— Na zewnątrz murów patrole chodzą po to, żeby trzymać ludzi z daleka — powiedział niski złodziej. — Wielu więźniów ma tam przecież rodziny i przyjaciół, a poza tym znaczna część mieszkańców Zuslik chętnie by pomogła w ucieczce z więzienia. Nawet po upływie trzydziestu lat ludzie Kremera nie są w tych stronach zbyt popularni.
Dennis skinął głową.
— Czy strażnicy oglądają mur od zewnątrz równie starannie, jak od wewnątrz?
Komitet ucieczkowy liczył pięć osób. Zgromadzili się wokół krzywego, rozchwianego stołu, jedząc południowy posiłek Siedzieli na nędznych, niewygodnych krzesłach. Już lepiej byłoby stać, ale zużywanie tych krzeseł stanowiło jeden z ich obowiązków.
Gath Glinn, najmłodszy członek ich grupy, przykucnął w cieniu obok pobliskiego muru zamkowego i pochylił się nad zrobionym przez Dennisa prototypowym urządzeniem, dzięki któremu mieli nadzieję uciec z więzienia. Jasnowłosy młodzieniec był pierwszym, który zrozumiał pomysł Ziemianina i został wyznaczony do jego wypróbowania. Przerywał pracę i przykrywał urządzenie, ilekroć w pobliżu pojawili się strażnicy.
W tej chwili jego ręce szybko poruszały się w tył i w przód, a małe narzędzie, które zużywał, odzywało się cichym „zziz-zzing”.
Niski, smagły mężczyzna, którego Dennis niejasno pamiętał z pierwszego dnia w więzieniu jako obiekt swoich słownych napaści, potrząsnął głową i odpowiedział na zadane pytanie.
— Nie, Dennis. Czasem wyprowadzają nas grupami, żebyśmy rzucali kamieniami w mur. Ale głównie każą nam zużywać go od wewnątrz.
Dennis wciąż, trochę z przyzwyczajenia, dziwił się, słysząc od współwięźniów tego typu stwierdzenia. To zdziwienie musiało odbić się teraz na jego twarzy.
Stivyung Sigel spojrzał w prawo i w lewo, żeby się upewnić, czy nikt nie podszedł zbyt blisko.
— Arth chciał powiedzieć — wyjaśnił — że jednym z naszych obowiązków jest zużywanie muru jako takiego, żeby się stał lepszy i mocniejszy.
Farmer chyba rozumiał, że Dennis przybył z jakiegoś bardzo odległego miejsca, gdzie rzeczy miały się zupełnie inaczej niż tutaj. Dziwił się trochę, że cywilizacja może istnieć w krainie, w której przedmioty w miarę użytkowania nie stają się coraz lepsze, jednak wiara w to, co Dennis mówi, zdawała się w nim przeważać nad wątpliwościami.
— Rozumiem. — Dennis skinął głową. — Dlatego ci ludzie mogą w ten sposób walić w mur, nie bojąc się, że zostaną zatrzymani przez strażników.
Zauważył wcześniej grupę więźniów, którzy z wyraźną satysfakcją atakowali palisadę i sam mur zamkowy potężnymi, choć prymitywnymi młotami. Dziwił się wtedy, dlaczego strażnicy im na to pozwalają.
— Tak, Dennisie. Baron chce, żeby mury były jak najsilniejsze, więc każe więźniom tłuc w nie z całej siły. — Stivyung wzruszył ramionami nad koniecznością wyjaśniania czegoś tak podstawowego. — Oczywiście strażnicy pilnują, żeby nie używano do tego naprawdę dobrych narzędzi. W ten sposób po pewnym czasie mur zewnętrzny stanie się taki, jak ten za nami. Przykryją go wtedy dachem i zamek powiększy się o tę całą przestrzeń.
Dennis spojrzał w stronę pałacu. Rozumiał teraz, dlaczego tamtejsze budowle przypominają torty weselne. Gdy Coylianie stawiają dom, zaczyna on swoje istnienie jako struktura niewiele lepsza od zwykłej szopy. Kiedy zostanie w końcu zmieniony, po latach intensywnego zużywania, w solidny parterowy budynek, na jego dachu stawia się następną szopę. Podczas gdy pierwsze piętro ulega poprawie, parter coraz pewniej utrzymuje na sobie jego ciężar i rozrasta się wszerz poprzez dodawanie wciąż nowych przybudówek.
Później, dopóki ktoś w nim mieszka, budynek jest stale zużywany i trzyma się coraz lepiej. Jeżeli jednak zostanie opuszczony, powoli dokonają się w nim odwrotne przemiany i w końcu zawali się, zmieniając w stertę drągów, zwierzęcych skór i błota.
Dennis nie przypuszczał, żeby na tym świecie archeologowie mogli w ruinach opuszczonego miasta dokonywać licznych i olśniewających znalezisk.
— Strażnicy zwracają również uwagę na to, żebyśmy zużywali cały mur jednakowo — dodał Arth.
Arth twierdził, że jest przywódcą wszystkich złodziei i rabusiów w mieście Zuslik. Szacunek, jaki okazywali mu inni więźniowie, świadczył, że to może być prawda.
— Oczywiście zawsze staramy się zostawiać jakiś jego fragment, żeby zmienił się z powrotem w stare belki… wtedy moglibyśmy naprawdę wyłamać się na zewnątrz. Strażnicy szukają takich nie dość zużytych miejsc. To taka gra — jedna strona stara się być sprytniejsza od drugiej.
Uśmiechnął się szeroko, jakby był pewien, że prędzej czy później ta gra zostanie przez nich wygrana.
Ciche „zzizzing” za ich plecami nagle zakończyło się ostrym trzaskiem. Młody Gath podniósł ucięty koniec drewnianego palika, uśmiechając się do Dennisa radośnie.
