IV. NAJKRÓTSZA DROGA DO CARNEGIE HALL

Miasto Zuslik leżało na dnie rozległej doliny, w miejscu, w którym niskie wzgórza po obu stronach tłoczyły się w pobliże szerokiej, leniwie płynącej rzeki. Okolica była gęsto zalesiona, z połami uprawnymi równomiernie rozrzuconymi między płachtami lasu. Miasto rozsiadło się tuż nad rzeką, na skrzyżowaniu kilku dróg.

Z leżącego na zachód od Zuslik zbocza Dennis widział, że miasto otacza górujące nad zakrętem rzeki wzgórze. Na szczycie tego wzgórza, wznosząc się ponad inne budynki, stała ciemna, przysadzista wieża, zbudowana z płaskich, nałożonych na siebie warstw — jak wielki, ciemny tort weselny.

Instytutowa luneta pozwalała dostrzec mrówcze kolumny ludzi, maszerujących po podwórcach wokół fortecy. Promienie słoneczne błyskały od czasu do czasu na ostrzach wysoko uniesionej broni. Na wieży, w podmuchach omiatającego dolinę wiatru, łopotały proporce.

Nie można było w tej budowli nie rozpoznać domu miejscowego możnowładcy. Po tym wszystkim, co słyszał o baronie Dennis miał głęboką nadzieję, że jego poszukiwania nie złożenia tam wizyty.

przedwczoraj wieczorem przyszedł do niego Tomosh. Wszedł ostrożnie do stodoły, w której Dennis mościł się na sianie, usiłując zrobić wrażenie, że chce tylko powiedzieć ościowi dobranoc. Jednak Dennis wiedział, że naprawdę chłopak szuka współczucia i sympatii, których jego surowa ciotka zapewne nie miała w nadmiarze.

Tomosh został w stodole kilka godzin, wymieniając z Dennisem opowieści. To była uczciwa wymiana. Dennis miał okazję poćwiczyć wymowę — oswajając się z dziwną, coyliańską odmianą angielskiego — a Tomosh, ku swemu wielkiemu zadowoleniu, dowiedział się sporo o Piotrusiu Panu i o zwyczajach Kubusia Puchatka.

Dennis niezbyt poszerzył swoją wiedzę na temat stanu coyliańskiej technologii — ale też nie oczekiwał tego po rozmowie z małym chłopcem. Słuchał jednak uważnie opowiadanych przez Tomosha „przerażających” historii o czerniawcach i innych słynnych straszydłach, a także legend o starożytnych, dobrotliwych smokach, pozwalających ludziom przemierzać niebo na swym grzbiecie. Wszystkie te opowieści starannie notował w pamięci, gdyż nigdy nie wiadomo, jaka informacja może okazać się przydatna w przyszłości.

Bardziej istotne, jak przypuszczał, były wzmianki Tomosha na temat barona Kremera, którego dziadek kilkadziesiąt lat temu przyprowadził z północy plemię górali i odebrał Zuslik staremu księciu. Kremer sprawiał wrażenie człowieka, od którego lepiej trzymać się z daleka. Taka przynajmniej była opinia Tomosha, poniekąd potwierdzona tym, co baron zrobił z rodziną chłopca.

Mimo pragnienia, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, Dennis zdawał sobie sprawę, że baron Kremer nie jest w tej sytuacji najlepszym tematem rozmowy. Starą piosenką obozową odwrócił uwagę chłopca od kłopotów i wkrótce Tomosh śmiał się radośnie i klaskał w dłonie. Zasypiając na sianie obok Dennisa, nie pamiętał już o nieszczęściu, które spadło na niego kilka godzin wcześniej.

Dennis miał miłe uczucie spełnienia dobrego uczynku. Żałował tylko, że nie może dla tego chłopca zrobić nic więcej.

Następnego ranka ciotka Biss, małomówna do końca, dała mu na odchodnym płócienne zawiniątko z serem i chlebem Tomosh, żegnając się, po męsku wstrzymywał łzy. Dojście z farmy tutaj, w pobliże Zuslik, zajęło tylko jeden dzień i następny poranek.

Po drodze wypatrywał małej, różowej istoty o błyszczących, zielonych oczach. Jednak chochlak się nie pokazał. Wyglądało na to, że tym razem opuścił go na dobre.

Dennis przyjrzał się miastu ze znajdującego się w pobliżu urwiska. Gdzieś w tej twierdzy ojciec chłopca był więziony za tajemnicze i całkowicie niezrozumiałe zbrodnie… za to, że był „zbudowany tak samo” jak jego władca, a poza tym — że sprawnie posługiwał się narzędziami. Dennis poczuł prawdziwą ulgę dowiadując się, że przynajmniej on w niczym barona nie przypomina.

Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że przyglądając się miastu z oddali, nie dowie się o nim już niczego więcej. Wstał i zaczął wkładać plecak.

W tej właśnie chwili kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił się i… zobaczył, że ponad wierzchołkami drzew, wprost na niego, leci coś wielkiego, czarnego i bardzo szybkiego!

Rzucił się na trawę i niemal dokładnie w tej samej chwili latający gigant przemknął nad jego głową. Cień, który na niego padł, był ogromny. Słyszał łopot i świst — hałasy, mrożące krew w żyłach, zapowiadające nieuchronną katastrofę. Zdawało mu się, że jedynym ratunkiem jest jak najszybsze zagrzebanie się w murawę.

Minęło kilka przerażających sekund. Ponieważ nic strasznego się nie zdarzyło, ośmielił się w końcu podnieść głowę. Rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu potwora i ze zdumieniem stwierdził, że go nie ma!

Tomosh opowiadał mu o smokach — wielkich, dzikich bestiach, które według legendy broniły niegdyś tutejszych ludzi przed jakimiś śmiertelnymi wrogami. Jednak Dennis odniósł wrażenie, że należą one do odległej przeszłości, że znajdują się tam, gdzie jest miejsce wszystkich wyimaginowanych stworzeń z dziecięcych baśni!

przeszukał wzrokiem horyzont i w końcu odnalazł czarną, skrzydlatą sylwetkę. Opadała w stronę miasta. Wciąż czując nienaturalną suchość w ustach, wyciągnął lunetę i, z pewną trudnością ustawiając ostrość, skierował ją w stronę zamku.

Patrzył z niedowierzaniem. Dobrą chwilę zajęło mu zrozumienie — nie bez odczuwalnej ulgi — że to wcale nie jest żaden „smok”. Mahoniowy potwór był po prostu latającą maszyną, która teraz wylądowała lekko jak piórko i zatrzymała się po krótkim hamowaniu. Z rzędu dużych szop na zamkowym podwórcu wybiegły ku niej małe figurki. Z maszyny wyszli dwaj ludzie — najpewniej piloci — i szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie, poszli w stronę zamku.

Dennis opuścił lunetę. Czuł się trochę głupio, że doszedł do tak dramatycznych konkluzji w sytuacji, która miała znacznie prostsze wytłumaczenie. Przecież to wcale nie jest takie dziwne, że mieszkańcy tej planety znają tajemnicę lotu, prawda? Natknął się już na dostatecznie wiele oznak wysoko rozwiniętej techniki.

Jednak samolot leciał niemal zupełnie bezgłośnie, a w każdym razie nie towarzyszył mu ryk silników. To intrygujące. Być może trzeba będzie jeszcze raz, tym razem poważniej, zastanowić się nad antygrawitacją.

Istniał tylko jeden sposób, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Podniósł się i otrzepał, potem zarzucił plecak i ruszył w dół ku miastu.

Targ na zewnątrz miejskich murów wyglądał niemal tak samo, jak jakikolwiek nadrzeczny bazar na Ziemi. Był pełen krzyku i nawoływań, i pojawiających się znikąd, rozbieganych chłopięcych gangów, najwyraźniej nie mających zbyt uczciwych zamiarów. Ze sklepów i składów dochodziły mocne, zdecydowane zapachy, od bogatej woni jadła do ostrego piżma pociągowych zwierząt.

