostentacyjne bogactwo stanowiły gwarancję tego, że poza zamkiem znajdzie się niewielu takich, którzy będą go żałować.

„Kulisty gobelin” był otwartą z jednego końca sferą, uszyła z cienkiego jak papier materiału. Na jego bokach widniały delikatnie wyszyte chmury i ptaki. Szwy były dość nierówne, chociaż Lady Aren najwyraźniej uważała się za artystkę.

Jeżeli jednak sceny byłyby oglądane dostatecznie długo przez patrzące życzliwie oczy, stałyby się prawdziwym dziełem sztuki. Sztuka, obok nauki, również podlegała tu prawom dobroczynnego Efektu Zużycia.

Dennis, Sigel i Gath czekali, aż Lady Aren zakończy szeptaną rozmowę z Arthem i Maggin. Sigel spojrzał surowo na chłopca, gdy ten zaczął niecierpliwie bębnić palcami po stole. Oczekiwanie zdawało się nie mieć końca. Arth natomiast najwyraźniej wcale się nie spieszył. Wręcz przeciwnie — robił wrażenie, że znakomicie się bawi!

Dennis odetchnął głęboko, żeby się odprężyć. Prawdopodobnie sam znalazłby przyjemność w wysłuchiwaniu plotek, gdyby, jak Arth, wrócił do domu po drugim pobycie w więzieniu. Stwierdził, że nieco tęskni za wiedzą o tym kto, co, komu i w jaki sposób ostatnio zrobił w starym, dobrym Instytucie Saharańskim.

Przez chwilę zastanawiał się leniwie nad tym, czy Bernaldowi Brady’emu udało się w końcu zdobyć serce nadobnej Gabrieli. Podniósł kubek i wypił za jego powodzenie w tym przedsięwzięciu.


* * *

W końcu starsza pani wyszła.

— No dobrze — powiedział Dennis — dokończmy wreszcie tę robotę.

Rozpostarł sflaczałą kulę na blacie stołu. Gath i Sigel wzięli kilka miękkich, łojowych świec i zaczęli delikatnie pocierać nimi powierzchnię materiału, zostawiając cienką warstwę tłuszczu. Dennis tymczasem ostrożnie przywiązał do otwartego końca niewielką gondolę ze splecionych pasków kory. Zanim udało mu się zamocować w niej świeczkę, Gath i Sigel skończyli już swoją część pracy. Arth, Perth i Maggin przyglądali się z boku nic nie rozumiejącymi oczyma.

Dennis i Gath przenieśli całe urządzenie w róg pokoju, gdzie wcześniej została ustawiona drewniana rama.

— To się nazywa balon — powiedział Dennis, rozpościerając materiał na ramie.

— Już zdążyłeś nam to powiedzieć — odezwał się Perth uszczypliwym tonem. — Powiedziałeś również, że to będzie latać… na dodatek wewnątrz budynku, gdzie nie ma wiatru.

Najwyraźniej zupełnie w to nie wierzył. Tutaj i teraz istniał tylko jeden sposób uniesienia się w powietrze — zbudowanie i mozolne zużycie wielkiego latawca na uwięzi.

Dawno temu jakiś coyliański geniusz, który nie znosił moknięcia na deszczu — wynalazł parasol — teraz rzecz bardzo powszechną, posiadaną niemal przez każdego. Później, gdy w czasie huraganu powiew wiatru uniósł na chwilę w górę parasol razem z jego przerażonym właścicielem, ktoś inny dokonał następnego konceptualnego skoku. I tak na Tatirze narodziły się latawce. Późniejsze intensywne zużywanie doprowadziło do wykształcenia wielkich skrzydeł na uwięzi, zdolnych do unoszenia ludzi wysoko ponad powierzchnią ziemi.

Takie właśnie latawce pomogły ojcu barona Kremera, pomniejszemu szlachetce z leżących na północy wzgórz, pokonać starego księcia i zmusić króla Coylii do nadania mu tytułu władcy górnej doliny Fingal.

Dopiero w ciągu ostatnich kilku lat zostały dokonane znaczące postępy w konstruowaniu szybowców z prawdziwego zdarzenia — tym razem dzięki samemu Kremerowi. I chociaż inne armie posiadały już latawce, w tej chwili tylko i jedynie on miał flotę powietrzną godną tej nazwy. Była to ogromna taktyczna przewaga w obecnym konflikcie z rządem królewskim.

Dennis zastanawiał się, dlaczego nikt inny nie potrafił wykształcić szybowców. Prawdopodobnie było to w jakiś sposób związane z wyobraźnią osoby zużywającej przedmiot. Powinna ona nosić w głowie obraz tego, co chce osiągnąć. Być może nikt nie potrafił sobie wyobrazić, że używanie swobodnie unoszącego się aparatu nie musi kończyć się tragicznie dla lotnika, i tak latawce pozostawały w pierwotnej formie aż do czasu, gdy Kremer dokonał swego przełomu.

Dennis umieścił świecę bezpośrednio pod otworem w dolnej części eksperymentalnego balonu. Uśmiechnął się z dużą pewnością siebie.

— Przekonasz się, Perth. Uważaj tylko, żeby te wiadra z wodą były na wszelki wypadek pod ręką.

Starał się robić wrażenie, że dokładnie wie, co się stanie, jednak były to tylko pozory. W opowiadaniu fantastyczno-naukowym, które czytał w dzieciństwie, Ziemianin, podobnie jak on, został przeniesiony do innego świata o nieco inaczej działających prawach fizyki. W tym opowiadaniu działała magia, ale proch strzelniczy i zapałki zupełnie zawiodły bohatera!

Dennis podejrzewał, że na Tatirze Efekt Zużycia raczej uzupełniał znaną mu fizykę, niż ją zastępował. W każdym razie miał taką nadzieję.

Ze świeczki uniósł się słup dymu, znikając wewnątrz balonu. Arth zaoferował Dennisowi i Stivyungowi swoje najlepsze leżanki, wyjął też kilka plecionych krzeseł, które „i tak wymagają jeszcze dużo pracy”. Znalazł też dla Dennisa i Stivyunga dwie bardzo ładne fajki, sam radośnie pykając z przedziwnej konstrukcji, składającej się z wydrążonej gałązki i czegoś, co sprawiało wrażenie połówki kaczana kukurydzy — powoli pracując nad doskonaleniem jej formy, a przynajmniej powstrzymując proces całkowitego rozpadu.