— Elastyczna piła zadziałała! — wyszeptał z podnieceniem.
Rozejrzał się wokół, żeby być pewnym, iż w pobliżu nie ma żadnych strażników, potem wręczył narzędzie Dennisowi.
Zęby były nagrzane od tarcia. Na Ziemi byłyby mocno nadszarpnięte po przecięciu choćby kawałeczka drewna, i to bardzo miękkiego. Jednak Gath podczas swojej pracy myślał „Tnij! Tnij!” i teraz, dzięki delikatnemu zużywaniu, zęby zamka błyskawicznego były nieco ostrzejsze niż uprzednio.
Dennis potrząsnął głową. To nie była najprostsza rzecz, jaką można było zrobić z zamkiem błyskawicznym. Zapięcia kieszeni w całym jego ubraniu były wykonane z miękkiego plastiku, musiał więc wypruć metalowy zamek ze spodni — rozporek zapinał się teraz na trzy własnoręcznie wystrugane guziki, które, jak miał nadzieję, z czasem będą stawały się coraz lepsze. Z pewnością nie miał zamiaru przywracać pierwotnego zastosowania wyprutemu zamkowi!
— Dobra robota, Gath! Zorganizujemy ci wpis na tę listę chorych, żebyś mógł bez przerwy tę piłę doskonalić. Tej nocy, której skończysz pracę…
Arth przerwał mu pośpiesznie komentarzem na temat pogody. Chwilę później w pobliżu przeszli dwaj strażnicy. Więźniowie z wielkim zainteresowaniem pochylali się nad talerzami z jedzeniem, aż żołnierze zniknęli im z oczu.
Gdy okolica znowu była czysta, Dennis chciał puścić piłę w obieg, żeby każdy ją obejrzał. Jednak wszyscy, poza Sigelem, uprzejmie odmówili. Przeciętni mieszkańcy tego świata wyraźnie czuli w stosunku do tych, którzy tworzyli „istotę” narzędzia — rzemieślników, zajmujących się wytwarzaniem rzeczy w ich pierwotnej formie, a nie późniejszym ich zużywaniem — coś w rodzaju zabobonnego lęku. Prawdopodobnie ci więźniowie widzieli w zamku błyskawicznym czystą magię, gdyż jego działanie opierało się na zasadzie, z którą dotychczas się nie zetknęli.
Dennis oddał zamek Gathowi, który przyjął go z entuzjazmem.
Potem przerwa na posiłek dobiegła końca. Strażnicy zaczęli ich wzywać z powrotem do pracy.
Obecnie zajęcie Dennisa polegało na atakowaniu zbroi tępo zakończoną włócznią. Dowcip krył się w tym, że te zbroje znajdowały się na żołnierzach, którzy byli ich właścicielami! To była naprawdę ekscytująca praca. Jeżeli uderzył zbyt mocno — tak, że żołnierza to zabolało — był chlastany batem, jeśli zaś zbyt słabo, obrzucano go wyzwiskami i pogróżkami.
— Od tej pory kolejno obejmujemy warty nad Gathem, żeby mógł bez przeszkód pracować — powiedział Dennis, wstając od stołu. — I dostarczamy mu świeżego drewna, które będzie mógł ciąć. Resztę planu omówimy później.
Wszyscy członkowie komitetu ucieczkowego skinęli głowami. W ich oczach to on był w tym towarzystwie czarownikiem.
Strażnicy krzyknęli ponaglająco i Dennis pośpieszył do swej pracy. Jedną z kar za opieszałość było odebranie więźniowi jego własności osobistej. Mimo iż w tej chwili nosił równie prymitywny strój jak większość z pozostałych, pozwolono mu zatrzymać jego własne ubranie, żeby w wolnych chwilach mógł je „zużywać”. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, była jego strata.
Trzy godziny po posiłku zabrzmiał dzwon, obwieszczając początek nabożeństwa. Ubrany w czerwone szaty więzienny kapelan ustawił w pobliżu wejścia do zamku przenośny ołtarz, po czym wielkim głosem wezwał wiernych, by się wokół niego zebrali.
Ci, którzy nie uczestniczyli w ceremonii, musieli nadal pracować, więc mimo nagłej fali zupełnie niestosownych chichotów niemal wszyscy więźniowie natychmiast porzucili narzędzia i niespiesznie skierowali się ku miejscu zgromadzenia.
Nieliczni, między innymi złodziej Arth, pozostali przy pracy w ogródku, potrząsając głowami i mrucząc pod nosem z dezaprobatą.
Dennis chciał przyjrzeć się nabożeństwu, me widział jednak sposobu, żeby uczestniczyć w nim wyłącznie w charakterze widza, gdyż więźniowie śpiewali i bili pokłony przed rzędem drewnianych i kamiennych figurek.
W końcu zdecydował, że zostanie ze Stivyungiem Sigelem. Godzinę temu obaj zostali przydzieleni do rąbania drewna siekierami typu jaskiniowego i pod czujnym okiem strażników.
— Nie wygląda na to, żeby nasi więzienni współtowarzysze podchodzili nadmiernie serio do państwowej religii — zauważył Dennis półgłosem.
Sigel zgiął nad głową swe potężne ramiona i szerokim łukiem opuścił siekierę, śląc na wszystkie strony drewniane odłamki. Wyglądał nieco niedorzecznie, rąbiąc drewno w należącym do barona Kremera wspaniałym stroju, ale była to część jego obowiązków. Władca Zuslik nie życzył sobie, żeby ubrania mu sztywniały, a po takim ich wykorzystaniu będą z pewnością miękkie i przyjemne.
— Pod rządami starego księcia mieszkańcy Zuslik przyzwyczaili się do dość swobodnego traktowania religii — odpowiedział Sigel. — Jednak ojciec i dziadek Kremera natychmiast po wkroczeniu tutaj zaczęli obsypywać kościół i gildie przywilejami, co jest dość zabawne, gdyż ci pomocni górale nigdy przedtem nie byli ludźmi zanadto religijnymi.