Dennis wszedł na targowisko z miną człowieka, który dokładnie wie, co ma tu do załatwienia. W każdym razie taką miał nadzieję. Różnorodność strojów, jakie widział wokół siebie, sprawiała, że w swoim ubraniu nie czuł się dziwacznie i obco. Miał wrażenie, że buty, spodnie i koszula to ubiór tutaj zupełnie normalny. Niektórzy nieśli nawet, podobnie jak on, swoje bagaże na plecach.

Przeszedł obok mężczyzn rozpartych przy stolikach przydrożnej kafejki. Zatrzymało się na nim kilka spojrzeń, jednak jeśli była w nich ciekawość, to chyba tylko przelotna.

Zaczął oddychać nieco swobodniej. „Być może uda mi się dotrzeć bez specjalnych przeszkód do jakiegoś miejscowego uniwersytetu” — pomyślał z nadzieją. Miał wyrobione zdanie na temat ludzi, z którymi chciałby tutaj nawiązać kontakt.

Na Ziemi nawet w starożytności i średniowieczu istniały grupy ludzi oświeconych, a tubylcy najwyraźniej chlubili się lepiej rozwiniętą techniką i wyższą kulturą niż tamte społeczności. Samolot zdecydowanie umocnił jego nadzieję na znalezienie dokładnie takiej pomocy, jaka była mu potrzebna.

Gdy doszedł do nabrzeża, w nozdrza uderzyły go ostre zapachy suszących się ryb i świeżo garbowanych skór. Przystanie były solidnymi konstrukcjami z łączonych dyblami pali Wszystkie w całości, aż do lśniących wilgocią podpór, sprawiały wrażenie zupełnie nowych. Górne powierzchnie platform pokryte były tą samą substancją, z której wykonano tutejsze drogi.

Zatrzymał się, żeby obejrzeć dokładniej jedną z łodzi Żeglował w swym życiu dostatecznie dużo, żeby na pierwszy rzut oka rozpoznać konstrukcję wystudiowaną i wysoce efektywną. Kadłub był wąski, lekki i gładki, ze smukłym masztem osadzonym elegancko dokładnie w środku ciężkości.

Materiałem, z którego łódź zbudowano, było już mu znane, gładzone do połysku drewno.

Jeżeli jednak ci ludzie posiadają techniczne możliwości, pozwalające im na budowanie takich łodzi, to dlaczego ciągle posługują się żaglami? Może mają jakieś religijne tabu, zabraniające im używania silników? Prawdopodobnie jedyne maszyny znajdują się w fabrykach, produkujących te wszystkie wspaniałe rzeczy.

Dennis bardzo chciał odnaleźć taką fabrykę i porozmawiać z kierującymi nią ludźmi.

W pobliżu grupa robotników przenosiła ciężkie worki z nadrzecznego składu do ładowni czekającego stateczku. Każdy z tych worków ważył zapewne nie mniej niż czterdzieści kilogramów. Przygięci pod ich ciężarem, krępi mężczyźni o klatkach piersiowych jak beczki wlekli nogi wzdłuż nabrzeża, coś przy tym mrucząc.

Dennis potrząsnął głową z niedowierzaniem. Czy to możliwe, żeby ich religia zabraniała także używania taczek?

Po złożeniu worków w ładowni tragarze nie wracali na brzeg wąską rampą, lecz wspinali się na okrężnicę statku. Każdy z nich, przy wtórze rytmicznych pomruków towarzyszy, śpiewał kilka linijek jakiejś pieśni, potem nurkował w wody rzeki, robiąc miejsce następnemu.

To wydawało się zupełnie dobrym pomysłem — kąpiel w rzece przed wyjściem na brzeg i wzięciem na grzbiet następnego ciężaru. Dennis okrążył czekający ładunek i zbliżył się do tragarzy na tyle, żeby słyszeć ich zaśpiew. Brzmiał on jak powtarzane w kółko warianty zdania „Hej, hu hu ha!”

Niosący worki mężczyźni stawiali ciężkie kroki w stałym, znaczonym tą frazą rytmie. Dennis podszedł do nich w chwili, gdy jeden z nich, ogromny mężczyzna o błękitnoczarnych wąsach wrzucił swój worek do ładowni i lekko wskoczył na burtę. Jedną ręką trzymając się wanty, drugą wybijał rytm „Hej, hu hu ha!” na swej błyszczącej od potu piersi. Po chwili zaśpiewał:

Burmistrz ponoć jest mądry, lecz wszem z tego znany,

(Hej, hu hi hu?!!) Ze sadłem nadrabia, czego w głowie mu brak.

(Hej, hu hu ha!) Jak należy zużywa tylko dwa swe organy,

(Hej, hu hi hu?) Jeden z nich to jest język, zaś drugi to zad!

Ostatnie słowo zostało nieco przygłuszone pośpiesznym „Hej, hu hu ha!” tragarzy. Olbrzym puścił wantę i z głośnym pluskiem wpadł do wody. Gdy płynął w stronę drabiny, jego miejsce na okrężnicy zajął wysoki mężczyzna z wianuszkiem mocno przerzedzonych włosów. Jego głos brzmiał zaskakująco głęboko.

W domu żona przed lustrem bezustannie się trudzi,

(Hej, hu hi hu?) Uważa się pewnie za nóż, szczotkę lub stół.

(Hej, hu hu ha!) Zużywanie przedmiotów łatwiej idzie niż ludzi,

(Hej, hu hi hu?!)

Więc się stroi, lecz ciągle wygląda jak wól! (Hej, hu hu ha!)

Dennis uśmiechnął się słabo — jak człowiek, który wie, że opowiedziano całkiem niezły dowcip, ale do którego niezupełnie dotarł sens puenty.

Przez główną bramę do miasta powoli wchodziła niewielka karawana. Byli w niej niosący pakunki piesi, którzy ustawiali się w kolejce do robiącej wrażenie komory celnej szopy. Kilku mężczyzn na włochatych kucykach przejechało przez bramę bez żadnych przeszkód ze strony strażników — najwyraźniej byli to jadący z oficjalnymi poleceniami urzędnicy.

Poza bramą sapały cierpliwie zaprzęgi wielkich, przypominających bizony czworonogów. Ich uprzęże wiodły do ogromnych sań, zapewne takich samych, jakie kilka dni temu widział w ciemności nocy na szosie.

„No, teraz wreszcie się przekonamy, czy rzeczywiście jest to antygrawitacja!” — pomyślał i poszedł pospiesznie naprzód. Znajdował się o krok od rozwikłania tej tajemnicy!

Kilku z czekających na kontrolę pieszych zaprotestowało bezładnie, gdy przepychał się przez nich ku saniom, ale nikt go nie zatrzymał. Jego podniecenie wzrastało z każdym krokiem, zbliżającym go do jednego z tych wysokich, błyszczących wehikułów.

Tak jak podejrzewał, wozy w ogóle nie miały kół. Ładunek był przymocowany pasami do osłoniętej plandeką platformy, której cztery rogi zaopatrzone były w niewielkie, lecz dość wysokie płozy. Pasowały one idealnie do tych dwu półkolistych rowków, które biegły wzdłuż wszystkich dróg w Coylii, na jakie się natknął.

Woźnica krzyknął na swe zwierzę i potrząsnął lejcami. Potężne stworzenie posapując zrobiło krok do przodu. Uprząż się napięła i sanie gładko ruszyły z miejsca. Dennis poszedł za nimi pochylając się, żeby lepiej widzieć.