Dennis potrząsnął głową. Dużo jeszcze czasu upłynie, zanim przyzwyczai się do istnienia Efektu Zużycia.

— Czy ktoś mógłby mi wytłumaczyć, co właściwie baron Kremer chce osiągnąć? — spytał, gdy czekali, aż balon napełni się ciepłym powietrzem. — Odniosłem wrażenie, że on buntuje się przeciwko centralnej władzy… Królowi?

Stiyyung Sigel kilkakrotnie pyknął ponuro z fajki, zanim odpowiedział.

— Przed ślubem i przejściem w stan spoczynku służyłem w oddziale Królewskich Zwiadowców. Baron zawsze był i nadal jest bardzo twardy dla nas, królewskich osadników, żyjących w pobliżu zachodniej granicy. Nie podoba mu się, że my, na których lojalność niezbyt może liczyć, ciągle tu jesteśmy.

— Kremera popierają gildie wytwórców — kontynuował. — One również nie lubią farmerów osiedlających się zbyt daleko od miast. My wytwarzamy nasze własne zaczynacze — łupiemy własny krzemień, wyprawiamy własne skóry i rzemienie, przędziemy własne tkaniny. Ostatnio, prawdę powiedziawszy, nauczyliśmy się nawet wytwarzać własny papier.

Arth i Perth podnieśli głowy, nagle zainteresowani rozmową. Gath zamrugał zdumionymi oczyma.

— Ale przecież gildia papierników najbardziej z nich wszystkich strzeże swoich tajemnic! W jaki sposób się dowiedzieliście…? — Strzelił palcami. — Oczywiście! L’Toff!

Sigel po prostu pyknął w milczeniu z fajki. Nic nie powiedział, aż się upewnił, że wszystkie oczy są na niego zwrócone i że wszyscy czekają, aż znowu zacznie mówić.

— Baron już o tym wie — stwierdził, wzruszając ramionami. — Tak samo gildie, a więc prości ludzie również mogą się dowiedzieć. To, co się tutaj dzieje, jest tylko odbiciem jakiegoś większego procesu, który zachodzi w posiadłościach i w miastach na wschodzie. Ludzie zaczynają mieć dosyć gildii, kapłanów i małych baronków, którzy nimi pomiatają. Popularność króla bardzo wzrosła od czasu, jak zniósł cenzus majątkowy, ograniczający dotąd prawo do głosowania, a także dzięki temu, że zwołuje teraz Radę każdej wiosny, a nie raz na dziesięć lat.

Dennis skinął głową ze zrozumieniem.

— Pozwól mi zgadnąć — powiedział. — Kremer jest przywódcą frakcji, domagającej się zachowania dotychczasowych przywilejów.

To była historia, którą słyszał już wiele razy. Sigel skinął głową.

— I zdaje się, że to oni są stroną, która posiada realną siłę. Królewscy zwiadowcy i gwardziści to oczywiście najlepsi żołnierze pod słońcem, ale pobór z dóbr baronów przewyższa ich liczebnie sześć albo nawet siedem razy.

— A teraz Kremer ma jeszcze te swobodnie fruwające latawce, które mogą przenosić jego zwiadowców wszędzie, gdzie zechce. Zupełnie odbierają one opozycji ducha, a na dodatek kościół rozgłasza, że są to smoki ze starożytności, które znowu wróciły na Tatir… dowód na to, że Kremer cieszy się łaską bogów.

— Muszę jednak oddać mu sprawiedliwość. Nikt przedtem nie pomyślał o szybowcach. Nawet L’Toff.

Ponowne wspomnienie o L’Toff przywiodło Dennisowi na myśl księżniczkę Linnorę, więzioną przez Kremera w zamku. Ta dziewczyna zaczynała już nawiedzać jego sny. Zawdzięczał jej wolność i nieznośną była mu myśl, że ona sama ciągle się znajduje w mocy tyrana.

„Gdybym tylko wiedział, jak mam jej pomóc”, pomyślał.

— Balon jest niemal pełny — Gath wypowiedział słowo „balon” tak, jakby było to imię własne.

Ściany worka zaczynały się napinać pod ciśnieniem gorącego powietrza w jego wnętrzu. To nie była bardzo prawidłowa kula. Jednak tutaj nie opłacało się przywiązywać zbyt dużej wagi do rzeczy nowo wytworzonych, dopóki grały one swoją rolę na tyle, żeby można było zacząć je zużywać.

Świeca wypaliła się przeszło w połowie. Balon podskakiwał wewnątrz ramy, napinając nici, na których wisiała gondola. Po chwili koszyczek podskoczył na podłodze, a potem zupełnie się od niej oderwał.

Na chwilę zapadła w pokoju całkowita cisza, potem Maggin roześmiała się głośno, a Arth klepnął Dennisa po plecach. Gath przykucnął pod balonem, jakby chciał zapamiętać go ze wszystkich stron. Stiyyung Sigel nadal siedział spokojnie, jednak jego oczy zdawały się płonąć, a z fajki wydobywały się znacznie większe niż dotychczas kłęby aromatycznego dymu.

— Ale przecież człowieka ta rzecz nie uniesie! — powiedział Perth.

Arth odwrócił się do swego podwładnego.

— A skąd ty wiesz, co ona w końcu będzie mogła zrobić? Jeszcze nawet przez chwilę nie była zużywana! Czy to przypadkiem nie ty ciągle narzekasz na nowo wytworzone rzeczy?

Perth cofnął się nerwowo, oblizując wargi i jakby z lękiem patrząc na powoli wznoszący się balon.

— Prawdę mówiąc — powiedział Dennis — Perth ma rację. Po pewnym czasie ten balon będzie prawdopodobnie w stanie unieść znacznie więcej niż podobne urządzenie na… w moim rodzinnym kraju. Jednak jeżeli chcemy unieść kilku ludzi, musimy zrobić w tym pustym magazynie, o którym mi mówiłeś, Arth, balon znacznie większy. Przez pewien czas będziemy go tam zużywać, a potem Gath, Stiyyung i ja użyjemy go, żeby którejś nocy, gdy szybowce barona będą na ziemi, uciec z miasta.

— Mam nadzieję, że ty i Gath, i Stiyyung nie zapomnicie o przekazaniu L’Toff naszej wiadomości, prawda? — Oczy Artha błysnęły złowieszczo.