Dennis skinął głową. To był znajomy schemat postępowania. W ziemskiej historii często się zdarzało, że barbarzyńcy po dokonaniu podboju stawali się najbardziej zagorzałymi obrońcami panującej na zajętym terytorium religii.
Podniósł siekierę nad głowę i uderzył nią w swój pień. Tępe kamienne ostrze odbiło się, niemal nie zostawiając śladu.
— Przypuszczam, że ty również nie jesteś wierzący? — spytał Sigela.
Farmer wzruszył ramionami.
— Wszyscy ci bogowie i boginie są w sumie zupełnie bez sensu. Na wschodzie, w miastach królestwa, z dnia na dzień tracą dotychczasowych wiernych. Niektórzy zaczynają nawet zwracać się z powrotem ku Starej Wierze, która cały czas żyła wśród L’Toff.
Dennis miał właśnie spytać, co to za „Stara Wiara”, ale pilnujący ich strażnik wrzasnął:
— Hej, wy dwaj! Kończyć z tym gadaniem. Modlić się albo pracować!
Dennis niemal nie rozumiał wypowiadanych z gardłowym akcentem słów, ale ogólny sens polecenia był zupełnie jasny. Uderzył siekierą z całej siły. Tym razem wyleciało w powietrze kilka drzazg, jednak raczej nie powinien sobie wmawiać, że tak się stało, gdyż jakość narzędzia poprawiła się w widoczny sposób.
Nawet przy działaniu Efektu Zużycia szło to niezwykle powoli. Żywił szczerą nadzieję, że Gath ma więcej szczęścia 2 zamkiem błyskawicznym-piłą niż on z tym przeklętym kawałkiem krzemienia!
Przez następne trzy wieczory, gdy Gath i Sigel pod kocami doskonalili piłę, Dennis wymykał się z szopy na przechadzki po więziennym podwórcu. Zwykle o tej porze był już zmęczony, jednak nie aż tak bardzo, żeby nie potrafił cichcem przemknąć się obok rozleniwionych posterunków straży.
Dodatkowo do obowiązkowego zużywania siekier i zbroi brał codzienne lekcje coyliańskiego pisma. Jego nauczycielem był Stiyyung Sigel, człowiek najbardziej wśród więźniów wykształcony.
Dennis był zmuszony nieco zrewidować swoją początkową opinię o tym świecie. Ci ludzie jednak posiadali kulturę stojącą na nieco wyższym poziomie niż u jaskiniowców. Mieli muzykę, malarstwo i literaturę. Po prostu ich umiejętności techniczne nie wybiegały poza poziom epoki kamiennej. I chyba wcale ich nie potrzebowali.
Każda materia nieożywiona mogła być poddana procesowi „zużywania”, wszystko więc wykonywano z drewna, kamienia lub skóry. Czasem wykorzystywano kute miedziane samorodki lub meteorytowe żelazo, jednak zdarzało się to tylko sporadycznie i oba te surowce były bardzo wysoko cenione. Zadziwiające było, jak wiele można osiągnąć bez użycia metalu.
Alfabet był łatwym do nauczenia się zbiorem znaków przedstawiających sylaby. Sigel miał dość gruntowne jak na tutejsze warunki wykształcenie, mimo iż był żołnierzem i farmerem, a nie uczonym. Z dużą cierpliwością grał rolę nauczyciela. To, jak mówił, jest domeną kościoła… albo legend. Przekazywał Dennisowi wszystko, co wiedział, sprawiając jednak wrażenie nieco zażenowanego powtarzaniem historii, które dla dorosłych ludzi były tylko baśniami. Dennis jednakże nalegał, a potem słuchał uważnie, robiąc notatki w swej małej książeczce.
W końcu z niechęcią musiał przyznać, że opowieści o pochodzeniu człowieka były tutaj równie sprzeczne, jak niegdyś na Ziemi. Jeżeli nawet istniał jakiś związek między tymi dwoma światami, to jego ślady zagubiły się w pomroce dziejów.
Dennis zauważył, że niektóre z najstarszych legend — szczególnie te, które dotyczyły Starej Wiary — mówiły o wielkiej klęsce, zadanej ludzkości przez jej wrogów, po której ludzie stracili władzę nad zwierzętami, a także nad życiem jako takim.
Stiyyung znał te legendy dzięki swym długoletnim kontaktom z tajemniczych ludem — L’Toff. Niewiele jednak można było się z nich dowiedzieć. A poza tym być może były one tylko baśniami, jak te historie o przyjaznych smokach, które opowiadał Tomosh.
Później, w samotności, Dennis intensywnie się nad tym problemem zastanawiał. W gasnącym świetle po kolacji szkicował w swoim notatniku wąskie linie rachunku tensorowego. Na razie nie zaczął nawet formułować teorii, która wyjaśniałaby Efekt Zużycia, jednak matematyka pozwalała mu uspokoić myśli.
Potrzebował ogniska, na którym mógłby skupić umysł. Od czasu do czasu zdarzały mu się krótkie nawroty tej dziwnej dezorientacji, tego uczucia oderwania od rzeczywistości, którego doświadczył bezpośrednio po przybyciu do Zuslik, a potem znowu pierwszego dnia pobytu w więzieniu.
Żaden z autorów, w żadnej z tych wielu powieści fantastycznych, które zdarzyło mu się przeczytać, ani razu nie wspomniał, jak trudno jest normalnemu człowiekowi przystosować się do nagłego przeniesienia w naprawdę obcy, zagrażający życiu świat.