Może to lewitacja magnetyczna? Może maleńkie płozy ślizgają się na poduszce pola, wytwarzanego przez elektryczność? Na Ziemi istniały tego typu urządzenia, ale znacznie większe, bez porównania mniej zminiaturyzowane. Ten system robił wrażenie eleganckiej prostoty, a jednocześnie musiał być niezwykle skomplikowany.

Dennis niejasno zdawał sobie sprawę, że ludzie wokół komentują jego zachowanie i to niezbyt delikatnie. Zabrzmiał śmiech, usłyszał kilka sprośnych sugestii, wypowiedzianych w obco brzmiącym, lokalnym dialekcie. Jednak nic go to nie obchodziło. Jego umysł był wypełniony schematami i wstępnymi obliczeniami matematycznymi, sprawdzając i odrzucając jedno rozwiązanie wspaniałej kombinacji droga-sanie po drugim.

To była najlepsza zabawa, jakiej doświadczył w ciągu ostatnich kilku tygodni!

Niewielka, wciąż obiektywna część jego jaźni ostrzegała go, że wpadł w dziwny, nienaturalny stan ducha. Napięcie, gromadzące się w nim, kropla po kropli, w ciągu ostatnich dwóch tygodni wreszcie eksplodowało i teraz kontrolę przejęła ta część jego osobowości, która najlepiej sobie mogła z tym poradzić — gorliwy, nieświadom rzeczywistości naukowiec. Na złe czy dobre — w ten właśnie sposób zwykł sobie radzić z przekraczającymi jego odporność stresami.

Na czworakach pochylił się ku małej, zagłębionej w rowku płozie. Przyjrzał się jej powolnemu ruchowi i po chwili cicho, z niedowierzaniem gwizdnął. Ze ślizgu płozy wyciekał przezroczysty płyn. Znikał szybko, wsiąkając niemal natychmiast w dno rowka.

Dotknął jednej z pozostałych za płozą kropelek i roztarł ją między palcem wskazującym a kciukiem. Błyskawicznie pokryła skórę cienką, błyszczącą błonką. Stwierdził, że nie może ścisnąć mocniej opuszków, gdyż ześlizgiwały się na boki. Nawet nie czuł ich wzajemnego dotyku.

Ten płyn był idealnym smarem! Po chwili nabożnego osłupienia zaczął gorączkowo szukać po kieszeniach plastikowej buteleczki na próbki. Znalazł ją i, trzymając w lewej dłoni, bezskutecznie usiłował zetrzeć śliską błonkę z palców prawej. W końcu odkorkował fiolkę zębami.

Raczkował za powolnymi saniami, ścigając płozy wylotem buteleczki i łapiąc uciekające na boki krople. Wkrótce miał już około dwudziestu pięciu milimetrów płynu, niemal wystarczająco dużo, żeby przeprowadzić analizę…

Sanie zatrzymały się niespodziewanie i Dennis wyrżnął w nie głową. Z przeładowanej platformy spadł na niego deszcz podobnych do wiśni owoców.

Z góry, z tyłu dobiegły nowe głosy. Ktoś mówił bardzo głośno i tłum zaczął się cofać.

Dennis, wciąż w uniesieniu, stanowczo odmawiał komukolwiek prawa do rozpraszania swojej uwagi. Pijany radością odkrycia pozostał na czworakach, mając nadzieję, że sanie znowu ruszą i będzie mógł zebrać choćby troszkę więcej smaru.

Na jego ramię opadła ciężka dłoń. Dennis niecierpliwie machnął ręką.

— Jeszcze chwileczkę, proszę — rzucił. — Za sekundę będę wolny.

Muskularna dłoń zacisnęła się mocniej i szarpnięciem odwróciła go o sto osiemdziesiąt stopni. Dennis spojrzał w górę, mrugając nic me rozumiejącymi oczyma.

Stał nad nim bardzo duży mężczyzna w stroju, który bez wątpienia był swego rodzaju mundurem. Na jego twarzy malowało się przedziwne połączenie zdziwienia i rodzącej się furii.

W pobliżu stali trzej inni żołnierze, uśmiechając się szeroko. — Dobrze mówi, Gil’m, zostaw go! — powiedział jeden z nich ironicznie. — Nie widzisz, że jest zajęty? ! Drugi ze strażników, pociągający piwo z wysokiego kufla, ’ parsknął, opluwając kolegę, potem zakrztusił się i rozkasłał. Gil’m poczerwieniał. Zebrał w garści połę kurtki, którą Dennis miał na sobie i podniósł go na równe nogi. W prawej ręce trzymał dwumetrowej wysokości drąg, zakończony błyszczącym ostrzem, podobnym do tego, w jakie wyposażone są l halabardy. W magnetyczny sposób przyciągało ono wzrok Dennisa. Sprawiało wrażenie dostatecznie ostrego, żeby z równą łatwością przecinać papier i kości.

Nie odwracając się ani nie odrywając wzroku od Dennisa, Gil’m powiedział do jednego ze swych rozbawionych kolegów:

— Fed’r, potrzymaj no mój tener. Nie będę psuł jego zużycia, zabijając takie rzadkie gówno jak ten tu Zusliczek. Starczą mi gołe ręce.

Strażnik, ciągle szczerząc zęby, podszedł i przejął broń z dłoni Gil’ma. Olbrzym zacisnął jeszcze mocniej podobne do parówek paluchy, wzmacniając chwyt na kurtce Dennisa.

„Oj, niedobrze”. Dennis otrząsnął się już częściowo z ogłupiającego transu. Zaczynał rozumieć paskudną sytuację, w jaką z własnej winy się wpakował.

Przede wszystkim mógł stracić okazję do wygłoszenia przemowy, którą starannie przygotował z myślą o pierwszym spotkaniu z miejscowymi władzami. Postanowił natychmiast naprawić swoje zaniedbanie.

— Wybacz mi, proszę, szlachetny panie! Nie miałem pojęcia, że znalazłem się już u bram waszego cudownego miasta! Jestem, widzisz, cudzoziemcem z bardzo odległego kraju. Przybyłem tu, żeby spotkać się z waszymi filozofami i przedyskutować z nimi kwestie o ogromnym znaczeniu. Na przykład ten wasz wspaniały smar. Czy wiesz, panie, że… Aj!

W trakcie tej przemowy twarz żołnierza w sposób zadziwiający spurpurowiała. Bez wątpienia mogło to znaczyć, że Dennis nie wybrał najbardziej odpowiedniego do sytuacji sposobu nawiązania kontaktu. Zdążył się jednak uchylić, gdy pięść jak bochen chleba przecięła powietrze w miejscu, w którym przed chwilą znajdował się jego nos.

Twarz strażnika była odległa nie więcej niż o pół metra od jego twarzy. Oddech Gil’ma dostarczał wrażeń, o których można by pisać tomy.

— No, dalej, Gil’m! Nie potrafisz przyłożyć małemu Zusliczkowi? — Spodziewając się dobrej zabawy, nadciągnęła niemal cała zmiana straży, porzuciwszy posterunek przy odległej o kilkanaście metrów bramie. Strażnicy śmiali się hałaśliwie i w pewnej chwili Dennis usłyszał, że jeden z nich proponuje zakład o to, jak daleko pofrunie jego, Dennisa, głowa, gdy Gil’m uderzy nieco celniej.

Cywile z karawany cofnęli się, spoglądając strachliwie.

— Stój spokojnie, łachu — warknął Gil’m. Cofnął pięść, przymierzając się do ciosu. Tym razem celował starannie, delektując się chwilą. Jego twarz przybrała wyraz skupienia i radosnego wyczekiwania.

„On chyba rzeczywiście nie żartuje” — pomyślał Dennis.

Spojrzał na strażnika… na owłosioną dłoń, zaciśniętą na kurtce. Nie było czasu, żeby sięgnąć po pistolet — niewiele by zresztą pomogło rozpoczynanie wizyty w mieście od wyrżnięcia członków lokalnej straży.