— Oczywiście, że nie. — Wszyscy trzej mieli znakomite powody, żeby natychmiast po wydostaniu się z miasta zmierzać wprost w góry, na poszukiwanie tego tajemniczego ludu. Dennis miał zamiar powiedzieć im o schwytaniu ich księżniczki i zaproponować sposoby jej uwolnienia.

Arth spodziewał się otrzymać od L’Toff niezłą nagrodę za swój udział w całej tej sprawie, oczywiście poza satysfakcją ze zrobienia brzydkiego psikusa baronowi.

Balon zaczął podskakiwać pod sufitem.

— No dobrze — powiedział Dennis — obiecywaliście nauczyć mnie, w jaki sposób należy się koncentrować, żeby uzyskać jak najlepszy rezultat podczas zużywania. Dlaczego nie mielibyśmy zacząć w tej chwili?

Wszyscy usiedli na swoich miejscach. Stiyyung Sigel był niewątpliwie najlepszym wśród nich zużywaczem, więc to on właśnie zaczął wyjaśniać.

— Po pierwsze, Dennis, wcale nie musisz się koncentrować. Samo używanie narzędzia czyni je lepszym. Jednak jeżeli twoja uwaga jest skupiona na samym narzędziu i na tym, co chcesz dzięki niemu osiągnąć, zużywanie postępuje znacznie szybciej. Używasz narzędzia do coraz cięższych trudniejszych zadań, pracujesz nim przez całe tygodnie i miesiące i myślisz o tym, jakie będzie, gdy osiągnie doskonałość.

— A co z tym transem, w którym cię widzieliśmy na więziennym podwórcu? Zużyłeś piłę do doskonałości w ciągu zaledwie kilku minut!

Stiyyung zastanawiał się przez chwilę.

— Widziałem kiedyś felhesz, gdy przez pewien czas żyłem wśród L’Toff. Jednak nawet u nich jest to rzadkie zjawisko Przychodzi dopiero po latach praktyki albo w bardzo szczególnych okolicznościach. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedykolwiek uda mi się ten stan osiągnąć.

— Być może zadziałała tu jakaś magia chwili, połączona z desperacką potrzebą, w jakiej się znajdowaliśmy.

Stiyyung na dłuższą chwilę popadł w zadumę. W końcu otrząsnął się i spojrzał na Dennisa.

— W każdym razie nie możemy liczyć na to, że siekiera dwukrotnie uderzy dokładnie w to samo miejsce. Zużywając twoje balony, musimy polegać na zupełnie normalnych środkach. Dlaczego nie miałbyś nam znowu wyjaśnić, co ten egzemplarz w tej chwili robi i w jaki sposób można zmusić go, żeby robił to lepiej. Nie wybiegaj zbyt daleko przed stan, w którym balon znajduje się w tej chwili, gdyż inaczej to nie zadziała. Po prostu staraj się opisać następny krok.

Brzmiało to trochę jak dziecinna zabawa. Jednak Dennis wiedział, że tutaj „wypowiedz życzenie, a tak się stanie” wcale nie było tak jednoznacznie nieprawdopodobne. Spojrzał na balon, mrużąc oczy… i starając się zobaczyć ideał. Potem zaczął opowiadać o tym, czego nikt ze słuchających nigdy nawet nie próbował sobie wyobrazić.


* * *

Dwa dni później poszukiwania uciekinierów zamarły. Strażnicy przy miejskich bramach ciągle byli gorliwi, ale patrole uliczne wróciły do normy. Dennis mógł się wreszcie wybrać na wycieczkę po mieście.

W czasie pierwszej próby, gdy przybył tu niemal dwa tygodnie temu, był pełen nie do końca sprecyzowanych pomysłów na temat sposobów radzenia sobie w nieznanym mieście.

„Powinienem jak najszybciej nawiązać kontakt ze stowarzyszeniem ludzi mojej profesji. Zapewne któryś z miejscowych kolegów zaoferuje mi mieszkanie w swoim domu — i być może nawet uroczą córkę jako przewodniczkę”. Czy nie w ten właśnie sposób jeszcze niedawno sobie to wszystko wyobrażał?

Jego plany spaliły na panewce, zanim zdołał przekroczyć bramy miasta. Jednak dzięki temu zawarł z miejscowymi strukturami władzy znajomość nieco bardziej bezpośrednią, niż to byłoby możliwe, gdyby występował jako typowy turysta… i na dodatek bez normalnych w takich przypadkach koszmarów — żebraków, różnych naciągaczy oraz pęcherzy na stopach.

Obiad zjedli razem z Arthem w knajpce na otwartym powietrzu obok ruchliwej ulicy handlowej. Dennis spłukał ostatni kęs befsztyka potężnym łykiem mętno-brązowego, lokalnego piwa. Po długim dniu, spędzonym na zużywaniu balonu i równie męczącej nocy odczuwał wilczy apetyt.

— Jeszcze — beknął, odstawiając z hukiem kufel.

Jego towarzysz przyglądał mu się przez chwilę, potem pstryknął palcami na kelnera. Dennis był nieco wyższy i potężniej zbudowany od przeciętnego coyliańskiego mężczyzny, jednak mimo wszystko jego apetyt budził niejaką sensację.

— Hej, trochę spokojniej — powiedział Arth. — Jak zapłacę za ten obiad, nie będzie mnie stać na medyka, żeby cię wyleczył z niestrawności!

Dennis uśmiechnął się szeroko i z kubka obok balustrady wyłowił krzywą, z grubsza tylko obrobioną wykałaczkę. Spojrzał na prześlizgujące się obok restauracji ciężkie sanie towarowe, niemal bezgłośne na samosmarującej się drodze.

— Czy twoim chłopcom udało się zebrać jeszcze trochę tego śliskiego oleju? — spytał złodzieja.

Arth wzruszył ramionami.

— Niezbyt dużo. Kazaliśmy go zbierać chłopcom z band ulicznych, ale woźnicom to się nie spodobało i zaczęli rzucać w nich kamieniami. Poza tym dzieciaki marnują sporo smaru, smarując się nim dla zabawy. Do tej pory mamy tylko ćwierć dzbanka czy coś koło tego.

Tylko ćwierć dzbanka! To niemal litr najlepszego smaru, na jaki udało mu się kiedykolwiek natknąć! Przypomniał sobie, że Arth wcale nie był tak spokojny i obojętny, gdy po raz pierwszy zademonstrował mu zalety tej cieczy. Złodziej niemal oszalał z podniecenia.