Teraz, gdy zaczynał już rozumieć niektóre z obowiązujących tu reguł, a przede wszystkim — gdy zdobył już życzliwe towarzystwo — był coraz bardziej pewien, że nie przytrafi mu się nic złego. Ciągle jednak czuł zimne dreszcze, gdy pomyślał o przedziwnej sytuacji, w jakiej się znalazł.
W czwartą ze spędzonych w więzieniu nocy przemknął się jak zwykłe obok wewnętrznego posterunku, żeby pospacerować trochę w gęstniejącym mroku. Gdy dotarł do ogródka, usłyszał łagodną, bardzo piękną muzykę. Obliczenia, które przeprowadzał w pamięci, rozwiały się jak mgła w podmuchach wiatru. Dźwięk dobiegał z góry, z przeciwległego krańca więziennego dziedzińca. Był to wysoki i czysty kobiecy głos, któremu towarzyszył brzmiący jak harfa instrument, zdający się łkać w ciemności, powolnie, lecz z elektryzującym dramatyzmem. Dennis, oczarowany, poszedł za tą muzyką.
Doszedł do miejsca, w którym stary mur stykał się z nowym. Dwa piętra nad nim, przebierając palcami po strunach podobnego do lutni instrumentu, stała dziewczyna, którą widział przez krótką chwilę owej nocy na drodze. Stiyyung powiedział, że ma na imię Linnora i że jest księżniczką L’Toff.
Jej balkon był ogrodzony ostro zakończonymi, drewnianymi kratami. Niemal równie mocno, jak od ich gładkiej powierzchni, światło księżyców odbijało się od złocistomiodowych włosów dziewczyny. Dennis słuchał, wstrzymując dech, chociaż z tej odległości nie mógł rozróżnić poszczególnych słów.
Nagle dziewczyna przestała śpiewać. Odwróciła się ku ciemnej postaci, która wyłoniła się z ledwie widocznych drzwi po prawej stronie balkonu. Stała nieruchomo czekając, aż intruz się zbliży. Wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna podszedł kilka kroków i ukłonił się nisko. Gdyby Dennis zaledwie kilka minut temu nie widział Stiyyunga Sigela w zajmowanej przez nich szopie, mógłby przysiąc, że to właśnie on podchodzi tam w górze do księżniczki. Strój nowo przybyłego był równie bogaty, jak szata księżniczki, jakkolwiek wyraźnie przeznaczony do używania w znacznie cięższych warunkach.
Dennis słyszał niski głos mężczyzny, jednak nie mógł zrozumieć słów. Księżniczka powoli potrząsnęła głową. Mężczyzna zaczął się denerwować. Podszedł jeszcze bliżej, potrząsając czymś, co trzymał w dłoni. W pierwszym momencie dziewczyna cofnęła się, lecz potem stawiła mu czoło, nie chcąc się poniżać przyciskaniem pleców do ściany.
Serce Dennisa zabiło szybszym rytmem. Pomyślał nawet, żeby biec jej na pomoc… jakby była dla niego czymś więcej niż tylko następną z zagadek tego świata. Tylko świadomość, w żaden sposób mu się to nie uda, powstrzymała go przed realizacją tego zamiaru.
W głosie mężczyzny zabrzmiały rozkazujące tony. Wyraźnie dziewczynie groził. Potem rzucił coś na podłogę, odwrócił się i wyszedł tą samą drogą, którą przybył. Zasłony na drzwiach zafalowały gwałtownie, gdy przez nie przechodził.
Linnora patrzyła jakiś czas w ślad za nim, potem pochyliła się, żeby podnieść z podłogi to, co on tam rzucił. Chwilę później wyszła przez niewielkie drzwi po lewej stronie balkonu, zostawiając instrument, błyszczący samotnie w księżycowych promieniach.
Dennis pozostał w cieniu pod murem, mając nadzieję, że Linnora znowu się pojawi.
Jednak kiedy po pewnym czasie rzeczywiście wróciła, poczuł się mocno zmieszany, gdyż od razu podeszła do kraty i spojrzała na dziedziniec w jego kierunku. W dłoniach trzymała jakieś zawiniątko. Wpatrywała się w ciemność pod murem, jakby oczekując, że coś lub ktoś się z niej wyłoni.
Dennis nie mógł opanować impulsu, który kazał mu wystąpić z cienia w blady blask księżyców. Księżniczka spojrzała na niego i uśmiechnęła się lekko, jakby się go cały czas spodziewała.
Potem wystawiła ramię poza kraty i rzuciła zawiniątko. Pofrunęło ponad dachami niższych pięter, niemal ocierając się o krawędź parteru, i upadło u stóp Dennisa.
Pochylił się i podniósł przewiązane kawałkiem rzemienia, porwane resztki jednej z jego własnych, noszonych na pasie sakiewek. Wewnątrz znalazł niektóre z zabranych mu przedmiotów. Wszystkie były połamane podczas nieudolnych oględzin. Szkło w kompasie było stłuczone, fiolki z lekarstwami pootwierane i puste.
Oprócz przedmiotów w sakiewce znajdowała się sporządzona płynnym coyliańskim alfabetem notatka.
Linnora podniosła swój instrument i cicho zagrała, Dennis zaś w tym czasie intensywnie przypominał sobie to, czego nauczył się od Sigela, i powoli czytał przesłaną mu wiadomość.
On chce się dowiedzieć.
Ja nie mogę mu wyjaśnić do czego
służą te przedmioty, nawet gdybym chciała.
Stracił cierpliwość i teraz
zapyta już bezpośrednio ciebie.
Jutro masz być poddany torturom, żebyś
wyjawił wszystko, co wiesz.
Szczególnie o tej strasznej broni,
która zabija za dotknięciem.
Jeżeli rzeczywiście jesteś wysłannikiem
z krainy Twórców Życia,
musisz natychmiast uciekać.
I wypowiedz głośno imię Linnory,
gdy znajdziesz się na wzgórzach.