Dennis uświadomił sobie jednak, że w lewej dłoni trzyma niewielką, otwartą buteleczkę na próbki.

Niemal bez zastanowienia wylał jej zawartość na trzymającą kurtkę, mięsistą łapę.

Olbrzym znieruchomiał i spojrzał na niego, zdumiony tak niekonwencjonalnym sposobem obrony. Po chwilowym zastanowieniu uznał, że wcale mu się to nie podoba. Znowu warknął i uderzył… Dennis zaś wyśliznął się z jego dłoni jak osełka masła. Pięść żołnierza gwizdnęła mu nad głową, po drodze lekko muskając włosy.

Gil’m wbił tępe spojrzenie w swoją lewą dłoń — teraz pustą, za to pokrytą cienką błonką błyszczącej cieczy.

— Hej! — powiedział obrażonym tonem. Odwrócił się dostatecznie szybko, żeby zobaczyć, jak jego ofiara przebiega bramę i znika w mieście.

Dennis zdecydowanie wolałby po raz pierwszy zwiedzać to miasto w nieco bardziej spokojny sposób.

Za jego plecami, przy bramie, wybuchł tumult. Początkowe rozbawienie ludzi z karawany rozmyło się w przekleństwach i wrzaskach, gdy strażnicy wkroczyli w tłum z kijami.

Dennis nie tracił czasu na obserwowanie bójki. Przecwałował przez piękny, ozdobny most, spinający brzegi kanału. Przechodnie spoglądali ze zdumieniem, jak gnał, klucząc pomiędzy wesoło wymalowanymi straganami i uskakując na boki przed sprzedawcami i ich klientami. Okrzyki i nawoływania strażników podążały za nim w bardzo niewielkiej odległości. Na szczęście większość mieszczan w obawie przed wplątaniem się w niemiłą sytuację natychmiast odwracała głowy.

Przebiegł tuż obok ulicznego żonglera, uchylając się przed spadającymi maczugami i skręcił w uliczkę za straganem cukiernika.

Usłyszał dudniące po niedalekim moście buty, chwilę później wrzaski, gdy strażnicy potykali się o bezradnego żonglera i jego maczugi. Biegł dalej, klucząc po splątanych ulicach i zaułkach.

Budynki miasta Zuslik były podobnymi do zikkuratów wysokościowcami, niekiedy nawet kilkunastopiętrowymi. Wszystkie miały tę samą, przypominającą tort weselny architekturę. Wąskie uliczki między nimi były labiryntem jak polityka międzywydziałowa w Instytucie Saharańskim.

Dennis zatrzymał się w pustym zaułku, żeby przeczekać kolkę w boku. Nie było łatwo uciekać z ciężkim plecakiem na ramionach. Gdy w końcu miał już ruszyć dalej, usłyszał przekleństwa, wykrzykiwane znajomym od kilku minut głosem.


— …spalić całe to pieprzone miasto na popiół! Mówicie, że żaden z was nie widział tego gnojka? Ani tych bydlaków, którzy obrobili naszą strażnicę, gdy byliśmy odwróceni? Nikt nic nie widział? Przeklęte Zusliczki! Jedna banda złodziei! A ja wam mówię, że kilka uderzeń biczem potrafi pięknie odświeżyć pamięć!

Dennis wycofał się w głąb zaułka. Jedno było pewne — będzie musiał jakoś pozbyć się plecaka. Znalazł ocienione miejsce, odpiął pasy plecaka i pozwolił mu opaść na ziemię. Klęknął i z jednego z pasów zdjął przymocowany doń pakiet z rzeczami pierwszej potrzeby. Potem rozejrzał się za miejscem, w którym mógłby ukryć plecak.

Uliczka była pełna najróżniejszych śmieci, ale niestety me było tu niczego, co nadawałoby się na w miarę bezpieczną kryjówkę.

Parter budynku, przy którym Dennis stał, miał niewiele ponad dwa metry wysokości. Pierwsze piętro było wyższe o metr czy dwa, dzięki czemu dach parteru tworzył wokół niego coś w rodzaju parapetu. Dennis zrobił kilka kroków do tyłu i okręciwszy się wrzucił tam plecak. Potem cofnął się jeszcze dalej, wziął krótki rozbieg i podskoczył, chwytając krawędź dachu.

Odchylił prawą nogę w tył, chcąc ją zarzucić obok dłoni, lecz w tej samej chwili poczuł, że traci pewność chwytu. Zapomniał o warstewce smaru z sań, która ciągle pokrywała palce jego prawej dłoni. Dłoń ześlizgnęła się i Dennis spadł ciężko na ziemię.

Bardzo chciałby poleżeć sobie chwilę, pojękując z cicha, ale nie było na to czasu. Podniósł się niepewnie na nogi, zdecydowany podjąć następną próbę.

I wtedy usłyszał za sobą kroki.

Odwrócił się gwałtownie i zobaczył, że w uliczkę, nie dalej niż dziesięć metrów od niego, wchodzi Gil’m Strażnik, uśmiechając się radośnie i trzymając wysoko przed sobą nieprzyjemnie połyskującą halabardę.

Zauważył, że Gil’m w ogóle nie używa swej lewej dłoni i domyślił się, że ciągle jest ona pokryta smarem. Ta ciecz była naprawdę zdradziecka.

Szybkim ruchem rozpiął kaburę, wyciągnął z niej pistolet i skierował go w stronę strażnika.

— No dobra, Gil’m — powiedział — zatrzymaj się tam, gdzie jesteś. Nie chciałbym zrobić ci krzywdy.

Żołnierz szedł naprzód, zupełnie niezrażony i uśmiechał się szczęśliwie, najpewniej w przewidywaniu tej radosnej chwili, gdy rozetnie Dennisa na pół.

Dennis zmarszczył brwi. Nawet jeśli nikt przedtem nie widział tu takiej broni jak igłowiec, zwykła ostrożność powinna podpowiedzieć Gil’mowi, że lepiej się zatrzymać.

Być może ten strażnik po prostu był zupełnie pozbawiony wyobraźni.

— Myślę, że nie bardzo zdajesz sobie sprawę, z czym tu masz do czynienia — powiedział.

Gil’m wciąż się zbliżał, trzymając w jednej ręce wysoko uniesioną broń. Dennis stwierdził, że nie ma innego wyjścia, jak tylko odegrać swój blef do końca. Przeżył chwilę paniki, gdy pokryły smarem kciuk dwukrotnie ześlizgnął się z bezpiecznika. Jednak w końcu guziczek się przesunął. Dennis starannie wycelował i wystrzelił.

Rozległ się gęsty grzechot i zdarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.

Wypolerowane drewno styliska halabardy rozsypało się na drzazgi, rozdarte strumieniem szybkich skrawków metalu. Gil’m uskoczył przed spadającym ostrzem i wpatrzył się z osłupieniem w zaciśnięty w dłoni kikut, będący pozostałością jego broni.

Jednak Dennis nie zdołał utrzymać pistoletu w dłoni. Silny odrzut przy strzale wyrwał go ze śliskich palców. Igłowiec odbił się od piersi Dennisa i z grzechotem spadł na ziemię, zatrzymując się kilka kroków przed nim.

Dennis i Gil’m zamarli w bezruchu, obaj nagle rozbrojeni. Twarz strażnika była nieruchomą maską, oczy stanęły mu w słup, ukazując białka. Wyglądał jak skamieniały.

Dennis powolutku zaczął przesuwać się naprzód, mając nadzieję, że oszołomienie strażnika będzie trwało dostatecznie długo, żeby zdążył podnieść pistolet. Igłowiec oparł się o pozbawione styliska ostrze halabardy, w połowie drogi między nimi.