Oczywiście smar mógł się stać poszukiwanym na rynku towarem. Jednak dla Artha jego podstawowa wartość polegała na tym, że ogromnie ułatwiał włamania… Oczywiście z czasem właściciele sklepów zaczną intensywnie zużywać drzwi i zamki, żeby mu przeciwdziałać, to jednak była jeszcze śpiewka przyszłości. Tymczasem rabunek papieru, dokonany ostatniej nocy powiódł się właśnie dzięki użyciu tego smaru.

Dennis zastanawiał się, dlaczego ci ludzie dotychczas nie odkryli substancji, która umożliwia funkcjonowanie ich dróg. Czyżby byli aż tak bardzo pozbawieni ciekawości? A może po prostu wynika to z życia z całkowicie innym zestawem wyobrażeń na temat działania praw natury?

Historia oczywiście uczy, że nawet na Ziemi większość kultur opierała się na strukturze kastowej i była bardzo niechętna wszelkim ulepszeniom ustalonego przez wieki porządku rzeczy. A tutaj, gdzie innowacje były znacznie mniej potrzebne, dopiero bardzo niedawno pojawiła się nieco wyraźniejsza dążność do ich wprowadzania. Wojna między baronem Kremerem a królem stanowiła chyba jedną z głównych przyczyn tej zmiany.

Tego poranka Dennis i Arth wynajęli magazyn. Rosnący strach przed działaniami wojennymi powodował stopniowe zamieranie nadrzecznego handlu i właściciel magazynu rozpaczliwie szukał jakiegokolwiek najemcy. Ktoś musiał ten budynek użytkować i utrzymywać go w formie w oczekiwaniu na lepsze czasy. Już w tej chwili ściany zdradzały ślady pierwotnej chropowatości, zaczynając znowu przypominać prymitywne konstrukcje z drewnianych pni.

Arth potrafił znakomicie się targować. Stanęło na tym, że właściciel będzie im wypłacał niewielką sumę za to, że na jakiś czas wprowadzą się do jego magazynu!

Ostatniej nocy dokonano wielkiej kradzieży filcu. Złodzieje z bandy Artha przybywali do magazynu, wnosząc ukradkiem bele cienkiego materiału. Wkrótce pani Aren oraz kilka jej pomocnic, pochodzących bez wyjątku z rodzin zdeklasowanych przez ojca barona Kremera, miały ręce pełne roboty. A młody Gath właśnie w tej chwili, gdy oni siedzieli sobie w przydrożnej restauracji przy obiedzie, konstruował przeznaczoną dla dużego balonu gondolę. Chłopak był zachwycony możliwością zrobienia czegoś nowego — czegoś, co będzie użyteczne jeszcze przed pierwszym procesem zużywania.

Arth zapłacił rachunek za obiad, mrucząc pod nosem na widok sumy.

— I co teraz? — spytał.

— A co ma być? — Dennis omiótł dłonią okolicę. — Pokaż mi wszystko!

Arth westchnął z rezygnacją.

Ich pierwszym przystankiem był Bazar Kupców i Zużywaczy.

W odróżnieniu od innych targowisk, oferujących przedmioty wymagające dalszego zużywania we własnym zakresie, na bazarze wystawiano wyłącznie towary o wysokiej jakości. Budynki wokół były błyszczące i dobrze utrzymane. Ich najniższe kondygnacje, otwarte na ulicę, były podtrzymywane przez zakończone łukami, żłobione kolumny. Sprzedawcy — dobrze ubrani mężczyźni i kobiety — głośno zachwalali towary, wyłożone na długich, stojących przed budynkami stołach.

Dennis obejrzał bardzo ostre dłuta i noże, niezwykle lekkie liny o wspaniałej wytrzymałości, łuki i strzały, które najwyraźniej już tysiące razy trafiały w cel i za które na Ziemi można by uzyskać zupełnie pokaźne sumy.

Nie trafił jednak na śruby czy gwoździe, niemal nieobecne były również inne wyroby z metalu. Nigdzie też nie dostrzegł czegokolwiek, w czym wykorzystano by koło.

Z jednej strony bazaru wystawione były tańsze towary — prymitywne siekiery lub zbroje składające się ze zszytych skrawków wyprawionej skóry. Przy każdym stole znajdowało się godło odpowiedniej gildii wytwórców — znak, że „zaczynacz” jest w pełni legalny.

Dennis podniósł głowę, słysząc w górze głuche uderzenia. Dwaj mężczyźni spacerowali leniwie wokół parapetu na drugim piętrze, uderzając w ściany drewnianymi maczugami.

— Dzięki temu — wyjaśnił Arth — maczugi lepiej uderzają, a ściany są bardziej odporne na uderzenia. — Mrugnął do Dennisa. — Takie uderzenia, jak nasze.

Włamania do domów zwykle były dokonywane poprzez wybicie dziury w ścianie pod nieobecność właścicieli. Czasami ludzie zapominali, że dzięki samemu faktowi zamieszkiwania budynek stał pewniej na ziemi i lepiej chronił od deszczu, ale nic ponadto.

Właściciele tego domu najwyraźniej o tym nie zapomnieli.

Plac targowy był zatłoczony arystokratami z górnego miasta i z położonych poza murami posiadłości. Każdemu ze szlachetnie urodzonych towarzyszył służący.

Zwykle pan i sługa ubrani byli niemal tak samo, również ich wzrost i budowa ciała były niemal identyczne. Arystokratów można było odróżnić tylko po wielkopańskich manierach, stylu uczesania i metalowej biżuterii, którą niektórzy z nich nosili.

Na Ziemi ludzie bogaci podnoszą swój status poprzez gromadzenie wielkich własności i dużych ilości rzeczy, które tylko z rzadka są używane. Tutaj tego rodzaju majątek szybko zdegradowałby się do swego oryginalnego, prymitywnego stanu. Żeby temu zapobiec, ludzie zamożni potrzebowali służących, którzy nie tylko wykonywali prace domowe, pielęgnowali ogród i tak dalej, lecz również nieustannie „zużywali” należące do pracodawców przedmioty.

Dennis dostrzegał pewne uboczne skutki takiego układu.

Służący, zajęci bez przerwy noszeniem strojów swoich panów, nie mieli czasu na „zużywanie” swoich własnych ubiorów. Prezentowali się bardzo dobrze, jednak okrywające ich piękne tkaniny nie były ich własnością. Jeżeli chcieli opuścić swego pracodawcę, odchodzili, nie posiadając zupełnie nic!