Pod notatką widniał zamaszysty, wykonany pochyłym pismem podpis. Dennis podniósł wzrok ku dziewczynie. Jego umysł wypełniony był pytaniami, których nie mógł zadać, serce sympatią i wdzięcznością, których nie mógł jej przekazać.
Smutna pieśń dobiegła końca. Linnora wstała, uniosła dłoń pożegnalnym gestem i weszła do budynku.
Dennis jeszcze długo patrzył, jak wiatr porusza zasłoną na drzwiach, za którymi zniknęła.
— Hej, wstawaj! — Dennis potrząsnął ramieniem Artha. W pobliżu Stiyyung Sigel budził pozostałych członków ich grupy — Gatha, Mishwę Qana i Pertha.
— Co, co? — Niski złodziej usiadł gwałtownie, ściskając w dłoni kawałek wyostrzonego kamienia.
Arth utrzymywał, że pochodzi z rodziny, której mężczyźni przez pokolenia służyli jako ochrona osobista starych książąt Zusliku — zanim ojciec Kremera zdradziecko przejął tu władzę. W małym ciele złodzieja rzeczywiście kryła się sprężysta, przecząca jego wzrostowi siła. Teraz Arth potrząsnął głową, pozbywając się resztek sennego otępienia, skinął potwierdzająco, potem szybko i cicho zsunął się na podłogę.
Konspiratorzy zebrali się w cieniu pod palisadą.
— Nie mamy już czasu na dalsze przygotowania — powiedział Dennis. — Księżyce właśnie zaszły i dzisiaj jest ta właściwa noc.
— Ale przecież mówiłeś, że piła nie jest jeszcze dostatecznie dobra! — zaprotestował Gath. — Poza tym musimy przygotować również inne rzeczy!
Dennis potrząsnął głową.
— Dzisiaj albo nigdy. Nie mogę wam tego wyjaśnić, ale musicie mi uwierzyć. Arth, idź, ukradnij jakieś narzędzia.
Mały złodziej wyszczerzył zęby w uśmiechu i bezszelestnie pobiegł w kierunku szopy, w której trzymane były narzędzia ogrodnicze, w pobliże oświetlonych okien wartowni. Chwilę później wrócił z kilkoma rzeczami, które w razie potrzeby mogły służyć jako broń. Dennis miał głęboką nadzieję, że nie będą musieli ich wypróbowywać.
— Daj mi piłę.
Gath ostrożnie przekazał mu były zamek błyskawiczny. Dennis podniósł go, żeby mu się przyjrzeć. Zęby błyszczały nawet tutaj, w mroku, sprawiając wrażenie bardzo ostrych.
Wyjął z kurtki kłębek nici dentystycznej, która wraz ze szczoteczką do zębów znajdowała się w kieszeni, a nie w skonfiskowanej podczas aresztowania sakwie. Przywiązał dwa starannie wcześniej odmierzone kawałki do końców piły.
— No dobrze — szepnął. — Zaczynamy.
Dennis był rad, że ci ludzie wiedzą przynajmniej, do czego służą liny i lassa. Stiyyung Sigel wziął piłę z rąk Dennisa, zrobił krok do tyłu i zaczął okręcać ją ponad głową, popuszczając coraz więcej nici i tworząc coraz szerszą pętlę.
Strażnicy od czasu do czasu rewidowali więźniów, szukając broni, narzędzi tnących i jakichkolwiek sznurów czy linek, które mogłyby posłużyć od razu lub po odpowiednim „zużyciu” do ucieczki. Jednak nić dentystyczna w jego kieszeni pozostała nie zauważona. Przez dwa ostatnie dni naciągał ją w wolnych chwilach, przystosowując do celu, w którym miała zostać użyta.
Oczywiście nie mieli zamiaru wspiąć się po tej nici. Nawet po dwudniowym „zużywaniu” było to raczej niewykonalne. Poza tym Dennis wpadł na lepszy pomysł.
Sigel jeszcze raz okręcił piłę nad głową i rzucił. Pętla pofrunęła ponad zaostrzony koniec jednego z pni palisady. Dennis wziął do niego końce linki i cofnął się nieco, naciskając ją.
— Na stanowiska! — szepnął.
Perth, również złodziej, odszedł od nich kawałek, żeby obserwować strażników i w razie konieczności odwrócić ich uwagę. Sityyung, Gath i Mishwa skryli się w cieniu, pozostawiając Dennisa na pierwszej zmianie przy pile.
Zaczął się pocić, zanim jeszcze się upewnił, że zęby skierowane są we właściwą stronę. Owinął dłonie w skrawki szorstkiej tkaniny, potem kilkakrotnie okręcił wokół nich linkę i zaczął delikatnie pociągać na przemian lewą i prawą dłonią — pracując tak jak przy czyszczeniu kawałkiem nici dentystycznej ścianek zęba. Jeżeli piła zwrócona była we właściwą stronę, powinna zacząć przecinać skóry i błoto, wiążące ze sobą poszczególnie pnie palisady.
Cięcie zaczynało się w najsłabszym miejscu — na szczycie, gdzie mur „zużywano” w sposób najmniej intensywny. W miarę posuwania się w dół piła powinna stawać się coraz lepsza, poza tym sam ciężar pnia musiał coraz bardziej naprężać trzymające się jeszcze spojenia. Dennis miał nadzieję, że prawa fizyki przynajmniej w takim stopniu jeszcze obowiązują w tym zwariowanym świecie.
Przykucnął nisko przy ziemi i pociągał za linki z coraz większą siłą, w miarę jak piła wgryzała się między pnie. Znalazł właściwy rytm, jego ruchy stały się mechaniczne, dzięki czemu miał czas nieco pomyśleć — martwić się patrolami strażników, a także rozmyślać o dziewczynie na ogrodzonym balkonie.