Pochylał się właśnie, sięgając po broń, gdy u wylotu uliczki pojawili się dwaj następni żołnierze. Zobaczyli go i krzyknęli ze zdumienia.

Dennis chwycił igłowiec i złożył się do strzału. Jednak w tej samej chwili stwierdził, że nie potrafi zmusić się do zabicia tych ludzi. Była to niewątpliwie rysa na jego charakterze, ale nic nie mógł na to poradzić.

Odwrócił się i zaczął uciekać. Zdołał jednak przebiec zaledwie kilkanaście kroków. Trzonek rzuconego noża uderzył go w bok głowy, wtrącając w ciemność.

— No, już. Spokojnie. Za dzień czy dwa będziesz miał

guza jak reflektor. Tak, to będzie prawdziwa latarnia! Głos dochodził z bardzo niewielkiej odległości. Dennis usiadł niezdarnie, podtrzymywany za ramię przez czyjąś kościstą dłoń. Głowa pulsowała mu bólem.

— Taa, prawdziwa latarnia. Zużywaj go dobrze, a będziesz mógł z jego pomocą widzieć w ciemności! — Głos dźwięczał głębokim samozadowoleniem.

Dennis z trudnością skupił uwagę na mówiącym. Chciał przetrzeć oczy i niemal zemdlał z bólu, gdy jego dłoń dotknęła stłuczenia po lewej stronie głowy.

Załzawionymi oczyma zobaczył starego mężczyznę, który uśmiechnął się do niego, ukazując mocno przerzedzone zęby.

Nagle zakręciło mu się w głowie i pewnie przewróciłby się na bok, gdyby nie podtrzymująca go dłoń starca. Opadł z powrotem na posłanie.

— Powiedziałem „spokojnie”, prawda? Poczekaj jeszcze minutę, a świat zacznie wyglądać dużo lepiej. Masz, wypij to. Dennis potrząsnął głową, potem zakrztusił się i zakaszlał, gdy jego pielęgniarz złapał go za włosy i wlał do ust jakiś ciepławy płyn. Napój miał okropny smak, jednak Dennis chwycił w obie dłonie chropowaty kubek i zaczął pić łapczywie, aż naczynie zostało mu odebrane.

— Na razie wystarczy. Siedź tu spokojnie i próbuj dojść do siebie. Dzisiaj, z takim świeżym guzem na głowie, chyba jeszcze nie będziesz musiał zaczynać pracy. — Mężczyzna poprawił mu poduszkę pod głową.

— Mam na imię Dennis. — Głos brzmiał skrzekliwie, sam ledwie rozróżniał słowa. — Co to za miejsce?

— Ja jestem Teth, a to jest więzienie, durniu. Nie poznajesz więzienia, nawet jak w nim siedzisz?

Dennis, odzyskawszy wreszcie ostrość widzenia, spojrzał w lewo i w prawo. Jego łóżko było jednym z długiego rzędu prymitywnych prycz, osłoniętych z góry przez drewniany dach. Z tyłu, za jego plecami, stała ściana zrobiona z obrzuconej gliną plecionki. Przed otwartym frontem szopy znajdował się duży, otoczony wysoką, drewnianą palisadą dziedziniec.

Po prawej stronie stał znacznie bardziej imponujący mur. Błyszczał w jasnych promieniach słońca zupełnie gładką, pozbawioną spojeń powierzchnią. Było to najniższe i najszersze z dwunastu czy nawet więcej wznoszących się w górę pięter. Pośrodku błyszczącej ściany widniała niewielka brama, a przy niej wartownia. Na stojących tam ławkach drzemało dwóch znudzonych strażników.

Znajdujący się na dziedzińcu mężczyźni, prawdopodobnie współwięźniowie, wykonywali zadania, których cel nie bardzo był dla Dennisa zrozumiały.

— O jakiej pracy mówiłeś przed chwilą? — spytał starca. Czuł lekki zawrót w głowie, miał również to dziwne wrażenie oderwania od rzeczywistości, którego doświadczał już wcześniej. — Co wy tu robicie, osobiste identyfikatory ścisłego zarachowania?

Nie zwrócił uwagi na kpiący wzrok starego człowieka.

— Pracujemy ciężko, ale niczego tu nie robimy. Prawie wszyscy tutaj jesteśmy nędznie urodzoną hołotą — włóczęgami i tak dalej. Większość z nas nawet nie wiedziałaby, jak ma cokolwiek zrobić.

— Jasne, jest tu trochę takich, co wpadli w kłopoty, bo zadarli z gildiami. I inni, którzy służyli staremu księciu, jeszcze zanim zjawił się tu ojciec Kremera. Niektórzy z nich mogą wiedzieć trochę o robieniu rzeczy, jak przypuszczam…

Dennis potrząsnął głową. Miał wrażenie, że Teth i on nadają na zupełnie innych częstotliwościach. A może po prostu niezbyt dobrze słyszał, co stary człowiek mówi. Bolała go głowa i ciągle było nieco oszołomiony.

— Uprawiamy tu dla siebie trochę roślin — ciągnął Teth. — A ja się zajmuję nowymi przybyszami, takimi jak i ty. Ale głównie zużywamy dla barona. Jak inaczej moglibyśmy na siebie zarobić?

Znowu pojawiło się to pojęcie… zużywać. Dennis zaczynał mieć go dosyć. Ilekroć je słyszał, miał nieprzyjemne uczucie łaskotania w mózgu, jakby podświadomość usiłowała mu powiedzieć coś, co przez nią zostało już w pełni zrozumiane, a co inne części jego jaźni z uporem odrzucają.

Z pewną trudnością podniósł się do pozycji siedzącej i przerzucił nogi przez skraj pryczy.

— Hej, daj spokój! Nie powinieneś tego robić jeszcze przez kilka godzin. Połóż się z powrotem!

Dennis potrząsnął głową.

— Nie! Mam tego dość! — Odwrócił się do starego człowieka, który spoglądał na niego z niekłamaną troską. — Skończyłem z cierpliwością wobec tej waszej zwariowanej planety, słyszysz? Chcę się wreszcie dowiedzieć, o co tu chodzi, i to zaraz! W tej chwili!

— Spokojnie… — zaczął Teth. Potem krzyknął, gdy Dennis chwycił jego koszulę i przyciągnął go ku sobie. Ich twarze były oddalone zaledwie o kilka centymetrów.

— Zacznijmy od rzeczy najprostszych — wyszeptał Dennis przez zaciśnięte zęby. — Ta koszula, na przykład. Skąd ją wziąłeś?

Teth spojrzał na niego jak na szaleńca.

— Jest zupełnie nowa. Dali mi, żebym ją znosił! Noszenie jej to część mojej pracy!

Dennis wzmocnił uchwyt.

— To ma być nowe? To ledwie zasługuje na miano łachmana! Ta tkanina jest tak prymitywna, że pewnie za chwilę się rozpadnie!

Stary człowiek przełknął głośno ślinę i skinął głową.

— No i co?

Dennis sięgnął ku kolorowej plamie przy pasie Tetha. Szarpnął, wyciągając prostokąt przezroczystego, opalizującego materiału w delikatne wzory, który sprawiał wrażenie znakomitego jedwabiu.

— Hej! To jest moje!

Dennis potrząsnął pięknym materiałem przed nosem starca.

— Ubierają was w łachmany, a pozwalają zatrzymać coś takiego?

— Tak! Możemy zatrzymać niektóre z naszych osobistych rzeczy, żeby się nie zepsuły bez naszej pracy nad nimi. Oni są podli, jasne, ale nie aż do tego stopnia!

— I ten kawałek materiału, jak przypuszczam, wcale nie jest nowy.

Chustka wyglądała tak, jakby została przed chwilą kupiona w jakimś ekskluzywnym sklepie. Teth był zaszokowany.