Oczywiście punktem honoru człowieka bogatego, symbolem jego statusu, było to, żeby nigdy nie nosić ani nie posługiwać się czymś, co jeszcze wymagało „zużywania”.

Poza ziemią i żywnością, metalem i papierem, najbardziej cenionym tutaj towarem była ludzka praca. Nawet po wyczerpującym, całodziennym trudzie w polu sługa nie dysponował swoim własnym czasem. Podczas odpoczynku zużywał krzesło swego pana; jedząc, doskonalił zapasową zastawę stołową pani. Nie mógł oszczędzać i urządzić się na wolności, gdyż wszystko, co by kupił, wymagało zużywania albo wracało do pierwotnego, niemal bezużytecznego stanu.

Nic więc dziwnego, że na wschodzie ludzie coraz śmielej podnosili głowy, że zaczynały się społeczne niepokoje. Połączone rządy gildii, kościoła i arystokracji sprawiały, że wszelkie zmiany były nader trudne, o ile w ogóle możliwe.

„Zużywania Fixxela” był to położony na północnym skraju placu wysoki budynek, który obudził w Dennisie wspomnienia o domu.

Jego ściany były w większości zupełnie przejrzyste, jakby wykonane z najczystszego szkła, lekko zabarwionego, by łagodziło promienie popołudniowego słońca.

Arth powiedział, że ściany rozpoczęły swoje istnienie jako pozszywane płachty papieru i były potem intensywnie zużywane podczas suchych pór roku, aż stały się przezroczyste i odporne na przeciwności pogody. Po wielu latach takich działań były prawdopodobnie lepsze niż jakiekolwiek okna na Ziemi.

W stronę ulicy zwrócone były wystawy, pełne kobiecych i męskich ubrań, narzędzi, naczyń i dywanów. „Nic nowego! Tylko rzeczy stare i używane!” — głosiła dumnie wywieszka.

Wystawy bezustannie się zmieniały. Dennis widział pracowników, zdejmujących przedmioty i zastępujących je innymi. Urządzenie wystaw było oszałamiające. Na realistycznych manekinach udrapowano materiały, wyglądające na znakomite jedwabie i brokaty. Niektóre z ubiorów na Ziemi z pewnością można by sprzedać za niebotyczne ceny.

— Chodźmy — powiedział Arth, szturchając Dennisa. — Nie pomagaj staremu Fixxelowi za darmo.

Dennis potrząsnął głową. Ciągle znajdował się pod urokiem pięknych przedmiotów na wystawie. Potem nagle zrozumiał, co Arth miał na myśli. Roześmiał się głośno, doceniając dowcip. Przez sam fakt patrzenia na towary, przez zachwycanie się ich pięknem, przyczyniał się nieco do ich ulepszenia! Nic dziwnego, że manekiny wyglądały tak realistycznie. Były „zużywane” przez całe pokolenia przechodniów!

Czystej wody naciąganie na darmową pracę!

Jednak Dennis nie mógł się wyzbyć uczucia żalu, że jego kamera przepadła razem z plecakiem. Same projekty ubrań byłyby warte na Ziemi fortunę.

Wskutek nalegań Dennisa przeszli na tył budynku, żeby przyjrzeć się bliżej samej „zużywalni”. Był to duży, kipiący gorączkową pracą plac.

Grupy kobiet i mężczyzn wlewały i wylewały wodę z długiego rzędu najróżniejszych pojemników, kubków i dzbanów. Inni zajęci byli kopaniem dołów w ziemi za pomocą nowych łopat, a następnie ponownym ich zasypywaniem, jeszcze inni cięli na drobne kawałki wielkie kłody drewna, doskonaląc przy tym błyszczące narzędzia.

Na wydzielonej części placu, w na pół wykończonych fotelach i krzesłach, siedzieli opatuleni kilkoma warstwami ubrań mężczyźni i rzucali nożami do celu. Najbardziej prymitywne noże były rzucane w niemal gotowe, błyszczące zbroje.

Nic dziwnego, że nie rozwinęła się tutaj technologia. Specjalizacja była czymś wysoce nieopłacalnym. Pożądana była natomiast sytuacja, w której jedna osoba mogła zużywać trzy lub cztery przedmioty jednocześnie. Koncentracja na wykonywanej pracy, na doskonalonym przedmiocie najwyraźniej była mniej istotna niż fakt ciągłego zużywania tak wielkiej liczby przedmiotów, jak to było możliwe.

Ten plac był odpowiednikiem ziemskiej fabryki, jednak Dennis nie mógł się wyzbyć uczucia, że ta cała praca może okazać się całkowicie daremna. Ogromny wysiłek może zostać zupełnie zmarnowany, jeżeli praca nad przedmiotami ustanie choćby na kilka tygodni czy miesięcy. Każdy z tych produktów pozostawiony sam sobie, prędzej czy później nieuchronnie wróci do swego oryginalnego, prymitywnego kształtu.

„A jednak — myślał Dennis — nie ma tu kopców śmieci, nie ma przestrzeni zarzuconych zużytymi, nikomu niepotrzebnymi rzeczami. Niemal wszystko, co ci ludzie tworzą, w końcu wraca nieustannym cyklem z powrotem do natury”.

Później, w innej części miasta, Arth i Dennis przyglądali się religijnej procesji, przechodzącej przez jeden z głównych placów. Trzej ubrani na żółto kapłani nieśli wraz ze swymi wiernymi wyłożoną poduszkami platformę, na której spoczywał błyszczący miecz. W czterech rogach palankinu osadzone były świeżo odcięte ludzkie głowy.

— Kapłani Mlikkina — powiedział Arth. — Krwiożercze bydlaki. Swoimi krwawymi obrządkami przyciągają nąjpodlejszy element w Zuslik.

Splunął z odrazą.

Dennis zmusił się do patrzenia, chociaż ten ponury widok budził w nim mdłości. Z obserwacji, jakich dokonał w ciągu ostatniego tygodnia wywnioskował, że kapłani prowadzili kampanię, mającą przyzwyczaić mieszkańców miasta do myśli o wojnie i śmierci.

Gdy procesja zatrzymała się obok wzniesionego przy końcu placu podestu, główny kapłan uniósł miecz — wyraźnie produkt trwającej całe pokolenia, codziennej pracy akolitów Mlikkina — wysoko nad głowę i zaczął przemawiać do brudnego i hałaśliwego tłumu, który zebrał się wokół niego. Dennis nie wszystko z jego przemowy słyszał, jednak najwyraźniej ten człowiek nie miał zbyt wysokiego mniemania o „hołocie ze wschodu”. Gdy zaczął rzucać gromy na głowę króla Hymiela, niektórzy spośród wiernych zaczęli spoglądać po sobie nerwowo, jednak nie podniósł się żaden głos protestu.