Skąd wiedziała, że on stoi w mroku na dole? Co Stiyyung miał na myśli sugerując, że księżniczka L’Toff nie jest takim samym człowiekiem jak oni?
Parna, cicha noc nie niosła ze sobą żadnych odpowiedzi. Dennis zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie miał szansę zadać właściwe pytania.
Starał się skupić na pracy, którą wykonywał, intensywnie jnyśleć o cięciu. Jakkolwiek niektórzy z jego tutejszych znajomych pokpiwali sobie z tego, inni uparcie twierdzili, że skupiony umysł przyśpiesza proces zużywania przedmiotów.
Ciął, aż zaczęły go boleć ramiona i stwierdził, że zmęczenie obniża jego wydajność. Nabrał już zaufania do nici, wiedział, że jest dostatecznie wytrzymała i z chęcią już by przekazał pracę komu innemu. Skinął do Sigela, żeby go zastąpił. Potężny mężczyzna podbiegł i pomógł mu odwinąć z dłoni linki j tkaninę.
Dennis skrzywił się z bólu, gdy w dłoniach wróciło mu normalne krążenie krwi. Zazdrościł Sigelowi twardych, chłopskich odcisków. Chwiejnym krokiem wszedł w głęboki cień pod murem, w którym czekali Mishwa i Gath.
Siedzieli przez jakiś czas w milczeniu przyglądając się, jak farmer cierpliwie pociąga za linki. W tych ciemnościach Sigel wyglądał jak kopiec ziemi lub szeroki pniak. To było zadziwiające, jak dobrze stapiał się z otoczeniem.
Mijały minuty. W pewnym momencie usłyszeli umówione z Arthem ostrzeżenie — imitację krzyku nocnego ptaka. Sigel przypadł do ziemi i wkrótce zza rogu wyłonił się wyposażony w latarnię patrol. Światło latarni, gdyby została ona skierowana w ich stronę, z łatwością by ich wyłuskało z mroku. Wszyscy zamarli, wstrzymując dech.
Strażnicy poszli jednak dalej, spokojni po przeliczeniu śpiących w szopie więźniów oraz tego, co wzięli za więźniów — wetkniętych pod koce podłużnych pakunków, zrobionych z nagromadzonych tkanin.
Zgodnie z przewidywaniami Artha rutyna wyraźnie rozleniwiła strażników.
Kiedy Arth ponownie dał sygnał, tym razem odwołujący alarm, Sigel podniósł się z ziemi i na nowo przystąpił d0 pracy. Do miejsca, w którym czekali przyczajeni, dobiegało ciche „zizzing” wgryzającej się coraz głębiej piły.
Młody Gath przysunął się do Dennisa.
— Czy to prawda, że księżniczka wyrzuciła ci kartkę z wiadomością? — spytał szeptem.
Dennis skinął głową.
— Czy mógłbym ją zobaczyć?
Trochę niechętnie Dennis wręczył mu skrawek grubego papieru. Gath pochylił się nad nim, marszcząc brwi i poruszając ustami w trakcie czytania. Umiejętność czytania i pisania nie była w tym feudalnym społeczeństwie zbyt rozpowszechniona. Już w tej chwili Dennis znał lokalny alfabet równie dobrze, jak ten chłopiec.
Gath oddał mu kartkę i szepnął:
— Chciałbym kiedyś odwiedzić L’Toff. Słyszałem, że niegdyś, w czasach starego księcia ludzie stąd mieli z mmi znacznie częstsze kontakty.
— Wiesz, że oni czasem przyjmują do siebie normalnych ludzi? — ciągnął. — Mnie przyjmą bardzo chętnie, jestem tego pewien! Ja chcę zostać wytwórcą.
Gath tak to powiedział, jakby powierzał Dennisowi ogromną tajemnicę.
Dennis potrząsnął głową, wciąż zdziwiony sposobami, jakimi ludzie na Tatirze przystosowali swoje życie do istnienia Efektu Zużycia.
— Wytwórca… Czy to jest ktoś — spytał — kto z jakichś tam części składa nowe narzędzia? Ktoś, kto wytwarza zaczynacze? — „Zaczynaczami” nazywano tutaj przedmioty zupełnie nowe lub takie, które jeszcze nie przechodziły procesu zużywania. — Sądziłem, że wytwarzanie jest zastrzeżone dla pewnych kast.
Gath skinął poważnie głową. Uważał, że Dennis jako czarownik ma pełne prawo być naiwnym.
— Tak. Jest gildia kamieniarzy i gildia stolarzy, są garbarze, murarze i jeszcze inni. — Potrząsnął głową. — Gildie są zamknięte dla ludzi z zewnątrz i wszystko robią po staremu. Tylko farmerzy jak Stiyyung mogą robić jak chcą swoje własne zaczynacze. Udaje im się, bo mieszkają daleko poza miastem i nikt ich na tym nie złapie.
— A jakie to ma znaczenie? — spytał Dennis cicho. — Przecież nowe narzędzie wkrótce przystosowuje się do tego, kto je zużywa, i z czasem staje się coraz lepsze. Gdyby dostatecznie długo nad tym popracować, można by przerobić liść figowy na jedwabną sakiewkę.
Młody człowiek uśmiechnął się.
— Końcowa forma zależy od pierwotnej treści, jaką się w narzędzie wkłada… siekiera może być zrobiona tylko z zaczynacza siekiery, a nie z zaczynacza miotły czy sań. Jeżeli przedmiot od początku nie będzie chociaż trochę użyteczny, sam fakt zużywania nic mu nie pomoże.
Dennis skinął głową. Nawet tutaj, gdzie nauka jako taka właściwie nie istniała, ludzie odkryli związki między przyczyną a skutkiem.
— Za co trafiłeś do więzienia, Gath?