— Jasne, że nie! Jest w mojej rodzinie od pięciu pokoleń! — zaprotestował z dumą. — I przez cały ten czas bez przerwy jej używaliśmy! Oglądam ją i wydmuchuję w nią nos wiele razy każdego dnia!

Było to tak niezwykłe zaprzeczenie, że Dennis bezwolnie rozluźnił zaciśniętą na koszuli dłoń. Teth ześliznął się na podłogę, patrząc na niego szeroko rozwartymi oczyma.

Potrząsając drętwo głową, Dennis wstał i powłócząc nogami, wyszedł na zewnątrz. Zamrugał oślepiony jasnym światłem. Przeszedł niepewnym krokiem obok kilku grup pracujących mężczyzn — wszyscy ubrani byli w więzienne łachmany — aż dotarł do miejsca, w którym zewnętrzna palisada stykała się z błyszczącym murem zamku.

Lewą dłonią dotknął szorstkich, z grubsza tylko obrobionych pni drzew, które, uszczelnione gliną czy wręcz błotem, tworzyły palisadę. Prawą dłonią poklepał mur zamkowy — śliską, twardą jak metal powierzchnię, połyskującą i półprzezroczystą jak ogromny, lekko brązowy kamień półszlachetny lub jak wypolerowana kora gigantycznego, skamieniałego drzewa.

Usłyszał, że ktoś do niego podchodzi. Obejrzał się i zobaczył Tetha, któremu teraz towarzyszyli dwaj inni więźniowie, z ciekawością przyglądający się przybyszowi.

— Kiedy była wojna? — spytał Dennis cicho, nie odwracając się do nich.

Spojrzeli po sobie. Odpowiedział jeden z nieznajomych, wysoki, potężny mężczyzna.

— Hmm, o której wojnie mówisz, człowieku? Jest ich bardzo dużo, cały czas. O tej, podczas której tatuś barona wykopał stąd starego księcia? Czy o tych kłopotach, które Kremer ma z królem…?

Dennis odwrócił się i wrzasnął:

— O Wielkiej Wojnie, idioci! O tej, która zniszczyła waszych przodków! O tej, która cofnęła was w rozwoju i zmusiła do życia z pozostałości po waszych praojcach… z ich samosmarujących się dróg… z ich niezniszczalnych chusteczek do nosa!

Podniósł dłoń ku pulsującej bólem głowie. Teth i dwaj pozostali więźniowie zaczęli coś szeptać do siebie.

W końcu niski, smagły mężczyzna o bardzo czarnej brodzie wzruszył ramionami i powiedział:

— Nie mamy pojęcia, o czym ty mówisz, człowieku. Mamy teraz lepsze rzeczy niż mieli wszyscy nasi przodkowie. A nasi wnukowie będą mieli lepsze niż my. To się nazywa postęp. Nie słyszałeś nigdy o postępie? Przybyłeś skądś, gdzie jest kult przodków albo coś równie zacofanego?

Sprawiał wrażenie szczerze zainteresowanego. Dennis jęknął cicho z desperacji i powlókł się dalej, ciągnąc za sobą coraz bardziej powiększające się towarzystwo.

Minął więźniów pracujących w ogródku warzywnym. Staranne grządki zielonych sadzonek wyglądały zupełnie normalnie. Jednak narzędzia, których używali ogrodnicy, były z gatunku „krzemień i gałąź”, takie same, jakie widział w domu Tomosha Sigela. Wyciągnął palec w stronę motyk i grabi.

— Te narzędzia są nowe, tak? — spytał Tetha.

Stary człowiek wzruszył ramionami.

— Tak właśnie myślałem! Wszystko, co jest nowe, to prymityw, niewiele lepszy od drągów i kamieni, podczas gdy bogaci gromadzą najlepsze pozostałości po starożytnej…

— Och — przerwał mu niski, ciemny mężczyzna — te narzędzia przeznaczone są właśnie dla bogatych, człowieku.

Dennis wyrwał krzemienną motykę z rąk pracującego w pobliżu ogrodnika i zaczął nią wymachiwać niskiemu mężczyźnie pod nosem.

— Te? Dla bogatych? W tak wyraźnie hierarchicznym społeczeństwie jak wasze? Te narzędzia są niezdarne, prymitywne, barbarzyńskie, niewydajne…

— Słuchaj, robię, co mogę! — zaprotestował otyły ogrodnik, któremu Dennis zabrał motykę. — Na niebiosa, dopiero co zacząłem nad nimi pracować! Będą się poprawiać! Prawda, chłopaki? — spytał płaczliwym tonem. Pozostali więźniowie zamruczeli potwierdzająco, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że Dennis ma skłonność do znęcania się nad słabszymi.

Dennis potrząsnął głową, zupełnie nic nie rozumiejąc. Przecież na temat ogrodnika nie powiedział ani słowa. Dlaczego ten facet potraktował jego wypowiedź jak wycieczkę osobistą pod swoim adresem?

Rozejrzał się za jakimś innym przykładem, za czymkolwiek, co by mu pozwoliło przebić w tych ludziach skorupę niezrozumienia. Na przeciwległym krańcu dziedzińca zauważył grupę mężczyzn. Nie byli oni ubrani jak wszyscy pozostali — w szorstkie, ręcznie tkane płótna. Mieli na sobie piękne stroje o jaskrawych, bardzo przyjemnych dla oka barwach, połyskujące w przedwieczornym świetle.

Wyraźnie bez entuzjazmu ćwiczyli fechtunek, jednak zamiast mieczy używali drewnianych kołków. Obok, przyglądając się im, snuło się kilku strażników.

Dennis nie miał pojęcia, dlaczego ci arystokraci i ich strażnicy znajdują się właśnie tutaj, na więziennym podwórcu, skorzystał jednak z narzucającego się przykładu.

— Tam! — powiedział, wskazując palcem. — Ubrania które noszą ci ludzie, są stare, tak?

Zebrani wokół Dennisa więźniowie skinęli głowami, jakkolwiek teraz już trochę mniej przyjacielsko.

— Zostały więc wykonane przez waszych przodków, mam rację?

Niski, ciemny mężczyzna wzruszył ramionami.

— Sądzę, że można tak powiedzieć. I co z tego? Nie jest ważne, kto wykonał cokolwiek. Liczy się tylko to, żeby stale to coś ulepszać!

Czy ci ludzie są ślepi na historię? Czy ta masakra, która zniszczyła wspaniałą naukę tego świata, zostawiła w nich taki uraz, że teraz odwracają się plecami do prawdy?

Dennis zdecydowanym krokiem przeszedł w pobliże miejsca, w którym fechtowali dandysi. Znudzony strażnik spod muru podniósł na niego wzrok, potem wrócił do drzemki.

Dennis zaczynał być już naprawdę zdenerwowany.

— Nie zaprzeczycie chyba — krzyknął do podążających za nim więźniów — że arystokraci dostają rzeczy najlepsze, które przypadkowo są również najstarsze, co?

— No pewnie, że nie…

— I ci oto arystokraci noszą tylko stare ubrania. Tak? Tłum ryknął śmiechem. Nawet kilku z jaskrawo ubranych mężczyzn przerwało udawany fechtunek i uśmiechnęło się szeroko. Stary Teth wyszczerzył do Dennisa resztki uzębienia.

— Oni nie są ludźmi bogatymi, Dennis. To biedni więźniowie jak my wszyscy. Po prostu są zbudowani jak któryś z przyjaciół czy krewnych barona. Jeżeli możesz nosić ubrania bogatego człowieka, to będziesz je nosił, bez względu na to, czy tego chcesz czy nie! — To zabrzmiało niemal jak aforyzm.

Dennis potrząsnął głową. Jego podświadomość wierciła i dobijała, wyraźnie starając się coś mu powiedzieć.