Duża liczba mieszkańców Zuslik, krzywiąc się z niesmakiem, opuściła plac, zostawiając go uczestnikom zgromadzenia.

Z jednym wyjątkiem. Dennis zauważył, że w przeciwległym rogu placu jakaś stara kobieta uklękła przed niewielką niszą, w której stała zakurzona figurka. Wykrzywionymi reumatyzmem palcami staruszka próbowała oczyścić figurkę z warstw brudu, potem przy skręconej, spiralnej podstawie ułożyła świeże kwiaty.

Coś w kształcie kapliczki spowodowało, że Dennis poczuł mrowienie karku. Ruszył w tamtą stronę. Arth poszedł za nim, rozglądając się nerwowo i mrucząc, że to nie jest dla nich najzdrowsza okolica.

— Co to jest?

— To jest miejsce poświęcone Starej Wierze — odpowiedział Arth. — Niektórzy mówią, że ta kapliczka stała tutaj, zanim jeszcze zbudowano Zuslik. Kościoły próbowały ją zburzyć, jednak modlono się tutaj tak długo, że teraz nie można jej nawet zarysować. Wylewają więc na nią nieczystości i płacą gangom, żeby biły ludzi, którzy próbują oddawać jej cześć.

Nic dziwnego, że stara kobieta w trakcie modlitwy unosiła głowę, spoglądając wokół z niepokojem.

— Ale co im zależy…

Dennis zatrzymał się nagle w odległości około dwudziestu metrów od kapliczki. Rozpoznał figurkę na postumencie. To był smok. Widział już raz jego podobiznę — na rękojeści tubylczego noża, który leżał w trawie obok zevatronu.

W wyszczerbionej paszczy smoka siedział demoniczny potworek — „czerniak”, jak go nazwał Arth. Pokryty warstwami brudu. w którym wyskrobano nieprzyzwoite napisy, smok mimo wszystko błyskał na przechodniów nieruchomym wzrokiem. Otwarte szeroko oczy lśniły brylantowym blaskiem.

Jednak uwagę Dennisa przede wszystkim przykuł postument, na którym stała mityczna bestia. Była to żłobiona kolumna, składająca się z dwóch cieńszych, osobnych, jednak skręconych ze sobą spiralnie, przeplatanych kamiennych prętów, połączonych delikatnie zawęźlonymi, krótkimi poprzeczkami, wyglądającymi jak szczeble skręconej drabiny.

„Jeżeli to nie jest model łańcucha DNA, to od dziś będę się uważał za rodzonego wuja chochlaka!” — pomyślał Dennis.

Poczuł nawrót tego niemiłego uczucia oderwania od rzeczywistości, które nawiedzało go od czasu przybycia do tego świata. Podszedł powoli do tabliczki, zastanawiając się, w jaki sposób ci ludzie dowiedzieli się o genach, nie mając po temu ani odpowiednich narzędzi, ani podstaw naukowych.

— Psst! — Arth trącił Dennisa łokciem. — Żołnierze!

Skinął głową w kierunku głównej ulicy, którędy maszerował ku nim oddział zbrojnych.

Dennis obrzucił kapliczkę tęsknym spojrzeniem, po chwili jednak pośpieszył za Arthem w stronę bocznej alejki. Ukryci w cieniu, przyglądali się przechodzącemu przed nimi patrolowi. Żołnierze szli pewnym krokiem, trzymając przed sobą uniesione „tenery”. Potężny sierżant Gil’m kroczył obok oddziału, wylewając potoki werbalnych nieczystości na głowy cywilów, którzy niedostatecznie szybko usunęli się z drogi.

Ze sposobu, w jaki mieszczanie uciekali przed oddziałem, Dennis wywnioskował, że północni ziomkowie Kremera ciągle nie uważali się za Zuslikan, mimo iż dorosło już nowe pokolenie od czasu, w którym to miasto zostało siedzibą barona.

Gdy Dennis ponownie skierował wzrok ku kapliczce, stwierdził, że stara kobieta już odeszła, bez wątpienia wystraszona przez nadchodzących żołnierzy. Zniknęła również znakomita sposobność, żeby dowiedzieć się czegoś więcej na temat Starej Wiary.

Za żołnierzami podążało około dwudziestu młodych cywilów, przygnębionych i ze związanymi przegubami.

— Łapacze! — szepnął Arth gardłowo. — Kremer tworzy oddziały milicji. Wojna musi być już bardzo blisko!

To przypomniało Dennisowi, że ciągle jest uciekinierem, człowiekiem poszukiwanym. Podniósł wzrok i wysoko na niebie zobaczył parę szerokich, czarnych skrzydeł, unoszonych przez powietrzne prądy. W lekkiej, wiklinowej gondoli, podwieszonej pod dnem szybowca siedziały dwie malutkie ludzkie figurki, kierując go łagodnym skrętem na południe od miasta. Skrzydła szybowca były pomalowane od spodu na podobieństwo smoczych. Baron wykorzystywał w ten sposób tradycyjny szacunek dla smoków.

Na szczęście w tym świecie nie wynaleziono lornetek. Było mało prawdopodobne, żeby powietrzni zwiadowcy zauważyli ich na zatłoczonych ulicach miasta. Jedynym dla nich obu zagrożeniem były patrole piesze.

Jednak sytuacja zmieni się zasadniczo, gdy wreszcie uda im się odfrunąć balonem. Wtedy szybowce będą stanowiły prawdziwy problem.

Tak czy inaczej nawet teraz nie powinni kusić szczęścia Dennis nie protestował, gdy Arth zaczął się oddalać z pełnego ludzi placu, postanowił jednak wrócić tu później, żeby nieco bliżej przyjrzeć się kapliczce.


* * *

Siedziba Gildii Wytwórców Krzeseł była przepełniona dziećmi. Była to najuboższa spośród wszystkich gildii. W odróżnieniu od kamieniarzy, wytwórców drzwi i zawiasów czy papierników, nie miała żadnych pilnie strzeżonych tajemnic. Każdy mógł sobie zrobić „zaczynacz” krzesła czy stołu — wystarczyła deska i kilka patyków. Tylko prawo stało na straży jej monopolu.