— Za wytwarzanie zaczynaczy sań bez pozwolenia kast. — Chłopak wzruszył ramionami. — Byłem głupi, że się dałem złapać. Zanim ty tu przyszedłeś, miałem zamiar po wyjściu na wolność spróbować dostać się do L’Toff. Ale teraz wolę pracować dla ciebie!
Obdarzył Dennisa promiennym uśmiechem.
— Ty prawdopodobnie wiesz na temat wytwarzania więcej niż L’Toff i wszystkie gildie razem wzięte! Może będziesz potrzebował terminatora, gdy postanowisz wrócić do swego rodzinnego kraju. Potrafię pracować bardzo ciężko! Ja już wiem, jak się łupie krzemień! I nauczyłem się lepienia garnków, bo wkradłem się do…
Chłopak zaczął się trochę za bardzo ekscytować. Dennis skinął do niego, żeby był cicho. Gath umilkł posłusznie, ale jego oczy wciąż płonęły.
Dennis zamyślił się nad tym, co usłyszał od Gatha. Najprawdopodobniej rzeczywiście wiedział więcej o „wytwarzaniu” niż wszyscy pozostali na tym świecie razem wzięci.
Jednak prawie nic nie wiedział na temat Efektu Zużycia. W tych warunkach, tu i teraz, ta niewiedza mogła być tragiczna w skutkach.
— Zobaczymy — powiedział do chłopca. — Kiedy wydostaniemy się na wolność, być może będę się bardzo śpieszył do domu i pomocnik rzeczywiście będzie mi potrzebny. — Pomyślał o wzgórzach na pomocnym zachodzie… i o zevatronie.
Zaczynał go martwić cały ten czas, który stracił na poszukiwanie na tej planecie technicznej cywilizacji. Czy Flaster już wysłał tu kogoś innego? Byłoby to bardzo do niego podobne, gdyby po początkowym zwlekaniu i denerwowaniu się zaczął w końcu szukać następnego „ochotnika”.
Z drugiej strony, Flaster mógł równie dobrze odciąć zevatron, rezygnując z tej planety i zmuszając pracowników Instytutu do kolejnych poszukiwań wśród światów anomalnych… oczywiście z wykorzystaniem algorytmu opracowanego przez doktora Dennisa Nuela.
Nagle zdał sobie sprawę, że być może będzie musiał spędzić tutaj resztę swego życia. Po chwili stanęły mu przed oczyma złote włosy, połyskujące w księżycowym świetle. Przyszło mu do głowy, że ten świat posiada jednak swoje zalety. Potem z drżeniem przypomniał sobie, że otrzymał ostrzeżenie przed czekającymi go za kilka zaledwie godzin torturami.
Tatir niewątpliwie miał również swoje wady.
Stiyyung Sigel nie poprosił jeszcze o zmianę. Pracował z gorączkową zawziętością, na widok której Dennis poczuł lekki przestrach. Podniósł wzrok, żeby zobaczyć, jakie farmer zrobił postępy.
Wytrzeszczył oczy w zdumieniu. Piła wgryzła się już niemal do połowy wysokości palisady! W jaki sposób.,.?
Spojrzał z powrotem na Sigela i przetarł oczy. To musiało być tylko zrodzone z ciemności złudzenie, jednak wyraźnie mu się wydawało, że powietrze wokół farmera lekko się jarzy. Wyglądało to tak, jakby krążyły wokół niego małe, świetliste wiry.
Dennis odwrócił się do Gatha, żeby spytać, czy on też to widzi.
Najwyraźniej tak było. Młody wytwórca wpatrywał się w Sigela z nabożnym zdumieniem. Podobnie zachowywali się Mishwa i Perth.
— Co to jest? — szepnął Dennis napiętym głosem. — Co się dzieje?
— To jest prawdziwy trans felhesz — odpowiedział Gath, nie odrywając oczu od farmera. — Mówią, że człowiek jest szczęściarzem, jeśli choć raz w życiu uda mu się to zobaczyć!
Dennis skierował wzrok z powrotem na Sigela. Farmer pracował z demoniczną intensywnością, jego ramiona były dwiema zamazanymi smugami. Po chwili zauważyli, że otaczająca go blada poświata zaczyna obejmować również nić — wspina się po niej w górę, wyglądając jak iskrząca się jonizacja wokół linii wysokiego napięcia.
Czymkolwiek był ten tajemniczy „trans fełhesz”, Dennis widział wyraźnie, że Sigel i piła sieją spustoszenie wśród spojeń palisady. Z powiększających się z każdą chwilą szczelin po obu stronach pnia spadał delikatny, nieprzerwany deszcz pyłu.
To rzeczywiście było zadziwiające. Jednak w tej chwili Dennisa poważnie zaczęła niepokoić myśl, że ten fenomen mogą zauważyć również strażnicy.
Stwierdził, że nadszedł właściwy czas, żeby nieco sprawy przyśpieszyć.
Dał znać Mishwie Qanowi. Był to olbrzymi człowiek — wyższy i potężniejszy nawet od strażnika Gil’ma. Mishwa uśmiechnął się szeroko i lekko podniósł się na nogi. Na sygnał Dennisa przykucnął u stóp muru, oparł plecy o pień, zapierając się mocno nogami i popchnął. Spojenia zatrzeszczały.
Sigel pracował nieprzerwanie, nie prosząc o zmianę. Teraz piła znajdowała się już niemal na poziomie jego głowy, jednak zaczynała poruszać się coraz wolniej. Na tej wysokości palisada miała za sobą bardziej intensywne zużywanie i była dużo mocniejsza.
Mishwa sapnął i znowu zaczął pchać. Pień jęknął z cicha, potem wychylił się nieco na zewnątrz. Na spojenia zaczęła oddziaływać również jego własna waga.
Dennis skinął do Gatha, żeby pomógł Mishwie. Wkrótce obaj posapywali do wtóru trzeszczących spojeń.