— Wtrącenie do więzienia za to, że ktoś jest „zbudowany dokładnie tak samo” jak baron… Ciotka Tomosha Sigela powiedziała, że to właśnie przydarzyło się jego ojcu… — Ktoś w pobliżu sapnął ze zdumienia, lecz Dennis kontynuował przemowę do siebie samego, mówiąc coraz szybciej i szybciej — Bogaci zmuszają biednych do ciągłego noszenia swoich paradnych strojów… nie niszczy ich to jednak, nie przecierają się i nie drą… Natomiast…

Ktoś obok niego mówił coś natarczywym tonem, jednak umysł Dennisa był całkowicie wypełniony, nie było w nim miejsca na przyjmowanie żadnych zewnętrznych bodźców. Dennis szedł przed siebie, zupełnie nie zwracając uwagi na to, gdzie idzie. Ludzie rozstępowali się przed nim, jak zwykli to czynić przed świętymi lub szaleńcami.

— Nie, ubrania się nie niszczą — mamrotał — ponieważ człowiek bogaty znajduje kogoś, kto jest zbudowany dokładnie tak jak on… i kto je bez przerwy nosi, żeby…

— Przepraszam pana, pan chyba powiedział coś o…

— …żeby je… zużywać! — Głowa Dennisa pulsowała bólem. — Zużywać! — powtórzył i przycisnął dłonie do czoła, jakby chciał uratować swój umysł przed wkradającym się doń szaleństwem.

— …pan chyba powiedział coś o Tomoshu Sigelu?

Dennis podniósł wzrok i ujrzał wysokiego mężczyznę o potężnych ramionach, ubranego we wspaniały, magnacki strój — chociaż, jak już wiedział, był to taki sam więzień jak wszyscy wokół. W jego twarzy było coś znajomego. Jednak Dennis miał zbyt zajętą głowę, żeby obdarzyć go czymś więcej niż tylko przelotną myślą.

— Bernald Brady! — krzyknął, uderzając pięścią w dłoń. — Mówił, że w tym świecie prawa fizyki działają troszeczkę inaczej. Coś na temat robotów, które wraz z upływem czasu działały coraz efektywniej…

Przesunął dłońmi po swej kurtce i spodniach, wyczuwając schowane w nich przedmioty. Strażnicy zabrali mu pas i sakwę, jednak zostawili w spokoju zawartość kieszeni.

— Oczywiście. Nawet ich nie zauważyli — wyszeptał. — Nigdy nie widzieli kieszeni na zamki błyskawiczne! A od czasu jak tu przybyłem, te zamki były dostatecznie często zużywane, żeby stawać się zamkami coraz lepszymi i lepszymi!

W tłumie zaległa cisza, gdy otworzył jedną z i wyjął z niej swój dziennik. Zaczął przerzucać stronice.

— „Pierwszy dzień” — przeczytał głośno. — „Ekwipunek okropny. Najtańszy z możliwych. Przysięgam, że któregoś dnia policzę się z tym sukinsynem Bradym…”

Podniósł wzrok znad zapisków, uśmiechając się ponuro.

— I na pewno to zrobię.

— Proszę pana — nalegał wysoki mężczyzna — powiedział pan coś o…

Dennis przerzucił gorączkowo jeszcze kilka stron. „Dziesiąty dzień. Ekwipunek jest dużo wyższej jakości, niż początkowo myślałem… Chyba jednak musiałem się mylić w czasie tych pierwszych dni…”

Wcale się nie mylił! Jego rzeczy po prostu stały się lepsze!

Zatrzasnął notatnik i rozejrzał się wokół siebie. Po raz pierwszy od przybycia na ten świat, naprawdę zobaczył.

Zobaczył wieżę, która po wielu pokoleniach przerodziła się w zamek — ponieważ przez tak długi czas była zużywana!

Zobaczył narzędzia ogrodnicze, które z dnia na dzień będą coraz lepsze, aż w końcu staną się takimi cudami, jak te, które widział przy domu Tomosha Sigela.

Odwrócił się i spojrzał na zebranych wokół mężczyzn. Zobaczył…

— Jaskiniowcy! — jęknął. — Nie znajduję tutaj żadnych naukowców ani techników, gdyż nikogo takiego tu po prostu nie ma! Wy w ogóle nie znacie żadnych technologii, prawda? — powiedział oskarżającym tonem do jednego z więźniów.

Zagadnięty cofnął się o krok, najwyraźniej nie mając pojęcia, o czym Dennis mówi.

Dennis odwrócił się gwałtownie i wyciągnął palec w stronę innego więźnia.

— Ty! Nie wiesz nawet, co to jest koło! No, zaprzecz! Więźniowie patrzyli na niego szeroko rozwartymi oczyma. Dennis zachwiał się. Jego świadomość migotała jak dopalająca się świeca.

— Powinienem… powinienem zostać przy śluzie i samemu zbudować ten pieprzony zevatron… Chochlak i robot byliby większą, pomocą niż banda dzikusów, która prawdopodobnie zje mnie dziś na obiad… i zużyje moje kości w łyżki i widelce… rnoje łopatki w przepiękną porcelanę…

Nogi ugięły się pod nim, opadł na kolana, potem runął twarzą w piasek.

.-To moja wina — powiedział ktoś ponad nim. — Nie powinienem pozwolić, żeby wstawał z takim guzem na głowie.

Dennis poczuł, jak silne ręce chwytają jego nogi i ramiona. Świat kołysał się wokół niego.

„Jaskiniowcy. Mają pewnie zamiar położyć mnie na pryczy, żebym przez sam fakt leżenia zużywał ją w puchowe łoże.”

Zaśmiał się półprzytomnie.

„Hej, Dennis, bądź sprawiedliwy… oni są nieco lepsi od jaskiniowców. Koniec końców odkryli przecież, że ćwiczenie prowadzi do doskonałości.”

Potem stracił przytomność.


* * *

To był późnowieczorny spektakl dyskusyjny w trójwizji. Gośćmi byli czterej wybitni filozofowie.

Właśnie przeprowadzono wywiady z Desmondem Morrisem, Edwinem Hubble’em, Williardem Gibbsem i Seamusem Murphym. Po przerwie na reklamy gospodarz programu zwrócił się z diabelskim uśmiechem ku holokamerom.

— Panie i panowie, od tych czterech gentlemanów usłyszeliśmy sporo na temat ich słynnych praw termodynamiki. Być może nadeszła właściwa chwila, żeby posłuchać, co ma do powiedzenia druga strona. Zatem z wielką przyjemnością przedstawiam państwu następnego gościa, dzisiejszą niespodziankę. Powitajcie, proszę, pana Persa Petera Mobile!

Czterej filozofowie poderwali się jak jeden mąż, gwałtownie protestując:

— Tego szarlatana?

— Oszust!

Nie będę występował razem z jarmarcznym naciągaczem!

Gdy się tak wściekali, orkiestra zagrała skoczną i zupełnie nie pasującą do okoliczności melodię. Zabrzmiały fanfary i na scenę wytoczył się wyglądający mądrze szympans, szczerząc w uśmiechu ogromne zęby i kłaniając się wiwatującej publiczności.

Na głowie miał czapeczkę z niewielkim śmigiełkiem.

Gdzieś z boku rzucono mikrofon i szympans chwycił go zręcznie. Zaczął tańczyć w rytm muzyki, jednym palcem okręcając śmigiełko na czapce.

Podskakiwał i wyginał się w rytm muzyki, jednak ani na chwilę nie przestał kręcić śmigiełkiem. Zamazany krążek na czubku jego głowy hipnotycznie przyciągał wzrok, jak falowanie i nakładanie się wzorów na różnych tkaninach.

Muzyka cichła, to znowu brzmiała głośniej. Towarzyszyło jej narastające wycie śmigiełka.