Dzieci biegały po całym budynku. Podłogę zaścielały kawałki sznurków i okruchy zeskrobanej kory. Arth wyjaśnił, że gildie otwarte, jak wytwórcy krzeseł, dawały zatrudnienie głównie dzieciom i ludziom starym — nie nadającym się do intensywnej pracy przy zużywaniu, takiej jak w salonie Fixxela.

Pod kierunkiem kilku mistrzów chłopcy i dziewczęta składali zaczynacze mebli, które wędrowały następnie do domów ludzi ubogich. Po roku czy dwóch używania biedacy sprzedawali nieco lepszej już jakości krzesła i stoły zamożniejszym, a sami za część uzyskanej sumy kupowali następne, prymitywne zaczynacze. W miarę jak meble stawały się starsze i lepsze, wspinały się w górę socjoekonomicznej drabiny — awans społeczny dla rzeczy, jednak nie dla ludzi.

Wśród dzieci przechadzał się w towarzystwie dwóch mistrzów ubrany na czerwono kapłan, błogosławiąc gotowe zaczynacze. Dennis nie pamiętał, jakie bóstwo było reprezentowane przez czerwone szaty, jednak ten kolor jakby mu o czymś przypominał.

— Następny patrol, Dennis. — Arth wskazał oddział strażników, przechodzący sąsiednią ulicą. — Może lepiej, żebyśmy już wrócili do domu.

Dennis skinął niechętnie głową.

— Dobrze — odpowiedział — chodźmy.

Minie co najmniej tydzień, zanim będą gotowi do ucieczki, więc na pewno nadarzy się następna okazja dokładniejszego zwiedzenia miasta.

Skręcili w boczną uliczkę i wyszli na szeroką Aleję Cukierników. Arth kupił słodycze, potem ruszyli dalej i Dennis po drodze usiłował zrozumieć, jakimi zasadami rządzi się chaotyczna, jednak najwyraźniej efektywna sieć dróg, po których poruszają się sanie.

Nie mógł jednak otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarł na nim ubrany na czerwono kapłan. Wspomnienie o nim budziło w nim jednocześnie gniew i niepewność.

Gdy zbliżyli się do okolicy, w której mieściła się ich kryjówka, Arth chwycił mocno Dennisa za ramię, rozglądając się podejrzliwie.

— Chodźmy skrótem — powiedział i skierował Dennisa pomiędzy dwie szopy w stronę innej uliczki.

— Co się stało? Arth potrząsnął głową.

— Być może to tylko nerwy. Jednak jeżeli pięć razy zwęszysz pułapkę i z tego cztery razy się mylisz, to ciągle jesteś do przodu, omijając ten zapach.

Dennis zdecydował się polegać na słowie Artha, który w tych sprawach był ekspertem. Zauważył stertę skrzynek pod ścianą jednego z budynków.

— Chodź — powiedział. — Mam narzędzie, które jest znakomite w wykrywaniu pułapek. Możemy go użyć tam na dachu.

Wdrapali się na pierwszy parapet, potem z pomocą kratek ogrodowych na następne piętro. Dennis sięgnął w głąb pożyczonego od Artha, szerokiego płaszcza i z kieszeni swej własnej kurtki wyjął niewielkie urządzenie — obozowego „strażnika”.

Arth jak oczarowany wpatrywał się w migające na ekraniku światełka. Miał całkowite zaufanie do czarnoksięskiej mocy Ziemianina, był pewien, że Dennis dzięki swojej magii będzie w stanie powiedzieć, czy bezpiecznie jest wracać na ulice.

Dennis manipulował przez dłuższą chwilę malutkimi pokrętłami, jednak ekran w dalszym ciągu był wypełniony chaosem nie dającego się zinterpretować śmiecia. Strażnik, nie używany już od przeszło tygodnia, uparcie się wyłączał bez względu na to, co Dennis z mm robił.

Dennis westchnął i sięgnął do innej kieszeni. W zawiniątku, które zrzuciła mu Linnora, znajdowała się składana, smukła luneta. Na szczęście Kremer podczas daremnych prób jej otworzenia tylko lekko zarysował obudowę.

Dennis przyjrzał się przez lunetę leżącym w dole ulicom.

Główny bulwar na całej swej długości był wypełniony gęstym tłumem — farmerami, przybyłymi do miasta, żeby sprzedać produkty swojej ziemi i kupić zaczynacze, arystokratami w otoczeniu swych bliźniaczych służących, nielicznymi żołnierzami i kapłanami. Dennis szukał grupek, które mógłby uznać za podejrzane.

Skupił się na kilku mężczyznach przy końcu ulicy. Stali bezczynnie przed wejściem do knajpy, najwyraźniej po prostu się obijając.

Jednak luneta powiedziała co innego. Mężczyźni byli uzbrojeni i uważnie przyglądali się przechodniom. Mieli wydatne kości policzkowe, charakterystyczne dla ludzi z północy.

Dennis poprawił ostrość. Z budynku za plecami czujnej grupki wyszedł wysoki, uzbrojony mężczyzna o wyglądzie arystokraty. Tuż za nim pojawił się zgarbiony osobnik z czarną przepaską na oku. Ci dwaj prowadzili bardzo ożywioną rozmowę. Jednooki wskazywał co chwilę w kierunku nabrzeża, arystokrata zdawał się równie uparcie trwać przy zdaniu, że powinni zostać tu, gdzie w tej chwili się znajdują.

— Arth, hmmm… — Dennis nagle poczuł suchość w ustach. — Myślę, że powinieneś na to popatrzeć.

— Na co, na tę rurkę? Czy ty patrzysz przez nią, czy na coś, co jest w środku?

— Przez nią. To taka magiczna tuba, która sprawia, że rzeczy odległe wyglądają na większe niż w rzeczywistości. Może potrwać chwilę, zanim się do niej przyzwyczaisz, ale gdy to już nastąpi, chciałbym, żebyś spojrzał na tę tawernę przy końcu ulicy.

Arth wziął lunetę i przykucnął na krawędzi parapetu. Dennis musiał mu pokazać, jak należy ją trzymać. Arth przyłożył ją do oka, nagle podniecony jak dziecko.

— Hej, to wspaniałe! Mam wzrok jak przysłowiowy orzeł z Crydee!… Mogę policzyć kufle na stole w tej… Wielki Palmi! To jest Perth! I rozmawia z samym lordem Hernem!