Pień pochylił się jeszcze odrobinę i w tym momencie Dennis niemal wrzasnął. Coś poruszało się na zębatym szczycie palisady!
Ciemna sylwetka — nieco większa od dużej ropuchy amerykańskiej — pochyliła się nad z każdą chwilą większą szczeliną i spojrzała w dół na świecącą delikatnie piłę W ciemności zajarzyły się zielone oczka, błysnęły ostre, małe ząbki.
Dennis potrząsnął głową.
— Choch, ty włóczykiju! Teraz się pokazujesz? Kiedy wreszcie na coś się przydasz, hmm?
Odwrócił się i dołączył do mocujących się z masywnym pniem kolegów. Przy każdym poruszeniu pień tak trzeszczał, że pewnie słyszała to cała dolina.
Ze swego punktu obserwacyjnego przybiegł Arth.
— Myślę, że coś usłyszeli — szepnął. — Nie moglibyśmy na chwilę ucichnąć?
Dennis spojrzał na pień. Poprzez szczelinę świeciły gwiazdy. Twarz Sigela była tak skupiona i zawzięta, że Dennis poczuł dreszcz. Ramiona farmera były dwiema smugami, z miejsca, w którym znajdowała się piła, dobiegał niemal jednostajny, wysoki jęk.
Dennis nie ośmieliłby się przerywać teraz farmerowi. Potrząsnął głową.
— Nie, nie możemy. Wszystko albo nic! Jeżeli strażnicy się pojawią, musisz jakoś odwrócić ich uwagę.
Arth kiwnął lakonicznie głową i zniknął w ciemności.
Między jednym naparciem na pień a drugim Dennis spojrzał w górę. Wyszczerzone w imitacji uśmiechu, podobne do igieł zęby powiedziały mu, że chochlak ciągle tam jest i przypatruje się ich zmaganiom. „Dobrej zabawy”, powiedział do zwierzaka i przyłączył się do następnego pchnięcia.
Pień zatrzeszczał, tym razem naprawdę głośno. Na dziedzińcu za nimi rozległ się krzyk, w pobliżu szopy strażników pojawiły się ruchome cienie. A potem wrzaski i nawoływania dobiegały już niemal zewsząd.
— Mocno! — Dennis ponaglił kolegów. Wszyscy oni zdawali sobie sprawę, że zostało im bardzo niewiele czasu.
Mishwa Qan wrzasnął i uderzył całym ciałem w barierę, odgradzającą go od wolności. Gath i Dennis zostali odrzuceni na boki.
W szopie straży zamigotały płomienie. Arth zaczął akcję odwracania uwagi. Cienie poruszały się gwałtownie, wyraźnie widoczne na tle ognia. Maczugi wznosiły się wysoko ponad głowy, gdy rozeźleni więźniowie starli się ze strażnikami. W górze, na którymś z pięter zamku, zabrzmiał gong alarmowy.
Obaj złodzieje, Arth i Perth, wyłonili się nagle z ciemności.
— Zyskałem dla nas — wydyszał Arth — może ze dwieście uderzeń serca, Dennis. Nic więcej.
Pień pochylił się o następne dziesięć stopni, jęcząc jak zdychające zwierzę.
— To będzie raczej sto uderzeń — powiedział Arth z goryczą.
Sigel pochylił się nieco i piła zaśpiewała na jeszcze wyższą nutę. Niespokojna poświata objęła całą jego sylwetkę, płatki światła kapały z nici na ziemię.
Mishwa Qan cofnął się kilkanaście metrów, wytarł podeszwy stóp o ziemię i z przeraźliwym rykiem zaszarżował na chwiejący się pień. Rozległ się trzask, potem ciężkie uderzenie o ziemię i nagle w palisadzie przed nimi pojawił się otwór. Hałas zagłuszył wszystkie inne odgłosy na dziedzińcu. Reakcja strażników była zupełnie jednoznaczna. Odwrócili się od ognia i bójki z więźniami, pokrzykując do siebie i wskazując na Dennisa i jego towarzyszy.
Sigel, z ramionami opuszczonymi bezwładnie wzdłuż boków, patrzył na rezultat swojej pracy. Wyglądał na kompletnie wyczerpanego, jednak w jego oczach wciąż płonęło uniesienie.
Trzej strażnicy odłączyli się od zamieszania przy szopie i z wysoko uniesionymi pałkami podbiegli w ich stronę.
Z ziemi podniósł się niewielki cień — na tyle tylko, żeby jeden ze strażników potknął się i przewrócił. Arth podciął lewą stopę drugiego z nich, również posyłając go na ziemię. Trzeci z dzikim bojowym zawołaniem biegł wprost na Dennisa.
— Och, do diabła — Dennis westchnął głęboko. Jedną ręką chwycił uniesione, trzymające pałkę ramię, drugą zaś wyrżnął strażnika prosto w nos. Żołnierz jakby uniósł się w powietrze, wyrzucając stopy przed siebie i runął ciężko na ziemię.
Od płonącej szopy nadbiegali następni strażnicy. Dennis poczuł podmuch powietrza, gdy obok niego jak strzała przemknął Arth.
— Idziemy! — krzyknął do Sigela i pociągnął go w stronę wąskiej bramy ku wolności.
Od muru obok nich odbiła się włócznia. Stiyyung potrząsnął głową, potem uśmiechnął się do Dennisa i ruszył za nim. Razem przeszli przez otwór i zanurzyli się w noc za murem.
Gdy przebiegali obok zwalonego pnia, Dennis zauważył pod nim coś, co błyszczało w świetle gwiazd jak naszyjnik z diamentów. Nie zatrzymał się jednak i wkrótce razem z Sigelem kluczyli po wąskich uliczkach Zuslik, próbując zgubić podążający w ślad za nimi pościg.