Rozmazany krąg na czubku głowy szympansa nie potrzebował już palca, który by go pobudzał. Właściwie to już wcale nie było małe śmigiełko! Czapeczka stała się hełmem kosmicznym i wirujące płaty uniosły Persa Petera Mobile w powietrze, ku wyraźnemu zgorszeniu pozostałych gości.

Kamera przekazała zbliżenie jego twarzy. Dwa rzędy wielkich, żółtych zębów wyszczerzyły się do publiczności. Muzyka nabrzmiewała w crescendo.

Szympans z furkotem przefrunął przez studio — teraz jego czapka była już pełnym skafanderem omitopterowym. Bzyknął nad wściekłymi filozofami, zmuszając ich do nurkowania pod krzesła.

Potem zrobił ostry nawrót i poleciał wprost na kamerę, śmiejąc się, wrzeszcząc, wyjąc z uciechy.


* * *

— Uch! — Dennis usiadł gwałtownie i chwycił obiema rękami krawędzie pryczy. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ciemność, oddychając ciężko. W końcu z westchnieniem opadł z powrotem na poduszkę.

A więc ten magiczny, latający szympans w rzeczywistości nie istnieje. Jednakże pierwsza część snu była prawdziwa. Przebywa w więzieniu w obcym świecie. Więzi go banda jaskiniowców, którzy nie mają pojęcia, że są jaskiniowcami.

Znajduje się w odległości przynajmniej pięćdziesięciu mil od strzaskanego zevatronu, na planecie, na której podstawowe, dotychczas dla niego niepodważalne prawa fizyki są dziwacznie wypaczone.

Była noc. Chrapanie więźniów niosło się echem po szopie. Dennis leżał bez ruchu na pryczy, wpatrując się w mrok, aż w pewnej chwili zdał sobie sprawę, że na sąsiednim wyrku ktoś usiadł i patrzy na niego. Odwrócił głowę i napotkał wzrok dużego, muskularnego mężczyzny o ciemnych, kręconych włosach.

— Miałeś zły sen — powiedział mężczyzna łagodnie.

— To było delirium — poprawił go Dennis.

Przyjrzał się swemu rozmówcy nieco bliżej.

— Twoja twarz wydaje mi się znajoma — powiedział. — Jesteś jednym z tych ludzi, na których wczoraj — wtedy, gdy nie bardzo wiedziałem, co się ze mną dzieje — niezbyt grzecznie nawrzeszczałem, tak? Jednym… ze zużywaczy strojów?

— Tak — potwierdził wysoki mężczyzna. Nazywam się Stivyung Sigel. Słyszałem, jak wczoraj mówiłeś o spotkaniu z moim synem.

Dennis skinął głową.

— Tomosh. Bardzo dobry chłopak. Powinieneś być z niego dumny.

Sigel pomógł mu usiąść.

— Czy nic mu się nie stało? — spytał z niepokojem w głosie.

— Nie musisz się martwić. Wszystko było dobrze, gdy go ostatni raz widziałem.

Sigel pochylił głowę, dziękując za dobre wiadomości.

— Spotkałeś też moją żonę, Surah?

Dennis zmarszczył brwi. Nie bardzo mógł sobie przypomnieć, co mu powiedziano. To wydawało się tak odległe, poza tym rozmowa była bardzo krótka. Nie chciał niepotrzebnie niepokoić Sigela.

Z drugiej jednak strony, ten człowiek zasługiwał na to, żeby wiedzieć wszystko, co wiedział on, Dennis.

— Hmm, ciotka Tomosha, Biss, wzięła go do siebie. powiedziała mi, że twoja żona poszła szukać pomocy… u kogoś lub czegoś, co się nazywa Latuf? Likoff?

Twarz Sigela pobladła.

— L’Toff! — szepnął. — Nie powinna tego robić. Bezdroża są niebezpieczne, a sprawy nie stoją jeszcze aż tak źle!

Sigel wstał i zaczął się przechadzać u stóp pryczy Dennisa.

— Muszę się stąd wydostać! — powiedział. — Muszę! Dennis również już zaczynał myśleć w podobny sposób.

Teraz, gdy wiedział, że nie ma tu naukowców, którzy mogliby mu pomóc, koniecznością stał się jak najszybszy powrót do zevatronu, żeby samemu próbować jakoś sklecić mechanizm powrotny. W przeciwnym razie nigdy się nie wydostanie z tego zwariowanego świata.

Być może będzie mógł obrócić Efekt Zużycia na swoją korzyść, jakkolwiek podejrzewał, że na skomplikowany mechanizm będzie on oddziaływał zupełnie inaczej niż na siekierę czy sanie. Sama jednak wiedza o istnieniu Efektu była dla niego zbyt świeża i zbyt wytrącała go z równowagi, żeby w tej chwili potrafił głębiej się nad nimi zastanowić.

Był pewien jedynie tego, że zaczyna coraz bardziej tęsknić za domem. Poza tym był winien Bernaldowi Brady’emu dobrego kopniaka.

Spróbował się podnieść. Sigel natychmiast podbiegł do niego, żeby mu pomóc. Podeszli do jednego z podtrzymujących strop słupów. Dennis oparł się i spojrzał w stronę palisady. Dziedziniec i wszystko wkoło zalane było bladym światłem dwóch małych, jasnych księżyców.

— Przypuszczam — powiedział cichym głosem — że być może będę w stanie pomóc ci się stąd wyrwać, Stiyyung.

Sigel spojrzał na niego uważnie.

— Jeden ze strażników twierdzi, że jesteś czarownikiem Sądząc z twego wczorajszego zachowania, to może być prawda. Naprawdę potrafiłbyś zorganizować ucieczkę z tego miejsca?

Dennis uśmiechnął się. Dotychczasowy wynik meczu wynosił — bardzo dużo dla Tatiru, zero dla Dennisa Nuela. A więc teraz jest jego kolej. Czego, powiedział sobie, facet z doktoratem z fizyki nie zdołałby wycisnąć z Efektu Zużycia, i to wśród ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o kole?

— . To będzie małe piwo, Stivyung.

Farmer sprawiał wrażenie zaskoczonego idiomem, uśmiechnął się jednak z nadzieją.

Dennis kątem oka zauważył jakiś ruch. Odwrócił się i spojrzał na błyszczące w świetle księżyców mury zamku po swej prawej stronie.

Na trzecim piętrze, poza ogradzającymi parapet kratami stała smukła postać. Wiatr trzepotał jej na wpół przezroczystymi szatami, rozwiewał kaskadę długich, bardzo jasnych włosów.

Dziewczyna znajdowała się zbyt daleko, żeby przy tak słabym świetle można było dostrzec szczegóły, jednak mimo to Dennis wstrzymał oddech, niemal porażony promieniującym z jej sylwetki pięknem. Był prawie pewien, że już kiedyś ją widział.

W tym momencie dziewczyna odwróciła się ku nim, jakby ich widząc. Stała tak przez długi czas, z twarzą ukrytą w cieniu, być może przyglądając się, jak oni patrzą na nią.

— Księżniczka Linnora — powiedział Sigel. — Jest więźniem, tak samo jak my. Prawdę mówiąc, ona jest przyczyną mojej tutaj obecności. Baron chce jej zaimponować swoim bogactwem. Mam służyć pomocą w doprowadzeniu jego rzeczy osobistych do doskonałości. — W jego głosie brzmiała gorycz.

— Czy ona jest tak piękna w świetle dnia, jak w nocy? — Dennis nie mógł od niej oderwać oczu.

Sigel wzruszył ramionami.

— Jest urodziwa, pewnie. Nie bardzo jednak rozumiem, jak baron chce dopiąć swego. Ona jest córką L’Toff. Znam ich lepiej niż większość ludzi i trudno mi jest sobie wyobrazić, żeby jedna z ich kobiet poślubiła normalnego człowieka.

Загрузка...