Dennis skinął głową. Czuł w piersiach ciężar, jakby wątła nadzieja, która się tam gnieździła, zmieniła się nagle w coś twardego, kamiennego.

— A to łajdak! — przeklinał Arth. — On nas wydaje! A jego ojciec służył razem z moim u starego księcia! Wypruję mu flaki i przerobię je na sznurki! Ja mu…

Dennis osunął się ciężko wzdłuż muru za plecami. W głowie miał zupełną pustkę. Nie było sposobu, żeby ostrzec przyjaciół w mieszkaniu Artha ani w magazynie nad rzeką w którym właśnie zaczęli budowę dużego balonu.

Czuł się tak całkowicie bezradny, że uległ bez sprzeciwu gdy znowu spłynęło na niego to dziwne uczucie oderwania od rzeczywistości. Nic nie mógł na to poradzić.

Arth z przeklinania uczynił prawdziwą sztukę. Dysponował niezwykle bogatym słownikiem inwektyw i teraz jego wyczerpywanie dostarczyło mu na pewien czas absorbującego zajęcia, podczas gdy Ziemianin po prostu siedział pod ścianą, czując się jak zbity pies.

Potem Dennis zamrugał gwałtownie. Na jednym z położonych w pobliżu dachów zauważył jakiś ruch, szybki i niemal nieuchwytny.

Wyprostował się i spojrzał uważniej. Coś niewielkiego przemykało pomiędzy wylotami rur wentylacyjnych i zaścielającymi dach śmieciami.

— Złapali kogoś! — krzyknął Arth, ciągle przyglądając się przez lunetę scenie przed tawerną. — Wyciągają go z mojego mieszkania… Ale mają tylko jednego! Inni pewnie zdążyli uciec! Perth nie ma zbyt tęgiej miny, wcale nie wygląda na zadowolonego! Ciągnie lorda Herna za rękaw, pokazując w stronę nabrzeża. Ha! Zanim tam dojdą, po naszych ludziach nie będzie już śladu! Ale się wkurzą!

Dennis niemal nie słyszał jego słów. Wstał powoli, przyglądając się sylwetce kilka dachów dalej — pobłyskiwała, przemykając się od jednej kryjówki ku następnej.

Arth mówił dalej z podnieceniem.

— To Mishwa, złapali Mishwę! I… wyrwał się i dopadł Pertha! Dołóż mu, Mishwa! Próbują go odciągnąć, zanim… Hej! Dennis, oddaj to!

Dennis wyrwał lunetę z rąk Artha. Ignorując gwałtowne protesty złodzieja, usiłował opanować drżenie rąk i ustawić ostrość na odległy o sto metrów dach. Coś szybkiego i niewyraźnego przemknęło mu przez pole widzenia.

Dłuższą chwilę zajęło mu odszukanie właściwego miejsca na dachu. Potem przez kilka sekund widział tylko wywietrznik, za którym ta istota się skryła.

W końcu z kryjówki coś się zaczęło wyłaniać — oko, osadzone na końcu cienkiej szypułki, która kołysała się w lewo i w prawo, omiatając najbliższą okolicę.

— No, no… niech się zmienię w różową wiewiórkę, jeśli to nie jest…

— Denzzz! Oddaj mi tę rurkę! Muszę wiedzieć, czy Mish wziął tego szczura w obroty!

Arth pociągał za nogawkę spodni Dennisa. Dennis potrząsnął nogą, dokładniej regulując ostrość.

Istota, która wreszcie w całości wynurzyła się zza rury wentylacyjnej, zmieniła się nieco od czasu, gdy Dennis widział ją po raz ostatni — pewnej ciemnej nocy na drodze dość daleko stąd. Stała się jaśniejsza, przystosowując się znakomicie do koloru okolicznych budynków. Przesuwała się po dachu, kołysząc chwytnymi ramionami, a soczewkami kamer śledząc tłum na ulicy w dole.

Na grzbiecie niosła pasażera.

— Choch! — Dennis niemal wrzasnął. Mały zwierzak znalazł idealne miejsce na oddawanie się swemu ulubionemu zajęciu — nadzorowaniu przez ramię pracy, wykonywanej przez kogo innego. Jechał na robocie zwiadowczym Instytutu Saharańskiego jak na ulubionym wierzchowcu z własnej stajni!

Ironia tej sytuacji, opartej na wielopiętrowym zbiegu okoliczności, niemal odebrała Dennisowi zdolność logicznego myślenia. W tej chwili wiedział jedynie to, że robot jest kluczem do wszystkiego… do uratowania przyjaciół i księżniczki, do ucieczki z Zuslik, do naprawy zevatronu… do wszystkiego!

Czegóż nie mógłby dokonać człowiek świadomy swoich poczynań, choćby przez proste zastosowanie Efektu Zużycia wobec tak skomplikowanego urządzenia jak to, które stało na sąsiednim dachu! Robot mógłby pomóc w budowie innych maszyn, nawet nowego mechanizmu powrotnego!

Ten robot jest mu niezbędny!

— Choch! — Tym razem był to już prawdziwy wrzask. — Robot! Natychmiast się u mnie zamelduj! Natychmiast! Słyszysz? Już!

Arth chwycił go z wściekłością za ramię. Ludzie na ulicy zaczęli podnosić głowy, patrząc z zainteresowaniem. Dziwna para kilka dachów dalej znieruchomiała na chwilę, potem ruszyła dalej, jakby nic się nie stało.

— Wycofuję poprzednie rozkazy! — wrzeszczał Dennis. — Chodź tu do mnie, zamelduj się, natychmiast!

Pewnie nadal by krzyczał, lecz Arth potężnym wymachem nogi uderzył go z tym za kolanami i Dennis runął jak długi. Mały złodziej był silny i sprężysty. Zanim Dennis zdołał się na tyle oswobodzić, żeby znowu spojrzeć na sąsiedni dach, robot i chochlak zniknęli z pola widzenia.

Arth przeklinał go soczyście. Dennis siedział ogłupiały, pocierając skronie i potrząsając głową. Uczucie oderwania od rzeczywistości zniknęło niemal tak szybko, jak się pojawiło. Jednak już mogło być za późno.

„O, rany — pomyślał. — Co ja narobiłem”.

— Dobra — powiedział do Artha. — Puść mnie! Zwiewajmy stąd. Teraz już możemy iść.

Jednak chwilę potem, gdy zobaczyli głowy wspinających się na dach żołnierzy, Dennis zrozumiał, że znowu się pomylił.

Загрузка...